Sukces "Batmana" był bezsporny – miliony zarobione w kinach czyniły go jednym z największych kinowych hitów wszech czasów i najbardziej kasową adaptacją komiksu w historii. Na kontynuację nie trzeba było długo czekać - w 1992 premierę miał "Powrót Batmana". Być może to kwestia pory roku – akcja filmu rozgrywa się zimą – ale reakcja publiczności była chłodna, żeby nie powiedzieć lodowata. Film się podobał, owszem. Odniósł sukces, ale należy nadmienić, sukces umiarkowany w porównaniu do poprzednika. Było w nim jednak coś – owo coś zaś trudno wytłumaczyć – co budziło wśród widzów konsternację. Oczekiwano kontynuacji utrzymanej w podobnej konwencji. Tymczasem Burton nakręcił... no właśnie co?
Na pierwszy rzut oka film nie różni się diametralnie od poprzednika – Bruce Wayne ma znów twarz Michaela Keatona, kostium Batmana nie zmienił się na jotę, w rolę Alfreda ponownie wciela się Michael Gough, nawet Batmobil wygląda tak samo. Batmanowi przybyło co prawda kilka nowych gadżetów, ale to wciąż ten sam heros, którego znamy z poprzedniej części. Czy aby na pewno?
Gdy Batman zdziera z twarzy maskę i tłumaczy Catwoman, że są sobie pisani (oboje cierpią bowiem na rozszczepienie osobowości) wiemy, że przemawia przez niego duch Burtona. Wayne jest typowym burtonowskim freakiem, odmieńcem, szukającym akceptacji wśród sobie podobnych. W "Batmanie" wzdychał do reporterki Vicky Vale. W "Powrocie..." o tym związku mówi przelotnie – "nie udał się" – i nie tłumaczy dlaczego. Łatwo jednak domyślić się, że powodem była jego postępująca neuroza. Wayne spróbował "normalności", ale okazała się dla niego nie do przełknięcia. Odmienność i aberracja są mu znacznie bliższe. Dlatego Vicky Vale – długonoga blond piękność, ideał kobiecości – została zastąpiona przez psychopatyczną femme fatale Selinę Kyle.
Zmienił się nie tylko Batman, zmieniło się również Gotham City. W "Batmanie" miasto jawi się jako typowa dama w opałach, która oczekuje na ratunek z rąk rycerza. Batman zostaje jego obrońcą i wyzwala je spod wpływu Jokera. W "Powrocie Batmana" Gotham City obnaża swoje prawdziwe oblicze. To miasto do cna zepsute i chore. Od kanałów – opanowanych przez wynaturzoną "armię" Pingwina – po wysokie wieżowce, które zamieszkuje "wzorowy obywatel" Max Shreck, w istocie psychopata. Joker był swego rodzaju najeźdźcą, pragnącym podporządkować sobie miasto. Shreck jest z kolei dzieckiem Gotham w takiej samej mierze, co Pingwin. Batman myli się, widząc w nim przeciwnika. Shreck to Gotham, a Gotham nie potrzebuje ratunku.
Jeśli przyjrzeć się bliżej "Powrotowi Batmana" to okaże się, że akcja toczy się wokół problemów odmienności i alienacji – lejtmotywów twórczości Burton. U podstaw całej fabuły leży przecież gest rodziców, którzy wypierają się swojego dziecka z powodu jego odmienności. Pingwin rozpoczyna swoją vendettę, chcąc zemścić się na ludziach, którzy pozbawili go rodziny; o ironio byli to właśnie jego rodzice. Wayne w kostiumie Batmana chce przewalczyć traumę, po morderstwie matki i ojca. Obaj są sierotami, obaj starają się zrekompensować sobie swoją stratę. Każdy z nich wewnątrz jest wciąż małym dzieckiem i być może to czyni ich tak upiornymi. Podobnie jak Humbert Humbert z powieści Nabokova są zakładnikami śmierci. Zboczenie bohatera "Lolity" wynikało z nigdy nierealizowanego uczucia z dzieciństwa. Gdy jego ukochana zmarła, w Humbercie coś się zatrzymało. Obsesyjne pragnienie zemsty Wayne'a i Pingwina zdaje się przyjmować podobny kształt co skłonność do młodych dziewcząt u Humberta – jest równie perwersyjne i na swój sposób dziecinne.
Zamysł Burtona był ambitny, zbyt ambitny dla publiczności, która nie zdążyła się jeszcze oswoić z bohaterem i co ważniejsze, znudzić się na tyle dotychczasową formułą, aby zapragnąć odmiany. Tymczasem reżyser rzucił widzów na głęboką wodę, odszedł od kina mainstreamowego w stronę filmu autorskiego. "Powrót Batman" to film nakręcony przez erudytę. Roi się w nim od nawiązań do historii kina, szczególnie ekspresjonizmu niemieckiego, oraz tradycji romantycznej - gotyckiej powieści grozy, opowiadań E.A Poe. Stąd tyle w nim erotyzmu. "Powrót Batmana" wibruje od tłumionego napięcia seksualnego. Weźmy scenę przy kominku z Seliną i Wayne'em – wyraźnie chcą się do siebie zbliżyć, ale coś im to uniemożliwia – tym czymś jest skrywana neuroza. Oboje nie potrafią lub nie chcą, porzucić swoich "zwierzęcych" wcieleń. Jednym sposobem, aby dać upust tłumionym emocjom jest, jak w przypadku Wayne'a, przebrać się w kostium Batmana i gromić przestępców, bądź jak dzieje się to z Pingwinem i Kobietą-Kot, zabijać.
Z filmu w pamięci pozostają sceny pełne okrucieństwa, odrażające, a jednak na swój sposób piękne - porzucenie małego Oswalda w wodach ściekowych, "pogrzeb" Pingwina, zwierzęca armia szturmująca Gotham City. "Powrót Batmana" jest jak baśń zasłyszana w dzieciństwie, która zagnieżdża się gdzieś w podświadomości i nie sposób jej stamtąd wyplenić. Z pozoru zdaje się być nieszkodliwa - toż to wszystko bajka – ale wystarczy raz jej wysłuchać, aby już nigdy nie móc zasnąć spokojnie.
"Powrót Batmana" można porównać do komiksów, których akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości jak "Batman of Arkham" czy "Batman: W świetle lamp gazowych". Jego "inność" wynika z tego, że Burton nie nakręcił kontynuacji sensu stricte, ale własną wariację na temat Batmana. Film sytuuje się gdzieś na rubieżach filmowego uniwersum Batmana, poza oficjalnym continuum. Burton wyprzedził swój czas – nakręcił film, który swobodnie reinterpretował legendę Mrocznego Rycerza, zanim ona na dobre wybrzmiała.
1 komentarz:
bardzo fajny tekst!
Prześlij komentarz