Tak, jestem wielkim fanem twórczości najwybitniejszego komiksowego artysty naszych czasów. I trudno jest mi zrozumieć tych, którzy nie oddają należytej czci Alanowi Moore'owi, regularnie nie omdlewając w niemym zachwycie nad geniuszem zaklętym w jego dziełach. Ale odkładając mój pensjonarski zachwyt nad własnym idolem, wcale nie muszę się silić na obiektywizm, aby móc napisać, że autor "Strażników", "V jak Vendetta", "Z piekła rodem" czy "Ligi Niezwykłych Dżentelmenów" jest jednym z najwybitniejszych artystów naszych czasów.Zapis dwóch, słusznej długości rozmów Mistrza z Northampton z dziennikarzem i krytykiem komiksowym Billem Bakerem, wydanych w jednym tomie przez Miligram & Viral, jest dla mnie prawdopodobnie jedyną okazją na tak bliskie spotkanie z Moore'em. Nie tylko z twórcą, który zrewolucjonizował (i nie ma w tym określeniu ani krztyny przesady) komiksowe medium, ale również z fascynującym człowiekiem, o nietuzinkowej osobowości i niezwykłym harcie ducha.
Odsłaniając tajniki procesu twórczego, które stoją za jego arcydziełami, Moore ogranicza się do lapidarnego stwierdzenia, że należy siąść i pisać. Tę instrukcję uzupełniają jeszcze trywialne wskazówki, aby nie bać się eksperymentu, próbować nowych technik, wciąż uczyć się czegoś nowego, dużo czytać i mieć otwarty umysł. Tyle. W słowach autora dzieł porażających swoim wyrafinowaniem, znamionujących fantastyczną erudycję i perfekcyjnie przepracowanych pod względem formalnym daje się wyczuć pewną filuterność. Nie do końca wierzę, że tworzenie arcydzieł przychodzi tak łatwo, nie wierzę, że tacy "Strażnicy" nie wymagali tytanicznej pracy, niesamowitego wysiłku, aby w najdrobniejszym szczególe dopracować utwór o tak złożonej anatomii. Odnoszę wrażenie, że Moore w tym momencie igra sobie ze swoim mitem twórcy genialnego, któremu wszystko przychodzi ot tak, łatwo i przyjemnie, w natchnieniu tworzącego swoje najwybitniejsze dzieła.
Pomimo całej swojej ekstrawagancji nie ma u Alana Moore'a nic pretensjonalnego, żadnej pozy. Jego decyzje o pozostawaniu na uboczu, odcięciu się od hollywoodzkiego Babilonu, ciągłe utarczki z DC Comics traktujące jego pracę wyłącznie, jako produkt, z którego można wyciskać dolary, to nie zwariowane zachowania kogoś, komu sława i własny geniusz uderzyła do głowy. Nie potrafię dostrzec w angielskim scenarzyście przekonanego o własnej wielkości, bucowatego, aroganta, jakim chcieliby go widzieć niektórzy. Widzę natomiast kogoś, kto szanuje swoją pracę. Widzę twórcę, który nie chce odwalać fuszerki i ma śmiałość wymagać od swojego czytelnika, co w czasach kultury (głównie popularnej, ale nie tylko) łatwej i przyjemnej może uchodzić za coś wyjątkowego. Nie nazwałbym tego, co mówi o DC, kontaktach z branżą filmową i doświadczeniach z przemysłem rozrywkowym monologami nienawiści. Trudno żeby gorzko doświadczony przez mechanizmy rynkowe, jakimi rządzi się kultura masowa, nie miał prawa być rozzłoszczony i rozczarowany. W jego jednostronnej relacji (trudno wymagać od niego, aby bronił DC!) jest sporo przesady, szczególnie wtedy, gdy sarka na filmowców, ale nie sposób odmówić mu racji. Dla Moore'a jego dzieła są celami samymi w sobie, a nie trampoliną do dalszej „kariery”. To nie produkty przykrojone do gustów przeciętnych pożeraczy kinowych blockbusterów, których wartość można przeliczać na zyski ze sprzedanych biletów. Swoich komiksów nie tworzył dla sławy, dla miłości własnej, z chciwości, aby móc się lansować w mediach. Mówiąc o tym, o czym wielu twórców pracujących "w branży" dla swojej wygody milczy, Moore jest bezlitośnie szczery, choć niekiedy przekornie chce wzbudzić kontrowersje.
Mimo wszystkich swoich rozczarowań, Moore ciągle wierzy w potęgę medium komiksowego i szerzej – w potęgę sztuki, w sens robienia literatury, która się nie opłaca, którą nie każdy potrafi docenić. Mimo słusznego, jak zresztą sam mówi, przed-emerytalnego wieku, ciągle da się w nim wyczuć ten głód, to pragnienie tworzenia. Pomimo licznych przeszkód chce wciąż pracować w przemyśle komiksowym, będącym lennikiem szych Hollywood i zakładnikiem oddziałów księgowych, którym muszą zgadzać się słupki. Choć niewiele zostało mu już do zrobienia…
Jeśli chodzi o samą książkę, to największe zarzuty można mieć do fatalnie opracowanej bibliografii, która w istocie za żadną bibliografię uznana być nie może. To po prostu alfabetyczne wyliczenie tytułów, projektów, tekstów i innych utworów współtworzonych lub tworzonych przez Alana Moore'a. W sekcji komiksowej brakuje podstawowych informacji ułatwiających dotarcie do konkretnych pozycji – ograniczono się jedynie do podania roku wydania i nazwisk rysowników. Uzupełnienie tych wpisów o szczegóły dotyczące edycji (pojedynczy zeszyt, część serii on-going, projekt autorski, wydanie zbiorcze, spin-off etc.) i dane wydawcy, z pewnością pomogłoby w poszukiwaniach konkretnych tytułów. A tak wiem tylko, że oprócz "Zabójczego Żartu" ukazał się inny komiks z Mrocznym Rycerzem napisany przez Moore'a, który nazywa się "Mortal Clay". W jego poszukiwaniach jestem jednak zdany na siebie – sam muszę znaleźć, w którym numerze i w jakiej serii, sprawdzić czy istnieje możliwość dostania go w wydaniu zbiorczym.
Bill Baker nie jest zbyt wyrafinowanym rozmówcą. Jego pytania nie wychodzą poza schemat, ale na szczęście w niczym nie przeszkadza to Alanowi. Nie wiem czy dobrym pomysłem nie byłoby przeredagowanie obu wywiadów na potrzeby książkowej publikacji. W kilku pytaniach poruszono podobne kwestie, a Moore parę razy powtarza swoje odpowiedzi – może należałoby kilka linijek opuścić, dopytać o niektóre rzeczy (na przykład o wątki magiczne albo o pracę nad "Miracle-Manem" – tego mi najbardziej brakowało), a całość uczynić bardziej spójniejszą, przejrzystą. To niewiele roboty, a efekt byłby jeszcze lepszy.
W swoim podejściu do twórczości Alan Moore jawi się, jako staroświecki artysta z innej epoki, przypominający tego modernistycznego kapłana sztuki, dla którego pisanie jest aktem magicznym (nota bene traktując swoje teksty, jak zaklęcia, otwiera zupełnie nowe pole do ich interpretacji). Z wyjątkiem tego wydaje się strasznie zwyczajnym kolesiem, który chce jedynie robić komiksy i pisać książki. Pomijając oczywiście to, że jest czynnie uprawiającym magię szamanem Northampton, jednym z najwybitniejszych twórców przełomu wieków, autorem rewolucyjnych dzieł dla sztuki komiksowej i zamiast chodzić w każdą niedzielę do kościoła, czci pierzastego węża czy inne mistyczne stworzenie w swojej piwnicy.
Odsłaniając tajniki procesu twórczego, które stoją za jego arcydziełami, Moore ogranicza się do lapidarnego stwierdzenia, że należy siąść i pisać. Tę instrukcję uzupełniają jeszcze trywialne wskazówki, aby nie bać się eksperymentu, próbować nowych technik, wciąż uczyć się czegoś nowego, dużo czytać i mieć otwarty umysł. Tyle. W słowach autora dzieł porażających swoim wyrafinowaniem, znamionujących fantastyczną erudycję i perfekcyjnie przepracowanych pod względem formalnym daje się wyczuć pewną filuterność. Nie do końca wierzę, że tworzenie arcydzieł przychodzi tak łatwo, nie wierzę, że tacy "Strażnicy" nie wymagali tytanicznej pracy, niesamowitego wysiłku, aby w najdrobniejszym szczególe dopracować utwór o tak złożonej anatomii. Odnoszę wrażenie, że Moore w tym momencie igra sobie ze swoim mitem twórcy genialnego, któremu wszystko przychodzi ot tak, łatwo i przyjemnie, w natchnieniu tworzącego swoje najwybitniejsze dzieła.
Pomimo całej swojej ekstrawagancji nie ma u Alana Moore'a nic pretensjonalnego, żadnej pozy. Jego decyzje o pozostawaniu na uboczu, odcięciu się od hollywoodzkiego Babilonu, ciągłe utarczki z DC Comics traktujące jego pracę wyłącznie, jako produkt, z którego można wyciskać dolary, to nie zwariowane zachowania kogoś, komu sława i własny geniusz uderzyła do głowy. Nie potrafię dostrzec w angielskim scenarzyście przekonanego o własnej wielkości, bucowatego, aroganta, jakim chcieliby go widzieć niektórzy. Widzę natomiast kogoś, kto szanuje swoją pracę. Widzę twórcę, który nie chce odwalać fuszerki i ma śmiałość wymagać od swojego czytelnika, co w czasach kultury (głównie popularnej, ale nie tylko) łatwej i przyjemnej może uchodzić za coś wyjątkowego. Nie nazwałbym tego, co mówi o DC, kontaktach z branżą filmową i doświadczeniach z przemysłem rozrywkowym monologami nienawiści. Trudno żeby gorzko doświadczony przez mechanizmy rynkowe, jakimi rządzi się kultura masowa, nie miał prawa być rozzłoszczony i rozczarowany. W jego jednostronnej relacji (trudno wymagać od niego, aby bronił DC!) jest sporo przesady, szczególnie wtedy, gdy sarka na filmowców, ale nie sposób odmówić mu racji. Dla Moore'a jego dzieła są celami samymi w sobie, a nie trampoliną do dalszej „kariery”. To nie produkty przykrojone do gustów przeciętnych pożeraczy kinowych blockbusterów, których wartość można przeliczać na zyski ze sprzedanych biletów. Swoich komiksów nie tworzył dla sławy, dla miłości własnej, z chciwości, aby móc się lansować w mediach. Mówiąc o tym, o czym wielu twórców pracujących "w branży" dla swojej wygody milczy, Moore jest bezlitośnie szczery, choć niekiedy przekornie chce wzbudzić kontrowersje.
Mimo wszystkich swoich rozczarowań, Moore ciągle wierzy w potęgę medium komiksowego i szerzej – w potęgę sztuki, w sens robienia literatury, która się nie opłaca, którą nie każdy potrafi docenić. Mimo słusznego, jak zresztą sam mówi, przed-emerytalnego wieku, ciągle da się w nim wyczuć ten głód, to pragnienie tworzenia. Pomimo licznych przeszkód chce wciąż pracować w przemyśle komiksowym, będącym lennikiem szych Hollywood i zakładnikiem oddziałów księgowych, którym muszą zgadzać się słupki. Choć niewiele zostało mu już do zrobienia…
Jeśli chodzi o samą książkę, to największe zarzuty można mieć do fatalnie opracowanej bibliografii, która w istocie za żadną bibliografię uznana być nie może. To po prostu alfabetyczne wyliczenie tytułów, projektów, tekstów i innych utworów współtworzonych lub tworzonych przez Alana Moore'a. W sekcji komiksowej brakuje podstawowych informacji ułatwiających dotarcie do konkretnych pozycji – ograniczono się jedynie do podania roku wydania i nazwisk rysowników. Uzupełnienie tych wpisów o szczegóły dotyczące edycji (pojedynczy zeszyt, część serii on-going, projekt autorski, wydanie zbiorcze, spin-off etc.) i dane wydawcy, z pewnością pomogłoby w poszukiwaniach konkretnych tytułów. A tak wiem tylko, że oprócz "Zabójczego Żartu" ukazał się inny komiks z Mrocznym Rycerzem napisany przez Moore'a, który nazywa się "Mortal Clay". W jego poszukiwaniach jestem jednak zdany na siebie – sam muszę znaleźć, w którym numerze i w jakiej serii, sprawdzić czy istnieje możliwość dostania go w wydaniu zbiorczym.
Bill Baker nie jest zbyt wyrafinowanym rozmówcą. Jego pytania nie wychodzą poza schemat, ale na szczęście w niczym nie przeszkadza to Alanowi. Nie wiem czy dobrym pomysłem nie byłoby przeredagowanie obu wywiadów na potrzeby książkowej publikacji. W kilku pytaniach poruszono podobne kwestie, a Moore parę razy powtarza swoje odpowiedzi – może należałoby kilka linijek opuścić, dopytać o niektóre rzeczy (na przykład o wątki magiczne albo o pracę nad "Miracle-Manem" – tego mi najbardziej brakowało), a całość uczynić bardziej spójniejszą, przejrzystą. To niewiele roboty, a efekt byłby jeszcze lepszy.
W swoim podejściu do twórczości Alan Moore jawi się, jako staroświecki artysta z innej epoki, przypominający tego modernistycznego kapłana sztuki, dla którego pisanie jest aktem magicznym (nota bene traktując swoje teksty, jak zaklęcia, otwiera zupełnie nowe pole do ich interpretacji). Z wyjątkiem tego wydaje się strasznie zwyczajnym kolesiem, który chce jedynie robić komiksy i pisać książki. Pomijając oczywiście to, że jest czynnie uprawiającym magię szamanem Northampton, jednym z najwybitniejszych twórców przełomu wieków, autorem rewolucyjnych dzieł dla sztuki komiksowej i zamiast chodzić w każdą niedzielę do kościoła, czci pierzastego węża czy inne mistyczne stworzenie w swojej piwnicy.
8 komentarzy:
[i]"Nie do końca wierzę, że tworzenie arcydzieł przychodzi tak łatwo, nie wierzę, że tacy "Strażnicy" nie wymagali tytanicznej pracy, niesamowitego wysiłku, aby w najdrobniejszym szczególe dopracować utwór o tak złożonej anatomii."[/i]
Nie odniosłem takiego wrażenia. Odwrotnie. Moore wspominał, że np. na jedną planszę komiksu potrzebuje kilka stron zapisanego dokładnie scenariusza. Nie wspominając o ekstremalnym przykładzie z tą planszą Promethei.
Zgadzam się z Pharase'em.
Czyżbym widział kilka odwołań do mnie?:) Trzeba było odważniej, z linkami. Nie będę bronił swojego zdania, bo napisałem o tym już 3 strony, ale dzięki za lekturę! (bez ironii!)
pstraghi miało być, ale mnie się enter nacisnął
Jak dla mnie cholernie dobra recenzja. Gratulacje dla autora :)
Kuba Oleksak jest najlepszym dziennikarzem komiksowym w Polsce!!
Wybacz Pstrągu, że dobitnie (tj linkiem) nie odnoszę się do Twojego tekstu, z którym w niektórych miejscach polemizuje. Mam nadzieję, że dla wszystkich jest to wyraźnie i bez żadnych niedopowiedzeń.
A nie linkowałem bo po prostu sypie mi się edytowanie tekstów pod nową Operą i kombinuje z Chromem i jeszcze nie zawsze wszystko wychodzi.
Jeszcze jakbyś dostrzegł genialne ilustracje, lub choćby to, że są to fakt byłaby dobra recenzja. Masz bardzo mi pasujący styl pisania, lekki i analityczny.
Prześlij komentarz