Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Całkiem niedawno w moje łapska wpadł wreszcie czwarty tom „The Manhattan Projects”, który według zapowiedzi miał być najważniejszym epizodem w całej serii. Faktycznie, po jego lekturze muszę stwierdzić, posługując się wytartym sloganem, że „nic nie będzie już nigdy takie samo”. Ale wcale nie oznacza to, że „The Four Disciplines” okazało się najlepszą odsłoną cyklu autorstwa Jonathana Hickmana, choć daleki jestem od stwierdzenia, że to komiks słaby.
Całkiem niedawno w moje łapska wpadł wreszcie czwarty tom „The Manhattan Projects”, który według zapowiedzi miał być najważniejszym epizodem w całej serii. Faktycznie, po jego lekturze muszę stwierdzić, posługując się wytartym sloganem, że „nic nie będzie już nigdy takie samo”. Ale wcale nie oznacza to, że „The Four Disciplines” okazało się najlepszą odsłoną cyklu autorstwa Jonathana Hickmana, choć daleki jestem od stwierdzenia, że to komiks słaby.
W poprzednim tomie na jaw wyszła zdrada Oppenheimera, a w tym bohaterowie na własnej skórze przekonali się jak duże czekają ich kłopoty z tego powodu. Grupa największych umysłów swoich czasów znalazła się w sytuacji bez wyjścia, ale czy naprawdę nie ma żadnego pomysłu na wyjście ze swojego beznadziejnego położenia? Skądże znowu! Ich tajną bronią będzie nie kto inny, jak Albrecht Einstein (tak, Albrecht, a nie Albert). I można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że fizyk ten będzie dysponować tym razem podwójną siłą rażenia. Trochę do powiedzenia ma też pewien niebieskoskóry stwór z innego wymiaru, który szczyci się posiadaniem czterech mózgów, ale nie uprzedzajmy faktów.
Dotychczas największą siłą „The Manhattan Projects” było dla mnie umiejętne wyważenie akcji, humoru i „naukowej” części fabuły. Czwarty tom zbiorczy zaburza te proporcje kładąc mocniejszy nacisk na pierwszy z wymienionych przeze mnie aspektów. Oczywiście, komiks nie traci przy tym charakterystycznego humoru, ale najmniej miejsce zostało dla bohaterów. Jeśli chodzi o planowanie fabuły, to Jonathanowi Hickmanowi nie można odmówić ani rozmachu. ani pomysłowości. Scenariusz potrafi mocno zaskoczyć. Kilkukrotnie podczas lektury udało mi się złapać na tym, że nie spodziewałem się pewnych wydarzeń. Mimo wszystko po zakończeniu komiksu nie potrafiłem otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko działo się zbyt szybko i za intensywnie, trochę nie w klimacie poprzednich odsłon serii.
Żebyście jednak nie pomyśleli, że czwarty tom „The Manhattan Projects” to komiks słaby. Zdecydowanie tak nie uważam! Chociaż sposobem prowadzenia historii odbiega nieco od poprzednich odsłon cyklu, to wciąż mamy do czynienia z fabułą, która potrafi zainteresować i bez większych przeszkód łamie lub bawi się konwencją. Dorzucona do scenariusza, a dwukrotnie już przeze mnie wspomniana, szczypta humoru sprawia, że czytelnik bardzo dobrze bawi się podczas lektury. Tempo jest solidne i brakuje miejsc, w których fabuły dłuży się niemiłosiernie.
Poza tym Hickman nie zapomniał także jak pisać prowadzone przez siebie postacie. Jest to jeden z mocniejszych punktów komiksu, szczególnie, że udało się uniknąć scen, w których ktoś zachowuje się niezgodnie z tym, co zostało pokazane wcześniej, nikt nie jest prowadzony „out of character”. Kolejny plus należy się za rozwinięcie postaci Jurija Gagarina, który powoli staje się moim faworytem. Generalnie, położenie większego nacisku na akcję to jedyne, co różni ten tom „The Manhattan Projects” od poprzednich. Dla niektórych może być to wada, a dla innych - urozmaicenie i jednocześnie zaleta.
Poza tym Hickman nie zapomniał także jak pisać prowadzone przez siebie postacie. Jest to jeden z mocniejszych punktów komiksu, szczególnie, że udało się uniknąć scen, w których ktoś zachowuje się niezgodnie z tym, co zostało pokazane wcześniej, nikt nie jest prowadzony „out of character”. Kolejny plus należy się za rozwinięcie postaci Jurija Gagarina, który powoli staje się moim faworytem. Generalnie, położenie większego nacisku na akcję to jedyne, co różni ten tom „The Manhattan Projects” od poprzednich. Dla niektórych może być to wada, a dla innych - urozmaicenie i jednocześnie zaleta.
Za oprawę wizualną albumu odpowiada Nick Pitarra, który jak zwykle oddał we władanie Ryanowi Browne’owi jeden zeszyt, którego akcja osadzona jest w umyśle Oppenheimera. Standardowo obaj spisali się bardzo dobrze, chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Pitarra z każdym kolejnym numerem rysuje nieco słabiej. Jego kreska się wyostrzyła, zyskała na detalach, a jednocześnie wciąż nie pozbawiona jest specyficznego stylu, za który bardzo polubiłem tego artystę. Obaj świetnie współpracują z kolorystką Jordie Bellaire, która kolejny raz udowadnia, że nominacja do Eisnera nie jest przypadkowa, ani na wyrost. W dużej części to właśnie dzięki kolorowi grafika „The Manhattan Projects” wyróżnia się na tle innych produkcji, jest charakterystyczna i zapada w pamięć. Dotyczy to także opisywanego w tym tekście tomu.
W tym akapicie powinienem napisać jedynie, że dodatków w czwartym tomie „The Manhattan Projects” nie ma żadnych. Te pewnie zarezerwowane zostały na potrzeby zapowiedzianego niedawno wydania deluxe HC. Ich brak jest jednak bolesny. W tym tomie zniknęły nawet strony z prezentacją obsady komiksu, co jest zmianą na minus. Jasne, pewnie wszyscy, którzy dotarli do czwartego tomy wiedzą kto jest kim, ale brak tych dwóch stron jest mocno odczuwalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz