Ze wszystkich popłuczyn po Sandmanie, serii odpryskowych i innych spin-off’ów, historia Lucyfera to opowieść, która wybiła się ponad zwykłą kontynuację i rozbudowę uniwersum Śnienia. Narracja snuta przez Mike’a Carey’a wybiła się na niepodległość, uzyskała status samoistnej, w pełni świadomej i odrębnej serii. Chociaż czasami odwołującej się do swego pierwotnego źródła, czyli do świata wykreowanego przez Neila Gaimana. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, ale to drobny szczegół, który lekko się wybacza.
Ponieważ pojawienie się w kadrach bieżącego albumu Lucjana i Mervyna, można potraktować, jako dwustronicowe mrugnięcie okiem do starych znajomych. „Bieżącego”, czyli siódmego albumu wydanego w Polsce. Lubię tę serię. I z niecierpliwością czekam na każdy kolejny tom. Poprzedni, który nosił tytuł „Dworce ciszy”, ukazał się dokładnie rok temu. W tym tempie wydawania, biorąc pod uwagę fakt, że są jeszcze cztery oryginalne tomy, to potrwa co najmniej trzy lata. Poczekam, ale życzyłbym sobie, aby Egmont doprowadził serię do końca.
W „Lucyfer: Exodus” kontynuowany jest wątek zniknięcia(?), ukrycia się(?), odejścia(?) Jahwe – Boga Przymierza, pana i władcy Pierwszego Stworzenia. Uważam, że narracyjny aspekt związany „nieobecności Boga”, który występuje w całej serii, jest bardzo prowokacyjny, widowiskowy i atrakcyjny. W tym albumie powstałą po Jahwe pustkę, uzurpują dla siebie dwaj tytani – bracia Gyges i Garamas. Mają prosty plan polegający na zapełnieniu sobą pustki i staniu się Bogiem w liczbie mnogiej – Elohim. Chcą zdobyć, poprzez bramę we wszechświecie Lucyfera, znajdujące się w górze Srebrne Miasto. Tam będą przyjmować akty czci i wiary ze strony ludzi, aniołów, cherubinów i całego stworzenia. Tytani mają swój plan. Gwiazda Zaranna również – chce przeszkodzić pradawnym braciom w podbiciu Srebrnego Miasta. Co jednak nie jest wcale łatwym zadaniem, gdyż jego moc, bez sygnatury Jahwe, nie ma nad nimi władzy. Podobnie zresztą jak moc jego brata – Michała, generała niebiańskich zastępów.
Kluczową kwestią dla całej akcji w omawianym tomie, jest sprawa związana z dekretem Lucyfera, wydanym już po zakończeniu działań wojennych w niebie. Pan Wtórego Stworzenia nakazuje, aby wszyscy nieśmiertelni opuścili jego Wszechświat. I ta część albumu, w której opowiada się, w jaki sposób i kto sprawdził, zweryfikował wykonanie rozkazu Gwiazdy Zarannej, jest, według mnie, dużo mniej ciekawa od pierwszej „wojennej” części. Jak to bywa w komiksach, do których scenariusz napisał Mike Carey, narracja prowadzona jest równocześnie na dwóch torach, płaszczyznach: w czasie, gdy teamy stworzone przez Elaine Belloc, sprawdzają wykonanie rozkazu Lucyfera , snuta jest historia tkacza Thole oraz chłopca imieniem Martin. Pod koniec albumu następuje zetknięcie i rozwiązanie obu wątków.
Mocną stroną tej serii są wyraziste postaci stworzone przez scenarzystę. Zarówno samego Lucyfera – cynicznego gościa, który z wielką zdolnością manipuluje wszystkimi dookoła, jak i wiernej mu Mazikeen. Bardzo lubię także dziewczynkę Elaine Belloc oraz zabawną parę demonów – Spero i Gaudium. Akcja komiksu jest miejscami zakręcona, ale na tyle interesująca, że niektóre plansze, dla pełnego zrozumienia niuansów, należy przeczytać trzy lub cztery razy.
Zmęczony, czy też raczej znużony, już jestem kolorami nakładanymi przez Daniela Vozzo na kadry w tej serii. Nic zaskakującego i nieoczekiwanego na przestrzeni tych kilku tomów nie dzieje. Oczywiście, pełen profesjonalizm, ale nawet, gdy nad górami zachodzi słońce, kadry są jakieś takie szare. Do rysunków Grossa i Kally’a nie mogę się przyczepić, a kadrowanie miejscami jest bardzo interesujące. Za to niektóre okładki serii zeszytowej, stworzone przez Christophera Moellera, to same w sobie prawdziwe perełki, jak na przykład ta:
W „Lucyfer: Exodus” kontynuowany jest wątek zniknięcia(?), ukrycia się(?), odejścia(?) Jahwe – Boga Przymierza, pana i władcy Pierwszego Stworzenia. Uważam, że narracyjny aspekt związany „nieobecności Boga”, który występuje w całej serii, jest bardzo prowokacyjny, widowiskowy i atrakcyjny. W tym albumie powstałą po Jahwe pustkę, uzurpują dla siebie dwaj tytani – bracia Gyges i Garamas. Mają prosty plan polegający na zapełnieniu sobą pustki i staniu się Bogiem w liczbie mnogiej – Elohim. Chcą zdobyć, poprzez bramę we wszechświecie Lucyfera, znajdujące się w górze Srebrne Miasto. Tam będą przyjmować akty czci i wiary ze strony ludzi, aniołów, cherubinów i całego stworzenia. Tytani mają swój plan. Gwiazda Zaranna również – chce przeszkodzić pradawnym braciom w podbiciu Srebrnego Miasta. Co jednak nie jest wcale łatwym zadaniem, gdyż jego moc, bez sygnatury Jahwe, nie ma nad nimi władzy. Podobnie zresztą jak moc jego brata – Michała, generała niebiańskich zastępów.
Kluczową kwestią dla całej akcji w omawianym tomie, jest sprawa związana z dekretem Lucyfera, wydanym już po zakończeniu działań wojennych w niebie. Pan Wtórego Stworzenia nakazuje, aby wszyscy nieśmiertelni opuścili jego Wszechświat. I ta część albumu, w której opowiada się, w jaki sposób i kto sprawdził, zweryfikował wykonanie rozkazu Gwiazdy Zarannej, jest, według mnie, dużo mniej ciekawa od pierwszej „wojennej” części. Jak to bywa w komiksach, do których scenariusz napisał Mike Carey, narracja prowadzona jest równocześnie na dwóch torach, płaszczyznach: w czasie, gdy teamy stworzone przez Elaine Belloc, sprawdzają wykonanie rozkazu Lucyfera , snuta jest historia tkacza Thole oraz chłopca imieniem Martin. Pod koniec albumu następuje zetknięcie i rozwiązanie obu wątków.
Mocną stroną tej serii są wyraziste postaci stworzone przez scenarzystę. Zarówno samego Lucyfera – cynicznego gościa, który z wielką zdolnością manipuluje wszystkimi dookoła, jak i wiernej mu Mazikeen. Bardzo lubię także dziewczynkę Elaine Belloc oraz zabawną parę demonów – Spero i Gaudium. Akcja komiksu jest miejscami zakręcona, ale na tyle interesująca, że niektóre plansze, dla pełnego zrozumienia niuansów, należy przeczytać trzy lub cztery razy.
Zmęczony, czy też raczej znużony, już jestem kolorami nakładanymi przez Daniela Vozzo na kadry w tej serii. Nic zaskakującego i nieoczekiwanego na przestrzeni tych kilku tomów nie dzieje. Oczywiście, pełen profesjonalizm, ale nawet, gdy nad górami zachodzi słońce, kadry są jakieś takie szare. Do rysunków Grossa i Kally’a nie mogę się przyczepić, a kadrowanie miejscami jest bardzo interesujące. Za to niektóre okładki serii zeszytowej, stworzone przez Christophera Moellera, to same w sobie prawdziwe perełki, jak na przykład ta:
1 komentarz:
Druga część tego tomu zapowiadała się ciekawiej, ale jak dla mnie rozegrana została za szybko.
Pierwsza ma fajny twist i kapitalnego Lucyfera na bożym tronie ;-)
Prześlij komentarz