Odliczanie do apokalipsy trwa dalej. Marduk jest coraz bliżej osiągnięcia swojego celu – udało mu się dorwać Sama, ale nadzieją ludzkości wciąż pozostaje jego uczeń, Dux. Prezydent najpotężniejszego mocarstwa na ziemi przygotowuje się na odparcie zbliżającego się do naszej planety tajemniczego obiektu. Tymczasem do gry o losy świata wkracza nowa siła, która może przechylić szalę zwycięstwa…
Trzeci „Kamień przeznaczenia” to (nie licząc okładek poszczególnych tomów) 43 strony akcji, a więc taki większej objętości zeszyt lub mini-album. Pod względem fabularnym ten tom wydaje się być największym fillerem serii. Historia niby zostaje popchnięta do przodu, ale komiks nie jest treściwy, brakuje mu mięsa brzydko mówiąc, nie mówiąc już o jakimkolwiek dramatyzmie. Marduk ściga Duxa, ale walka pomiędzy nimi rozegra się dopiero w następnym numerze. Tajemniczy obiekt wystrzelony z Marsa wciąż zbliża się w kierunku ziemi. Co z Nataszą i jej rolą w całej awanturze z starodawnymi bóstwami – wciąż nie wiadomo. Co z kamieniem? Rozumiem, że taka chwila oddechu przed wielkim finałem (który nastąpi w czwartym epizodzie?) jest potrzebna, ale myślę, że dałoby się ją lepiej rozegrać.
Trzy tomy „Kamienia przeznaczenia” wydają się być miarodajną próbką umiejętności jego autora. Niestety w obranej konwencji Tomasz Kleszcz poziomu dzielącego solidnego wyrobnika, od kogoś więcej nie przeskoczy. A przynajmniej nic na to w tej chwili nie wskazuje. W kolejnym „Kamieniu” znowu widać progres pod względem wizualnym, ale największe bolączki oprawy graficznej wciąż nie zostały wyeliminowane. Miejscami boleśnie kuleje anatomia (podejrzanie niski tułów obecny na stronie ósmej czy dziwna budowa karku na siedemnastej), nadal trzeba popracować nad twarzami (czternasta strona ostatniego rozdziału). Kleszczowi brakuje stabilizacji formy – zdarzają się kadry po których widać, że były długo dopieszczane, ale trafiają się również te, robione po łebkach. Pod względem narracyjnym nie jest źle, ale nie rozumiem awersji do korzystania ze speed lines, które do opowieści obfitującej w dynamiczne sceny doskonale by pasowały. Podobnie, jak perspektywiczne skróty, z których Kleszcz niemal nie korzysta.
To wszystkie niedociągnięcia byłbym w stanie Kleszczowi wybaczyć, ale nie przełknę tego, że w jego kresce brakuje lekkości, swobody, wyczucia. Rysunkowo najbardziej wadzi mi jego toporność. Z tego właśnie powodu komiks pod względem wizualnym jest po prostu nieatrakcyjny. „Kamień”, jako komiks mainstreamowy, powinien być prawdziwym eye-candy i swoimi rysunkowymi walorami nadrabiać płaskość sensacyjnego scenariusza. Moim skromnym zdaniem świetnie Kleszczowi zrobiły pobyt w jakiejś amerykańskiej szkole cartoonowej ilustracji, w której taki samouk, jak on, poznałby kilka przydatnych sztuczek, podszkoliłby warsztat, nabrałby pewności siebie. Wiedza i technika, do której dochodzi własną drogą, bolesną metodą prób i błędów, zostałaby mu podana na tacy.
Pozostając jeszcze w temacie szeroko pojętej oprawie graficznej – zupełnie nie rozumiem zamiłowania autora do czerni i ciemnych odcienie szarości. Bieli w „Kamieniu” właściwie nie można uświadczyć, jeśli nie liczyć dymków. Na mnie zrobiło to raczej negatywne wrażenie i jeszcze pogłębiło efekt toporności, o którym wspomniałem powyżej. Szkoda, że Kleszcz nie ma nad sobą jakiegoś redaktora, z którym mógłby popracować nad estetyką wydania.
Nie ma się co czarować. „Kamieniowi przeznaczenia” wciąż sporo brakuje do średniej klasy produkcji o podobnym profilu taśmowo schodzących z amerykańskich czy europejskich komiksowych linii montażowych. Usterki obecne są na wszystkich poziomach – od strony edytorskiej, przez kompozycję, aż do wizualnych kiksów. Ale pewnie moje słowa krytyki nie zrażą Tomka, który ciśnie dalej. I dobrze. Niech ciska.
Trzeci „Kamień przeznaczenia” to (nie licząc okładek poszczególnych tomów) 43 strony akcji, a więc taki większej objętości zeszyt lub mini-album. Pod względem fabularnym ten tom wydaje się być największym fillerem serii. Historia niby zostaje popchnięta do przodu, ale komiks nie jest treściwy, brakuje mu mięsa brzydko mówiąc, nie mówiąc już o jakimkolwiek dramatyzmie. Marduk ściga Duxa, ale walka pomiędzy nimi rozegra się dopiero w następnym numerze. Tajemniczy obiekt wystrzelony z Marsa wciąż zbliża się w kierunku ziemi. Co z Nataszą i jej rolą w całej awanturze z starodawnymi bóstwami – wciąż nie wiadomo. Co z kamieniem? Rozumiem, że taka chwila oddechu przed wielkim finałem (który nastąpi w czwartym epizodzie?) jest potrzebna, ale myślę, że dałoby się ją lepiej rozegrać.
Trzy tomy „Kamienia przeznaczenia” wydają się być miarodajną próbką umiejętności jego autora. Niestety w obranej konwencji Tomasz Kleszcz poziomu dzielącego solidnego wyrobnika, od kogoś więcej nie przeskoczy. A przynajmniej nic na to w tej chwili nie wskazuje. W kolejnym „Kamieniu” znowu widać progres pod względem wizualnym, ale największe bolączki oprawy graficznej wciąż nie zostały wyeliminowane. Miejscami boleśnie kuleje anatomia (podejrzanie niski tułów obecny na stronie ósmej czy dziwna budowa karku na siedemnastej), nadal trzeba popracować nad twarzami (czternasta strona ostatniego rozdziału). Kleszczowi brakuje stabilizacji formy – zdarzają się kadry po których widać, że były długo dopieszczane, ale trafiają się również te, robione po łebkach. Pod względem narracyjnym nie jest źle, ale nie rozumiem awersji do korzystania ze speed lines, które do opowieści obfitującej w dynamiczne sceny doskonale by pasowały. Podobnie, jak perspektywiczne skróty, z których Kleszcz niemal nie korzysta.
To wszystkie niedociągnięcia byłbym w stanie Kleszczowi wybaczyć, ale nie przełknę tego, że w jego kresce brakuje lekkości, swobody, wyczucia. Rysunkowo najbardziej wadzi mi jego toporność. Z tego właśnie powodu komiks pod względem wizualnym jest po prostu nieatrakcyjny. „Kamień”, jako komiks mainstreamowy, powinien być prawdziwym eye-candy i swoimi rysunkowymi walorami nadrabiać płaskość sensacyjnego scenariusza. Moim skromnym zdaniem świetnie Kleszczowi zrobiły pobyt w jakiejś amerykańskiej szkole cartoonowej ilustracji, w której taki samouk, jak on, poznałby kilka przydatnych sztuczek, podszkoliłby warsztat, nabrałby pewności siebie. Wiedza i technika, do której dochodzi własną drogą, bolesną metodą prób i błędów, zostałaby mu podana na tacy.
Pozostając jeszcze w temacie szeroko pojętej oprawie graficznej – zupełnie nie rozumiem zamiłowania autora do czerni i ciemnych odcienie szarości. Bieli w „Kamieniu” właściwie nie można uświadczyć, jeśli nie liczyć dymków. Na mnie zrobiło to raczej negatywne wrażenie i jeszcze pogłębiło efekt toporności, o którym wspomniałem powyżej. Szkoda, że Kleszcz nie ma nad sobą jakiegoś redaktora, z którym mógłby popracować nad estetyką wydania.
Nie ma się co czarować. „Kamieniowi przeznaczenia” wciąż sporo brakuje do średniej klasy produkcji o podobnym profilu taśmowo schodzących z amerykańskich czy europejskich komiksowych linii montażowych. Usterki obecne są na wszystkich poziomach – od strony edytorskiej, przez kompozycję, aż do wizualnych kiksów. Ale pewnie moje słowa krytyki nie zrażą Tomka, który ciśnie dalej. I dobrze. Niech ciska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz