"Batman: The Movie" miał swoją premierę w 1966 roku. W tamtych czasach, dla nas zdecydowanie zamierzchłych, by nie powiedzieć prehistorycznych, adaptacje komiksów należały do rzadkości. Kino nie dysponowało jeszcze środkami, które w wiarygodny sposób oddałyby realia komiksów o superbohaterach. Dzisiaj, ówczesne efekty specjalne śmieszą, zamiast budzić podziw. Podobnie, jak niektóre filmy z tamtych lat. Niewątpliwie zestarzały się, ale nie "Batman: The Movie". Nie sposób powiedzieć, aby zestarzał się ktoś, kto nigdy nie dorósł. Ten film to esencja dzieciństwa.
Serial o przygodach Mrocznego Rycerza, z którego wywodzi się film, nie różnił się wiele od innych produkcji tego typu, które nadawano w latach 60-tych w Ameryce. Takie tytuły jak "Man from U.N.C.L.E" czy "Green Hornet" dziś nie mówią wiele młodemu widzowi, ale ponad czterdzieści lat temu rozpalały wyobraźnię widzów na całym świecie. Te sensacyjno–szpiegowskie historyjki pisane na wzór pulpowych książeczek za kilkanaście centów, cieszą się dziś statusem kultowych. Momentami śmieszą naiwnością, ale nie sposób odmówić im uroku. "Batman" był jednym z najpopularniejszych seriali, które wówczas nadawano. Każdy odcinek kończył się emocjonującym cliffhangerem (czy Batman i Robin wydostaną się z ogromnej klepsydry? czy bohaterowie umkną na czas spod ogromnej lupy skierowanej w słońce?) przez co publiczność w napięciu wyczekiwała na kolejny odcinek. Wśród aktorów, którzy gościnnie pojawili się w serialu byli miedzy innymi Vincent Price, Joan Collins, Zsa Zsa Gabor i Bruce Lee. Nazwiska dziś pokryte patyną, wówczas będące u szczytu popularności. Film Leslie H. Martinsona był pierwotnie pomyślany jako pilot serialu, ale ostatecznie producenci postanowili rozszerzyć go do rozmiarów filmu pełnometrażowego. "Batman: The Movie" nie odniósł oszałamiającego sukcesu, ale poniekąd otworzył Batmanowi drogą do przyszłych ekranizacji.
Film rozpoczyna się od znamiennej sekwencji – Bruce Wayne i Dick Grayson podjeżdżają kabrioletem pod drzwi posiadłości. Uśmiechnięci od ucha do ucha wysiadają z wozu i witają się z Alfredem i anonimową pokojówką. Chwilę potem, już jako Batman i Robin, pędzą na złamanie karku w stronę prującego fale statku. Po drodze pozdrawiają ich miłośnicy fitness trenujący na dachu wieżowca, policjanci i para, która wybrała się na piknik. Tak w dużym skrócie prezentuje się świat, w którym żyją bohaterowie – roześmiany i beztroski; niebezpieczeństwo nawet jeśli istnieje jest daleko i nie zagraża bezpośrednio obywatelom. A wszystko dzięki duetowi Batman i Robin, gotowemu w każdej chwili stanąć do walki ze złem. Dobrze, że są - podsumowuje mężczyzna w parku i na powrót zatapia się w urokach letniego piknikowania.
Atmosferą film jest bliski prostodusznym komiksom o Batmanie z lat 50-tych – bohater staje do walki przestępczością, aby spełnić swój obywatelski obowiązek. Pod maską nie kryje się neurotyczny milioner, ale „zwykły Amerykanin” jak zwięźle tłumaczy Robin. Śmierć rodziców i wywołana nią trauma nie odgrywają tu istotnej roli. Wayne jest wciąż szczęśliwym dzieckiem, które do woli dokazuje, gdy rodziców nie ma w pobliżu. W filmie nie pada ani jedno słowo nawiązujące do morderstwa Thomasa i Marthy Wayne'ów. Autorzy w ciekawy sposób próbują zamaskować ich nieobecność: we wspomnianej już scenie z początku filmu pojawia się Alfred i pokojówka. W komiksie o żadnej pokojówce nie było mowy. Czym tłumaczyć jej pojawienie się w filmie? Po pierwsze, obecność kobiety odżegnuje aluzje, co do rzekomego homoseksualizmu bohaterów – Wayne został wychowany w tradycyjnym modelu rodzinnym, dzięki czemu mógł czerpać wzorce zarówno od kobiety jak i mężczyzny (wspomnienie książki Werthama "Seduction of Innocent" było wówczas bardzo silne). Po drugie, para Alfred i pokojówka są ucharakteryzowani na parę rodziców, którzy witają się ze swoimi dziećmi, cała scena przypomina z kolei ekspozycję rodem z serialu familijnego. Ta sprytna sztuczka ma nas przekonać, że śmierć, szczególnie tak potworna jak śmierć rodziców Wayne'a, nie ma w tym świecie racji bytu.
O ironio, Batman z filmu Martinsona jest bliski wizji superbohatera przedstawionej w "Strażnikach" Alana Moore'a - Batman i Robin w swoich na wpół amatorskich kostiumach przypominają pierwszych Gwardzistów - Nocnego Puchacza, Człowieka Ćmę, Zakapturzonego Sędziego, którzy z równym entuzjazmem postanowili walczyć z przestępczością. Moore próbował wyobrazić sobie jak wyglądałby świat, gdyby istnieli w nim zamaskowani bohaterowie. Tytułowi "Strażnicy" poza jednym wyjątkiem, nie wyróżniają się żadnymi supermocami. To normalni ludzie mający swoje słabości. Moore opisuje ich z odrobiną ironii, trudno nie uśmiechnąć się na widok mężczyzn i kobiet w trykotach i maskach na twarzy. Batman z filmu budzi podobne, jeśli nie bliźniacze odczucia z tą różnicą, że jest pozbawiony ludzkich słabości – to bohater pełną gębą, szlachetny jak skaut i pobożny jak ministrant.
Sławna jest już scena, w której Batman zostaje zaatakowany przez rekina. Choć rekin to odrobinę za dużo powiedziane, bo na pierwszy rzut oka widać, że to atrapa. Batman jednak nie zważa na to i próbuje uwolnić się z "żelaznego" uścisku drapieżnika, jak gdyby od tego zależało jego życie. Jest to podyktowane konwencją, ale przy okazji ta "niedorzeczność" odkrywa przed nami ukryty sens filmu. W scenie, w której bohaterowie dowiadują się o porwaniu statku, zaalarmowani ruszają do jaskini, wskakują na rurę i po chwili są już na dole w kostiumach. Kiedy zdążyli się przebrać, co to za sztuczka? Sztuczka, stara jak świat, a na imię jej wyobraźnia. Po "wstąpieniu" do jaskini bohaterowie przenoszą się do innej, fantastycznej rzeczywistości, którą rządzą inne prawa, prawa wyobraźni – tu wszystko jest możliwe. Batman jest takim samym elementem tego świata, co wybuchający rekin lub bomba rodem z kreskówki, którą bohater stara się rozbroić. Wayne jest dzieckiem, które porusza całym tym światem.
"Batman: The Movie" jest często obiektem żartów. Śmiejemy się z tandetnych kostiumów i naiwności fabuły. Trudno wyobrazić sobie, aby ktokolwiek mógł uznać, że damy się na to nabrać – tu wszystko krzyczy: jestem sztuczne, jestem atrapą! Śmiejemy się z campowej, na wpół ironicznej konwencji. Ale jest to śmiech bezwzględny, kpiący. Traktujemy ten film z wyższością; jesteśmy jak dorosły, który przygląda się dziecku pogrążonemu w zabawie. Dziecku nie trzeba wiele: ze zwykłego patyka może zrobić wspaniały miecz, z ławki pojazd kosmiczny; sprawić, aby plastikowa atrapa zmieniła się w drapieżnego rekina nie jest dla dziecka żadnym wyzwaniem. Sądzę, że oglądając ten film, wielu widzów łapie się za głowy, myśląc, cóż to za durnota, tak jakby sami nie pamiętali swoich zabaw z dzieciństwa. To nie jest kwestia zamysłu autorów, którzy nigdy nie udawali, że kręcą poważny film, to kwestia naszych własnych uprzedzeń. Jeśli je odrzucić, okaże się, że "Batman: The Movie" to bezpretensjonalna rozrywka, która się nie zestarzała. Jest tu kilka żartów nie trafionych, które śmieszą swoją nieudolnością, ale weźmy choćby gag z bombą – Batman biega po molo z bombą nad głową, która lada chwila wybuchnie; przechodnie co chwila wchodzą mu w paradę, tak że bohater nie może znaleźć miejsca, aby zdetonować niebezpieczny ładunek – to slapstick w czystej postaci rodem z filmów Macka Senneta. Nie mniej komiczne są zagadki podsyłane bohaterom przez Riddlera. Ich rozwiązanie wymaga niemal surrealistycznej – a więc poniekąd dziecięcej – wyobraźni. Nic dziwnego, że dojrzali policjanci łamią sobie nad nimi głowę, a Batman od razu potrafi je rozwikłać.
Wayne-dziecko w odróżnieniu od Oscara Mazeratha z powieści Guntera Grassa dorośnie. Dwadzieścia trzy lata później Tim Burton nakręci dużo poważniejszą w tonie opowieść o początkach kariery Człowieka Nietoperza. Po nim Batman wpadnie w ręce Joela Schumachera, który pokaże go w fazie młodzieńczego buntu; aż wreszcie przed kamerą stanie Christopher Nolan i przedstawi jego pierwsze kroki w dorosłym życiu. Mimo czterdziestki na karku Batman jest wciąż młodzieniaszkiem, który dopiero co liznął dorosłego życia. Przez lata zmieniał się w zależności od czasów, w jakich przyszło mu pojawić się na ekranie; dojrzewał, a publiczność razem z nim. Seria filmów z Batmanem układa się w powieść edukacyjną, spomiędzy kart, której możemy wyczytać prawdę o nas samych: "Batman: The Movie" to łabędzi śpiew amerykańskiej popkultury u progu zmian obyczajowych lat 70; filmy Burtona czerpią z pop-artowej estetyki lat 80; "Batman Forever" i "Batman i Robin" ociekają wątpliwym splendorem lat 90; w filmach Nolana odbijają się niepokoje społeczne początku XXI wieku.
Kto wie, co przyniesie przyszłość? Batman będzie się wciąż zmieniał, ale niezależnie od tego jak potoczą się jego losy "Batman:The Movie" będzie jednym z najjaśniejszych momentów jego filmowej kariery. Każdorazowa przygoda z tym filmem jest jak zjazd w dół zbocza na Różyczce z "Obywatela Kane'a" Wellesa, bądź kęs proustowskiej magdalenki. Nic nie zbliży nas bardziej do tego okresu, zwanego dzieciństwem.
7 komentarzy:
Żeby bez potrzeby nie naruszać tekstu Łukasza - ruszamy z Bat-Czwartkami, odliczając tym samym do premiery "The Dark Knight Rises". Co czwartek Łukasz będzie brał na warsztat kolejny film z Mrocznym Rycerzem, pokazując jak na przestrzeni lat zmieniała się postać stworzona przez Boba Kane`a i Billa Fingera.
Fajnie:-)
Super, fajnie jakby w zestawieniu uwzględniono również animowane produkcje (zwłaszcza "Masce Batmana" by się należało!), ale zrozumiem, jeśli tak się nie stanie :)
Łukasz chce skupić się na wersjach filmowych, aby rzecz była spójna, ale niewykluczone, że coś o animacjach będziemy pisać. TAS już był przez nas omówiony, piórem Chudego, jakiś czas temu.
Kuba
milusi pomysł.
Racja. Mask of the Phantasm to arcydzieło. A w ostatnich latach dostaliśmy też znakomite Batman: Under the Red Hood i Year One. To są wg mnie najlepsze filmowe batmany, bo w końcu naprawdę oddają atmosferę komiksów.
Jestem wielkim miłośnikiem animacji z Batmanem. Chętnie bym Łukaszowi powtórował ale obawiam się że pogoda za oknem i zaległości mogą pokrzyżować mi szyki.
Batman na Euro 2012!
Prześlij komentarz