Bieżący rok w powszechnej opinii ma szansę być jednym z najcięższych w ostatnim czasie dla rodzimego rynku komiksowego. Pojawiające się mniej więcej od połowy 2010 r. pogłoski o zbliżającym się kryzysie, wycofywaniu się sieci Empik z dystrybucji komiksów, a przez to i ograniczeniu oferty przez Egmont mogą na dłuższy czas zastopować rozwój tej gałęzi sztuki w kraju nad Wisłą. A jeśli dodać do tego jeszcze wprowadzenie VATu na książki i podwyżkę cen papieru, to rysuje się nam mocno niewesoła sytuacja, której jeszcze rok-dwa temu ciężko by się spodziewać. Jednak pierwsza premiera bieżącego roku nieco na przekór pokazuje, że niekoniecznie czeka nas powrót do epoki kadru łupanego i najsiermiężnięjszej xeroprasy.O "Pinokiu" Winshlussa (właściwie Vincenta Paronnaud) po raz pierwszy usłyszałem na początku 2009 roku, kiedy to najpierw zdobył on główną nagrodę w kategorii Komiks Roku na festiwalu w Angouleme, a chwilę później został umieszczony w bogatych planach wydawniczych Kultury Gniewu. Teraz, po kilkunastu miesiącach czekania pozycja ta wędruje do rąk czytelników i udowadnia, że opłacało się być cierpliwym.
Winshluss, biorąc na warsztat powieść Carlo Collodiego, postanowił ją uwspółcześnić - drewno zastąpił metalem, sympatycznego świerszcza karaluchem chlejusem, a dodatkowo wprowadził sporo brudu, zepsucia i mroku. W przeciwieństwie do pierwowzoru, czy też disneyowskiej adaptacji z 1940 roku, Pinokio jest tu nie tyle głównym bohaterem sensu stricto, co postacią, dzięki której czytelnik przemierza wymyślony świat i poznaje historie (często splatające się ze sobą) pozostałych bohaterów. Z metalowych ust chłopca stworzonego z myślą o wykorzystaniu w celach wojskowych, nie pada ani jedno słowo, a jego metalowa twarz przez cały komiks nie wyraża jakiegokolwiek uczucia. Co innego postaci, które spotyka po drodze - począwszy od dyplomowanego wynalazcy Geppetta, dla którego stworzenie Pinokia zapoczątkowało falę nieszczęść, przez wariację nad "Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami" zastąpionymi tutaj siedmioma perwersyjnymi draniami czy policyjnego inspektora o kamiennej twarzy (wzorowanej na posągach z Wyspy Wielkanocnej), który prowadzi dochodzenie w sprawie pewnego zuchwałego morderstwa. Komiks "kradnie" jednak trójka postaci o największym komediowym potencjale - Wonder i Baron, dwóch bezdomnych, którzy co chwila ubarwiają historię swoimi wesołymi perypetiami oraz wspomniany na początku akapitu karaluch Jiminy, zadomawiający się w pustej metalowej głowie tytułowego bohatera i tam w oparach alkoholu, pomiędzy wizytami kolegów od szklanki starający się napisać powieść swego życia. Towarzyszący Pinokiu w jego przygodach owad jest na tyle ważną i wyrazistą postacią komiksu, że jego perypetie rysowane są w zupełnie innym stylu od reszty.No właśnie - rysunki. Pomysł na uwspółcześnienie pierwowzoru już sam w sobie jest interesujący, ale w głównej mierze o sile dzieła Winshlussa stanowi warstwa graficzna, której nie da się określić inaczej jak "fantastyczna!". Na niecałych dwustu stronach Vincent Paronnaud popisuje się swoim talentem. Plansze wypełnione klasycznymi prostokątnymi kadrami przerywa czy to wspomnianymi wyżej czarno-białymi, kreślonymi niby od niechcenia przygodami Jiminy'ego czy pełnostronicowymi ilustracjami (świetna wariacja na temat czterech pór roku), które równie dobrze mogłyby się znaleźć na kartach książkowej wersji, jak również utrzymaną w kolorach sepii smutną opowieścią o pewnej rodzinie... Prawdziwa uczta dla oka. Patrząc na grafiki Winshlussa przypominały mi się stare kreskówki Disneya, karykaturalne postaci Roberta Crumba czy też twórczość Ivana Bruna, którego brud i pesymistyczne obserwacje współczesnego świata znajdują się również i w "Pinokiu".
Nagrodzone w Angouleme dzieło Winshlussa to w większości komiks niemy. Dialogi pojawiają się w epizodach poświęconych karaluchowi, jak i w kilku innych miejscach - tam, gdzie nie da się przy pomocy samych kadrów poprowadzić akcji w należyty sposób. "Pinokia" nie tyle nawet się czyta/przegląda co ogląda niczym dobry film animowany. Bez zgrzytów, niezrozumiałych przeskoków czy nieporozumień związanych z brakiem słów. Paronnaud doskonale rozumie "język" jakim trzeba się porozumiewać z odbiorcą dzieła, tak aby zostało one we właściwy sposób zrozumiałe.
"Pinokio" to jednak nie tylko popis francuskiego komiksiarza, ale również rodzimego wydawcy, który dopasował się pod względem edytorskim do wysokiego poziomu historii. Twarda oprawa, gruba kreda, posrebrzenia na okładce. Do tego świetna robota jeśli chodzi o liternictwo w samych kadrach i przerabianie szyldów, napisów i tym podobnych na rodzimy język. Zazwyczaj tego typu spolszczenia umykają mej uwadze, ale w tym przypadku kilkukrotnie byłem pod dużym wrażeniem. Co prawda jest to najdroższy komiks w całej historii KG, ale zdecydowanie wart każdej złotówki. Spodobać się powinien i wielbicielom dobrych historii z fantastyczną szatą graficzną i komiksowym fetyszystom dla których ocena komiksu zaczyna się od tego jak prezentuje się jego grzbiet na komiksowym regale. W dwóch słowach - komiks idealny!
A nawiązując jeszcze krótko do wstępu - najnowsze wydawnictwo od KG niesie nadzieję, że 2011 nie będzie rokiem komiksowej smuty. Oby!
Winshluss, biorąc na warsztat powieść Carlo Collodiego, postanowił ją uwspółcześnić - drewno zastąpił metalem, sympatycznego świerszcza karaluchem chlejusem, a dodatkowo wprowadził sporo brudu, zepsucia i mroku. W przeciwieństwie do pierwowzoru, czy też disneyowskiej adaptacji z 1940 roku, Pinokio jest tu nie tyle głównym bohaterem sensu stricto, co postacią, dzięki której czytelnik przemierza wymyślony świat i poznaje historie (często splatające się ze sobą) pozostałych bohaterów. Z metalowych ust chłopca stworzonego z myślą o wykorzystaniu w celach wojskowych, nie pada ani jedno słowo, a jego metalowa twarz przez cały komiks nie wyraża jakiegokolwiek uczucia. Co innego postaci, które spotyka po drodze - począwszy od dyplomowanego wynalazcy Geppetta, dla którego stworzenie Pinokia zapoczątkowało falę nieszczęść, przez wariację nad "Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami" zastąpionymi tutaj siedmioma perwersyjnymi draniami czy policyjnego inspektora o kamiennej twarzy (wzorowanej na posągach z Wyspy Wielkanocnej), który prowadzi dochodzenie w sprawie pewnego zuchwałego morderstwa. Komiks "kradnie" jednak trójka postaci o największym komediowym potencjale - Wonder i Baron, dwóch bezdomnych, którzy co chwila ubarwiają historię swoimi wesołymi perypetiami oraz wspomniany na początku akapitu karaluch Jiminy, zadomawiający się w pustej metalowej głowie tytułowego bohatera i tam w oparach alkoholu, pomiędzy wizytami kolegów od szklanki starający się napisać powieść swego życia. Towarzyszący Pinokiu w jego przygodach owad jest na tyle ważną i wyrazistą postacią komiksu, że jego perypetie rysowane są w zupełnie innym stylu od reszty.No właśnie - rysunki. Pomysł na uwspółcześnienie pierwowzoru już sam w sobie jest interesujący, ale w głównej mierze o sile dzieła Winshlussa stanowi warstwa graficzna, której nie da się określić inaczej jak "fantastyczna!". Na niecałych dwustu stronach Vincent Paronnaud popisuje się swoim talentem. Plansze wypełnione klasycznymi prostokątnymi kadrami przerywa czy to wspomnianymi wyżej czarno-białymi, kreślonymi niby od niechcenia przygodami Jiminy'ego czy pełnostronicowymi ilustracjami (świetna wariacja na temat czterech pór roku), które równie dobrze mogłyby się znaleźć na kartach książkowej wersji, jak również utrzymaną w kolorach sepii smutną opowieścią o pewnej rodzinie... Prawdziwa uczta dla oka. Patrząc na grafiki Winshlussa przypominały mi się stare kreskówki Disneya, karykaturalne postaci Roberta Crumba czy też twórczość Ivana Bruna, którego brud i pesymistyczne obserwacje współczesnego świata znajdują się również i w "Pinokiu".
Nagrodzone w Angouleme dzieło Winshlussa to w większości komiks niemy. Dialogi pojawiają się w epizodach poświęconych karaluchowi, jak i w kilku innych miejscach - tam, gdzie nie da się przy pomocy samych kadrów poprowadzić akcji w należyty sposób. "Pinokia" nie tyle nawet się czyta/przegląda co ogląda niczym dobry film animowany. Bez zgrzytów, niezrozumiałych przeskoków czy nieporozumień związanych z brakiem słów. Paronnaud doskonale rozumie "język" jakim trzeba się porozumiewać z odbiorcą dzieła, tak aby zostało one we właściwy sposób zrozumiałe.
"Pinokio" to jednak nie tylko popis francuskiego komiksiarza, ale również rodzimego wydawcy, który dopasował się pod względem edytorskim do wysokiego poziomu historii. Twarda oprawa, gruba kreda, posrebrzenia na okładce. Do tego świetna robota jeśli chodzi o liternictwo w samych kadrach i przerabianie szyldów, napisów i tym podobnych na rodzimy język. Zazwyczaj tego typu spolszczenia umykają mej uwadze, ale w tym przypadku kilkukrotnie byłem pod dużym wrażeniem. Co prawda jest to najdroższy komiks w całej historii KG, ale zdecydowanie wart każdej złotówki. Spodobać się powinien i wielbicielom dobrych historii z fantastyczną szatą graficzną i komiksowym fetyszystom dla których ocena komiksu zaczyna się od tego jak prezentuje się jego grzbiet na komiksowym regale. W dwóch słowach - komiks idealny!
A nawiązując jeszcze krótko do wstępu - najnowsze wydawnictwo od KG niesie nadzieję, że 2011 nie będzie rokiem komiksowej smuty. Oby!
UWAGA! "Pinokio" jest nie do kupienia w sieci sklepów Empik!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz