Ostatni wydany w Polsce album "Transmetropolitan" okazuje się być tym zdecydowanie najsłabszym. Nie jest wprawdzie kiepski, ale zdaje się być zbiorem wszystkiego tego, co w Ellisie najbardziej szpanerskie. Bowiem tym razem co bardziej krzykliwe fragmenty nie są już tylko efektownym dodatkiem, lecz czymś, co wygląda, jakby miało maskować niedostatki scenariusza.
Zaczyna się całkiem obiecująco. Oto w Mieście nastaje prawdopodobnie najbardziej znienawidzony przez Pająka Jeruzalem okres - gorączka kampanii wyborczych. Naprzeciwko siebie stają dwaj najmocniejsi kandydaci na urząd prezydenta - konserwatysta wymownie nazywany Bestią oraz plastikowy liberał o pseudonimie Śmieszek. Pająk robi wszystko, by zdystansować się od zbliżającej się elekcji, ale jego "ukochany" pracodawca oczywiście mu na to nie pozwoli. Pod opiekę wysyła mu pewną gniewną outsiderkę, która ma być jego nową asystentką, pilnującą by wziął się w garść zamiast ćpać w domowym zaciszu. Oczywiście nie będzie to łatwa znajomość, ale w końcu najbardziej wywrotowy pismak w okolicy ruszy wraz z nią do boju, a czytelnicy otrzymają kolejną wykładnię bezkompromisowego dziennikarstwa w stylu Gonzo. Co rzecz jasna nie może się skończyć inaczej, jak wywróceniem kampanii polityków do góry nogami.
O ile przez pierwszych 60 stron historia rozwija się ciekawie, o tyle później Warrenowi Ellisowi chyba zabrakło odpowiedniej ilości pomysłów. Aczkolwiek już początek zdradza tendencję zniżkową - wątek nowej asystentki Pająka jest niemalże kalką jego znajomości z jej poprzedniczką, która odeszła we wcześniejszym tomie "Transmetropolitan". Oczywiście sytuacje, w jakich się z nią znajduje są inne (czasem diametralnie), ale ciężko nie nazwać tego inaczej, jak zwykłą powtórką z rozrywki. Zdaje się też to uwypuklać błąd, jakim było porzucenie tej bardzo fajnej przecież postaci. Ellis robi, co tylko może, aby Yelena znacznie różniła się od Channon, ale nie jest w stanie wypełnić pozostałej po niej luki, czy chociaż sprawić, aby rozwiązanie to było bardziej ożywcze. Być może byłoby inaczej, gdyby z wprowadzeniem jej odczekał jakiś czas (album czy dwa).
Tradycyjnie przygodom Pająka towarzyszy dawka czarnego humoru, wulgarności i absurdu. To pierwsze jest jak zwykle bardzo udane, ale zdaje się pojawiać w mniejszej, niż wcześniej ilości. To drugie jest z kolei nadużywane i to stopniowo coraz bardziej, aż można odnieść wrażenie, że według scenarzysty tylko przekleństwa i prostackie scenki (bohater oddający ze swojego balkonu mocz na ulicę) mogą uczynić jego satyrę ostrą. Absurd od początku mi w tej serii przeszkadzał, a przynajmniej przeważnie, bo zdarza mu się zamieniać opowiadaną historię w zwykłą farsę. I tak też bywa i tutaj. Lepiej jest z samą konstrukcją dramaturgiczną "Roku drania", ale ta niestety gdzieś w połowie słabnie, a coraz mniej oryginalne rozwiązania fabularne zdecydowanie jej nie pomagają. Cóż, faktem jest, że obecnie ciężko jest w futurystycznej satyrze politycznej powiedzieć coś nowego, więc Ellis podjął się nie lada wyzwania. Ale nie jest to wartością samą w sobie.
Choć zdarzają się fragmenty naprawdę dobre i zaskakujące, całość okazuje się rzeczą dosyć nijaką, silącą się na jakąś niekoniecznie potrzebną bezkompromisowość. Nawet sama postać Pająka czasem rozczarowuje, gdyż jego nieprzewidywalność wykorzystywana bywa w zupełnie niepotrzebnych do tego fragmentach. Jakkolwiek dziwacznie by to nie zabrzmiało - ten komiks jest nazbyt przerysowany. Na szczęście "Rok drania" to nie jedyna opowieść zawarta w tym albumie. Oto bowiem na zakończenie otrzymujemy deser w postaci bardzo gorzkiej opowiastki świątecznej. Tak samo prowokacyjnej, ale świeżej i szczerej. Szkoda, że to jedyny w pełni udany fragment całości. Cieszę się tylko, że kupiłem ten album za pół ceny na Allegro, lata po jego premierze. Bo jakbym miał za niego zapłacić 80 zł, to po lekturze wkurwiłbym się tak, jak Pająk Jeruzalem wkurwia się na szumowiny, z którymi walczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz