Po raz drugi w tym tygodniu zapraszamy na spotkanie z Alanem Moorem, które ponownie poprowadzi gość. Tym razem będzie to Przemek Pawełek, Gonzem zwany, który słynie z uwielbienia dla twórczości komiksiarza-legendy z Northampton i potrafi o nim oraz jego dziełach opowiadać barwnie i z pasją, co doskonale - jak na moje oko - widać w poniższym tekście. Zapraszamy do lektury!
Alan Moore, jak powszechnie wiadomo, to geniusz i wizjoner. To największy scenarzysta komiksowy ostatnich trzech dekad. To rewolucjonista, który w latach 80-tych zmienił oblicze amerykańskiego komiksu superbohaterskiego. To także ekscentryk – choć nie milioner – ale można o nim tak mówić bo to artysta pełną gębą. To dziwak, performer, poeta, mag i okultysta, nonkonformista, posiadacz przerośniętego ego (acz proporcjonalnego do jego pisarskiego skilla), buntownik i antysystemowiec rozsadzający system od środka. Anarchista. Wegetarianin. A także, co oczywiste, wariat.
O nietuzinkowej wyobraźni, wrażliwości i talencie do zabaw formą tego jegomościa wiadomo od jakiegoś ćwierćwiecza, gdy DC wydało "Strażników". Prawie wszystko co napisał od tamtego czasu zdaje się to potwierdzać. Może nie wszystkie dzieła Moore'a są równie przełomowe czy odkrywcze w dekonstrukcji tego lub tamtego, ale autor ten zachowuje od trzech dekad świeże i oryginalne spojrzenie za każdym razem gdy bierze na warsztat kolejny temat. I nie daje ciała. I nie nudzi. A to naprawdę wiele. Czy zawsze był szalonym demiurgiem opowieści obrazkowych, niczym na ostatnich stronach "LXG: Black Dossier", czy też przyszło mu to z wiekiem, w miarę otrzaskiwania się z tym medium?
"Skizz", czyli mała seria komiksowa którą napisał dla magazynu 2000 AD na początku lat 80-tych może nie da odpowiedzi na to pytanie. Lektura tego komiksu daje jednak powierzchowny wgląd w wyobraźnię tego autora z czasu gdy jeszcze nie wiedziano, że wywróci ten interes do góry nogami. Cykl ukazywał się w typowych dla 2000AD 8-stronicowych kawałkach w roku 1983, czyli jakiś rok po odpaleniu serii "V jak Vendetta". Moore był wtedy jeszcze nieopierzonym autorem nieznanym poza Wielką Brytanią. Publikował serie dla 2000 AD, Doctor Who Weekly, Warriora czy dla brytyjskiego oddziału Marvela. Cała chwała i najlepsze pomysły były wciąż przed nim.
Po trzech akapitach wstępu, mającego za zadanie zbudować napięcie oraz olśnić moją elokwencją, a które w efekcie pewnie zniechęciły czytających do dalszej lektury, dochodzę w końcu do głównego tematu tego tekstu, czyli komiksu "Skizz", tworzonego przez Moore'a do spółki z Jimem Baikie. Omówienie będzie krótkie, z paru powodów. "Skizz" to komiks krótki. To też komiks nieskomplikowany. Co najważniejsze – to komiks totalnie wtórny, w dodatku wtórny programowo. I w tym jego atut, jednocześnie właśnie w tej programowej wtórności widać iskrę geniuszu i przewrotności Gandalfa Szarego światowego komiksu.
Tytułowy Skizz, czyli tak naprawdę Zhcchz, to kosmiczny rozbitek, tłumacz z innego świata, którego statek rozbija się na Ziemi. Nie wygląda jak my. Nie mówi jak my. Nie myśli jak my, i nie rozumie kategorii w których myślimy. Obce są mu typowo ludzkie cechy. Jest daleko od domu, i chciałby jak najszybciej wrócić. Albo przynajmniej zadzwonić że się spóźni. Jednym słowem: E.T.
Film Spielberga miał premierę jakiś rok wcześniej. Trwała zajawka latającymi spodkami, spotkaniami z kosmitami, koncepcją kontaktu ludzi z kosmicznymi wędrowcami. Gdy w kulturze popularnej pojawiał się ten wątek, to miał on jednak familijny wymiar "E.T.", "Bliskich spotkań trzeciego stopnia", czy "Kokonu". Nawet horrorowe "Crittersy" były podszyte komedią. Moore wziął randomową poczwarę z kantyny z Mos Eisly, rozpierniczył jego spodek w Wielkiej Brytanii, i zobaczył co z tego wyniknie. Puścił kosmitę na głęboką wodę. I bez tej familijnej otoczki okazało się, że nie jest łatwo. Ktoś obcy to ktoś kogo ludzie nie rozumieją. Czego nie rozumieją – tego się boją. A wtedy potrafią być naprawdę nieprzyjemni. Bardziej nieprzyjemni niż agenci z filmu Spielberga, którym nawet wyretuszowano z rąk pistolety. Ba, według Moore'a są wśród ludzi także tacy, którym marzą się przykre eksperymenty z wiwisekcją włącznie. On tego nie sugeruje. On o tym mówi, prawie że pokazuje. Jednocześnie Moore, niezrażony wtedy jeszcze do większości naszej cywilizacji przez korporacje wydawnicze, wierzy w ludzi. Ich współczucie i rozsądek. W emocje. Niekoniecznie w polityków czy władze, na czele których stała wtedy Margaret Thatcher. Prędzej w młodzież (główną pomocnicą Skizza jest uczennica) i wyrzutków społeczeństwa, takich jak członkowie gangów motorowych. Wierzy też wyraźnie, że potrafimy być wyjątkowo podłymi kreaturami, tak podłymi, że dla mieszkańców innych planet musiało by to być pewnie ciężkie do pojęcia.
Zabierając się do tego tekstu zastanawiałem się – jak podsumować to dzieło? Do kogo jest ono skierowane, oraz – co najważniejsze – czy warto się z nim zapoznać? Otóż – to na pewno komiks dla fanbojów Alana. Osoba, która najgłośniejsze serie dziwaka z Northampton ma przed sobą, powinna się zabrać najpierw za nie. Jeśli "Strażnicy" czy "V jak Vendetta" rozbudziły apetyt na kolejne dzieła mistrza, to wgryźć się w "Prosto z piekła" czy "Prometheę". Albo w jego jednostrzałowe ciekawostki, które zmajstrował dla universum DC. Jest w czym przebierać. "Skizz" to komiks dla hardkorowców. Dla tych, którzy przebrnęli przez te bardziej znane dzieła Moore'a, ale wiedzą że każdy jego komiks – kiedy by nie powstał i czego by nie tyczył – jest komiksem trafionym. Przemyślanym i kompletnym. Może czasem mniej porywającym. Może czasem bez tego błysku geniuszu, ale na pewno odbijającym w jakiś sposób jego skalę. I właśnie taki jest "Skizz".
Powstał on w czasach gdy Moore jeszcze nie miał dzisiejszego fejma oraz renomy, i nie zawsze mógł robić to, co by w danym momencie chciał. Ciągle jeszcze rozwijał się jako artysta i szukał dróg ekspresji. "Skizz" natomiast, choć przysłowiowej dupy nie urywa, pokazuje że Moore, nawet klepiąc po swojemu tą samą historię, którą gówniarzeria z całej kuli ziemskiej obejrzała w zeszłe wakacje, potrafi powiedzieć coś oryginalnego. Albo może raczej – coś więcej. Pokazuje tą samą niemal opowieść w sposób dużo bardziej dorosły, dosadny, spsychologizowany i przekonywający. Może nie wykorzystuje jeszcze w pełni możliwości medium komiksowego, ale jest jak ten poborca podatkowy z dowcipu, który to z wyciśniętej wcześniej cytryny wyżyma jeszcze pół szklanki soku. Pytanie jednak – kto chce się o tym przekonać, skoro sama historia nie porywa? Według mnie ci, którzy chcą wiedzieć, jak kształtował się warsztat Alana. Jakie rzeczy tworzył Moore, zanim wymyślił "Strażników". Tacy odbiorcy powinni być z lektury tego - raczej niezobowiązującego komiksu – usatysfakcjonowani. Ja byłem.
Alan Moore, jak powszechnie wiadomo, to geniusz i wizjoner. To największy scenarzysta komiksowy ostatnich trzech dekad. To rewolucjonista, który w latach 80-tych zmienił oblicze amerykańskiego komiksu superbohaterskiego. To także ekscentryk – choć nie milioner – ale można o nim tak mówić bo to artysta pełną gębą. To dziwak, performer, poeta, mag i okultysta, nonkonformista, posiadacz przerośniętego ego (acz proporcjonalnego do jego pisarskiego skilla), buntownik i antysystemowiec rozsadzający system od środka. Anarchista. Wegetarianin. A także, co oczywiste, wariat.
O nietuzinkowej wyobraźni, wrażliwości i talencie do zabaw formą tego jegomościa wiadomo od jakiegoś ćwierćwiecza, gdy DC wydało "Strażników". Prawie wszystko co napisał od tamtego czasu zdaje się to potwierdzać. Może nie wszystkie dzieła Moore'a są równie przełomowe czy odkrywcze w dekonstrukcji tego lub tamtego, ale autor ten zachowuje od trzech dekad świeże i oryginalne spojrzenie za każdym razem gdy bierze na warsztat kolejny temat. I nie daje ciała. I nie nudzi. A to naprawdę wiele. Czy zawsze był szalonym demiurgiem opowieści obrazkowych, niczym na ostatnich stronach "LXG: Black Dossier", czy też przyszło mu to z wiekiem, w miarę otrzaskiwania się z tym medium?
"Skizz", czyli mała seria komiksowa którą napisał dla magazynu 2000 AD na początku lat 80-tych może nie da odpowiedzi na to pytanie. Lektura tego komiksu daje jednak powierzchowny wgląd w wyobraźnię tego autora z czasu gdy jeszcze nie wiedziano, że wywróci ten interes do góry nogami. Cykl ukazywał się w typowych dla 2000AD 8-stronicowych kawałkach w roku 1983, czyli jakiś rok po odpaleniu serii "V jak Vendetta". Moore był wtedy jeszcze nieopierzonym autorem nieznanym poza Wielką Brytanią. Publikował serie dla 2000 AD, Doctor Who Weekly, Warriora czy dla brytyjskiego oddziału Marvela. Cała chwała i najlepsze pomysły były wciąż przed nim.
Po trzech akapitach wstępu, mającego za zadanie zbudować napięcie oraz olśnić moją elokwencją, a które w efekcie pewnie zniechęciły czytających do dalszej lektury, dochodzę w końcu do głównego tematu tego tekstu, czyli komiksu "Skizz", tworzonego przez Moore'a do spółki z Jimem Baikie. Omówienie będzie krótkie, z paru powodów. "Skizz" to komiks krótki. To też komiks nieskomplikowany. Co najważniejsze – to komiks totalnie wtórny, w dodatku wtórny programowo. I w tym jego atut, jednocześnie właśnie w tej programowej wtórności widać iskrę geniuszu i przewrotności Gandalfa Szarego światowego komiksu.
Tytułowy Skizz, czyli tak naprawdę Zhcchz, to kosmiczny rozbitek, tłumacz z innego świata, którego statek rozbija się na Ziemi. Nie wygląda jak my. Nie mówi jak my. Nie myśli jak my, i nie rozumie kategorii w których myślimy. Obce są mu typowo ludzkie cechy. Jest daleko od domu, i chciałby jak najszybciej wrócić. Albo przynajmniej zadzwonić że się spóźni. Jednym słowem: E.T.
Film Spielberga miał premierę jakiś rok wcześniej. Trwała zajawka latającymi spodkami, spotkaniami z kosmitami, koncepcją kontaktu ludzi z kosmicznymi wędrowcami. Gdy w kulturze popularnej pojawiał się ten wątek, to miał on jednak familijny wymiar "E.T.", "Bliskich spotkań trzeciego stopnia", czy "Kokonu". Nawet horrorowe "Crittersy" były podszyte komedią. Moore wziął randomową poczwarę z kantyny z Mos Eisly, rozpierniczył jego spodek w Wielkiej Brytanii, i zobaczył co z tego wyniknie. Puścił kosmitę na głęboką wodę. I bez tej familijnej otoczki okazało się, że nie jest łatwo. Ktoś obcy to ktoś kogo ludzie nie rozumieją. Czego nie rozumieją – tego się boją. A wtedy potrafią być naprawdę nieprzyjemni. Bardziej nieprzyjemni niż agenci z filmu Spielberga, którym nawet wyretuszowano z rąk pistolety. Ba, według Moore'a są wśród ludzi także tacy, którym marzą się przykre eksperymenty z wiwisekcją włącznie. On tego nie sugeruje. On o tym mówi, prawie że pokazuje. Jednocześnie Moore, niezrażony wtedy jeszcze do większości naszej cywilizacji przez korporacje wydawnicze, wierzy w ludzi. Ich współczucie i rozsądek. W emocje. Niekoniecznie w polityków czy władze, na czele których stała wtedy Margaret Thatcher. Prędzej w młodzież (główną pomocnicą Skizza jest uczennica) i wyrzutków społeczeństwa, takich jak członkowie gangów motorowych. Wierzy też wyraźnie, że potrafimy być wyjątkowo podłymi kreaturami, tak podłymi, że dla mieszkańców innych planet musiało by to być pewnie ciężkie do pojęcia.
Zabierając się do tego tekstu zastanawiałem się – jak podsumować to dzieło? Do kogo jest ono skierowane, oraz – co najważniejsze – czy warto się z nim zapoznać? Otóż – to na pewno komiks dla fanbojów Alana. Osoba, która najgłośniejsze serie dziwaka z Northampton ma przed sobą, powinna się zabrać najpierw za nie. Jeśli "Strażnicy" czy "V jak Vendetta" rozbudziły apetyt na kolejne dzieła mistrza, to wgryźć się w "Prosto z piekła" czy "Prometheę". Albo w jego jednostrzałowe ciekawostki, które zmajstrował dla universum DC. Jest w czym przebierać. "Skizz" to komiks dla hardkorowców. Dla tych, którzy przebrnęli przez te bardziej znane dzieła Moore'a, ale wiedzą że każdy jego komiks – kiedy by nie powstał i czego by nie tyczył – jest komiksem trafionym. Przemyślanym i kompletnym. Może czasem mniej porywającym. Może czasem bez tego błysku geniuszu, ale na pewno odbijającym w jakiś sposób jego skalę. I właśnie taki jest "Skizz".
Powstał on w czasach gdy Moore jeszcze nie miał dzisiejszego fejma oraz renomy, i nie zawsze mógł robić to, co by w danym momencie chciał. Ciągle jeszcze rozwijał się jako artysta i szukał dróg ekspresji. "Skizz" natomiast, choć przysłowiowej dupy nie urywa, pokazuje że Moore, nawet klepiąc po swojemu tą samą historię, którą gówniarzeria z całej kuli ziemskiej obejrzała w zeszłe wakacje, potrafi powiedzieć coś oryginalnego. Albo może raczej – coś więcej. Pokazuje tą samą niemal opowieść w sposób dużo bardziej dorosły, dosadny, spsychologizowany i przekonywający. Może nie wykorzystuje jeszcze w pełni możliwości medium komiksowego, ale jest jak ten poborca podatkowy z dowcipu, który to z wyciśniętej wcześniej cytryny wyżyma jeszcze pół szklanki soku. Pytanie jednak – kto chce się o tym przekonać, skoro sama historia nie porywa? Według mnie ci, którzy chcą wiedzieć, jak kształtował się warsztat Alana. Jakie rzeczy tworzył Moore, zanim wymyślił "Strażników". Tacy odbiorcy powinni być z lektury tego - raczej niezobowiązującego komiksu – usatysfakcjonowani. Ja byłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz