wtorek, 9 kwietnia 2013

#1274 - Doomboy

Jest w "Doomboy’u" coś, co skradło moje serce. Ta niby prosta fabuła, która nie próbuje na siłę wychodzić z konwencji historii o nastolatkach, ukrywa w sobie jakąś tęsknotę za tym, co każdy z nas przeżył w szczenięcych latach i do czego dziś, być może, bardzo tęskni. Ciężko mi było znlaeźć podobne uczucie w innych pozycjach...  


Tony Sandoval, niczym Piotruś Pan, nie dorósł. Artysta znany polskiemu czytelnikowi z takich pozycji, jak "Trup i sofa" (2009), "Nokutrno" (2010) czy "Wybryki Xinophixeroxa" (2011)  nadal tkwi w swoim dziecięcym pokoju. Do walkmana wrzuca swoją ulubioną kasetę, wspomina pierwszą miłość i rysuje. Rysuje komiks, który idealnie ilustruje świat dzieciaków, z ich wszystkimi rozterkami i problemami, które trzęsą ich rzeczywistością nie bardziej, niż problemy dorosłych ich dorosłym życiem. Ten dziecięcy świat stworzony przez Sandovala jest prawdziwy, a duża w tym zasługa świetnie wykreowanych postaci. Doskonale odzwierciedlają one wszelkie choroby wieku dojrzewania takie, jak zazdrość, odrzucenie, odkrywanie swojej seksualności, fałszywą przyjaźń. Artysta wykorzystuje te emocje tworząc pełnowymiarowe postacie. Ale ten stworzony świat, pełen namacalnych nastoletnich uniesień, miesza się na kartach "Doomboy`a" z fantastycznymi wydarzeniami, które swoje korzenia mają w kartach powieści Lovecrafta. To zestawienie dwóch różnych światów można porównać do filmów Guillermo del Toro - reżysera któremu twórczość autora mitologi Cthulhu jest równie bliska, co Tony'emu Sandovalowi. 

W jednym ze swoich najgłośniejszych filmów, "Labiryncie Fauna", Del Toro posługuje się baśniową konwencją, jako odskocznią od brutalnego świata, w którym przyszło żyć głównej bohaterce. U Sandovala nadprzyrodzone wydarzenia, które nawiedzają Doomboy’a stanowią dla niego katharsis, które nie tylko ma go uwolnić od bólu po stracie bliskiej mu osoby, ale także pomóc mu odnaleźć talent, który nadal jest w nim głęboko ukryty. Oczywiście, tą superzdolnością tytułowego bohatera komiksu jest jego niezwykła zdolność gry na gitarze. Muzyka staje jest łącznikiem dwóch występujących w komiksie światów. Ciężkie doom metalowe riffy, występujące w parze z melancholijnymi tekstami, nie raz oddającymi hołd mistrzowi grozy, wpisują się w tematykę komiksu lepiej, niż jakakolwiek inna muzyka. I mimo tego, że nie mamy możliwości usłyszeć dźwięków podczas czytania, to w momencie granych sesji Doomboy'a na plaży jesteśmy pewni dźwięków wydobywających się z jego gitary. Po skończonej lekturze komiksu, puszczamy swoja ulubioną płytę i wspominamy szczeniackie lata. W tych wspomnieniach moglibyśmy być kolegami Doomboy’a, a może nawet, nim samym.

Rysunek Sandovala z każdym kolejnym komiksem nabiera coraz większej mocy. Autor sięga po większy format, charakterystyczny dla europejskich produkcji, które, jak sam mówi, są mu znacznie bliższe, aniżeli amerykański mainstream. Przyznam, że trzymam kciuki, za to, aby nigdy tego formatu nie porzucił. Na kartach A4 jego rysunki prezentują się wręcz doskonale. Widok płynących po niebie morskich stworów narysowanych na podwójnej stronie, aż prosi się o wydrukowanie i rzucenie w ramę.

Meksykański autor nie próbuje stworzyć wielkiego komiksowego dzieła, co to to nie. Ale "Doomboy" to nostalgiczna podróż do czasów buntowniczego dzieciństwa. Podróż, która może stać się kultowa tak, jak niejedna doom metalowa płyta.

Brak komentarzy: