Pewnie Andrzej Janicki będzie krzywił się na określanie go mianem klasyka rodzimego komiksu, który trwale zapisał się w dziejach polskiej literatury obrazkowej swoją pracą w "Awanturze" czy współtworzeniu "Produktu". Jak się również okazało, Andrzej jest również świetnym rozmówcą, który zajmująco opowiada o zamierzchłych komiksowych dziejach - o Bydgoszczy, współpracy z Jackiem Michalskim, przygodzie z amerykańskim komiksem i wielu, wielu innych rzeczach. Zapraszamy do lektury!
Kolorowe Zeszyty: Skąd w Twoim życiu wziął się komiks? Jak to się stało, że zainteresowałeś się literaturą obrazkową?
Andrzej Janicki: Komiks trafił w moje pulchne łapki za sprawą rodziców. "Dziennik Wieczorny", nieistniejąca od wielu lat, ale niegdyś niezwykle popularna bydgoska popołudniówka publikowała regularnie opowieści rysunkowe Wróblewskiego. Moi rodzice skrzętnie kolekcjonowali wszystkie odcinki i nawet je zszywali w zgrabne książeczki. Niestety, do dzisiaj zachowało mi się ich tylko osiemnaście. Mama kupowała mi także bajki w języku rosyjskim, ze świetnymi ilustracjami. Z dzieciństwa kojarzę również Klossa, Żbika i "Świat Młodych". Szybko połknąłem obrazkowego bakcyla i doskonale pamiętam, jak kilka lat później biegałem po kioskach i księgarniach za "Relaksem", "Janosikiem" i "Alfą"... Wysiłek, jaki trzeba było włożyć w "zdobywanie" komiksów sprawiał, że miały one dodatkową wartość emocjonalną. W poszukiwaniu historyjek komiksowych lub ilustracji kojarzących się z takim klimatem kupowałem najróżniejsze gazety i magazyny zagraniczne. Sporo się nakombinowałem żeby uzbierać trochę pieniędzy od dziadków i mamy. Miałem w kolekcji tak różne tytuły jak "Daily Mirror", "Krokodyl", "Punch", węgierską "Alfę", jakieś francuskie i włoskie magazyny o piłce nożnej, ze świetnymi karykaturami. Na przestrzeni lat to wszystko gdzieś się ulotniło.
Jesteś absolwentem popularnego bydgoskiego "plastyka" (czyli Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych). Z murów tej szkoły wywodzi się sporo rysowników komiksowych, między innymi Śledziński, Michalski, Maciejewski, Różański czy Simiński. Jak to się stało, państwowa szkoła zaszczepiła komiksowego bakcyla tak sporej grupie młodych ludzi? Jak wspominasz tamte czasy?
Jako "smark" rysowałem przy każdej okazji, często milicjantów na motocyklach, ale w szkole podstawowej nie byłem orłem na zajęciach plastycznych. Na innych zresztą także (cholerna matematyka!). Pani od plastyki zachęciła mnie bym jednak chodził na kółko plastyczne organizowane w PLSP. Bardzo chciałem nauczyć się rysować, ale te zajęcia mnie nudziły. Mając możliwość oglądania rysunków Jacka Michalskiego, który był przyjacielem mojego kuzyna, chciałem rysować tak, jak on. Najchętniej przerysowywałem jego historyjki do swoich zeszytów, w tym jakąś wariację na temat serialu "Kosmos 1999". Jacek będąc już uczniem "plastyka" namawiał mnie żebym poszedł w jego ślady, ale uczciwie uprzedził, bym nie spodziewał się rysowania statków kosmicznych i facetów z laserowymi spluwami. Nauczyciele przedmiotów zawodowych w PLSP nie byli może wybitnymi artystami, jednak zostawili w mojej głowie trochę wiedzy. Nie tylko takiej o malowaniu sztucznych owoców w koszyku na tle czerwonej szmaty. Najważniejsze, że nie pukali się w czoło, kiedy mówiłem, że chcę w przyszłości robić ilustracje i komiksy.
"Magia" bydgoskiego PLSP polegała chyba na tym, że spotykało się tam "bratnie dusze". Tylko w mojej klasie miałem dwóch kumpli, z którymi mogłem wałkować komiksowe, fantastyczne, filmowe i muzyczne tematy. W równoległej klasie był Krzysztof Różański, a nieco wyżej Jacek Michalski, który już wtedy był dla nas komiksową gwiazdą. Przerwy między zajęciami często wypełniały nam pogaduszki o komiksach. Niemal wszystko w naszym licealnym życiu kręciło się wokół komiksów. Nasz rocznik w PLSP obrodził także talentami innego rodzaju, jak słynny performer Cezary Bodzianowski i Anna Baumgart, jedna z bardziej znanych współczesnych polskich artystek. Może podobnie to wyglądało kilka lat później, kiedy uczniami tej szkoły byli Śledziu, Simson, Jacek Przybylski, Krzysztof Wyrzykowski, Łukasz Ciaciuch.
Andrzej Janicki: Komiks trafił w moje pulchne łapki za sprawą rodziców. "Dziennik Wieczorny", nieistniejąca od wielu lat, ale niegdyś niezwykle popularna bydgoska popołudniówka publikowała regularnie opowieści rysunkowe Wróblewskiego. Moi rodzice skrzętnie kolekcjonowali wszystkie odcinki i nawet je zszywali w zgrabne książeczki. Niestety, do dzisiaj zachowało mi się ich tylko osiemnaście. Mama kupowała mi także bajki w języku rosyjskim, ze świetnymi ilustracjami. Z dzieciństwa kojarzę również Klossa, Żbika i "Świat Młodych". Szybko połknąłem obrazkowego bakcyla i doskonale pamiętam, jak kilka lat później biegałem po kioskach i księgarniach za "Relaksem", "Janosikiem" i "Alfą"... Wysiłek, jaki trzeba było włożyć w "zdobywanie" komiksów sprawiał, że miały one dodatkową wartość emocjonalną. W poszukiwaniu historyjek komiksowych lub ilustracji kojarzących się z takim klimatem kupowałem najróżniejsze gazety i magazyny zagraniczne. Sporo się nakombinowałem żeby uzbierać trochę pieniędzy od dziadków i mamy. Miałem w kolekcji tak różne tytuły jak "Daily Mirror", "Krokodyl", "Punch", węgierską "Alfę", jakieś francuskie i włoskie magazyny o piłce nożnej, ze świetnymi karykaturami. Na przestrzeni lat to wszystko gdzieś się ulotniło.
Jesteś absolwentem popularnego bydgoskiego "plastyka" (czyli Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych). Z murów tej szkoły wywodzi się sporo rysowników komiksowych, między innymi Śledziński, Michalski, Maciejewski, Różański czy Simiński. Jak to się stało, państwowa szkoła zaszczepiła komiksowego bakcyla tak sporej grupie młodych ludzi? Jak wspominasz tamte czasy?
Jako "smark" rysowałem przy każdej okazji, często milicjantów na motocyklach, ale w szkole podstawowej nie byłem orłem na zajęciach plastycznych. Na innych zresztą także (cholerna matematyka!). Pani od plastyki zachęciła mnie bym jednak chodził na kółko plastyczne organizowane w PLSP. Bardzo chciałem nauczyć się rysować, ale te zajęcia mnie nudziły. Mając możliwość oglądania rysunków Jacka Michalskiego, który był przyjacielem mojego kuzyna, chciałem rysować tak, jak on. Najchętniej przerysowywałem jego historyjki do swoich zeszytów, w tym jakąś wariację na temat serialu "Kosmos 1999". Jacek będąc już uczniem "plastyka" namawiał mnie żebym poszedł w jego ślady, ale uczciwie uprzedził, bym nie spodziewał się rysowania statków kosmicznych i facetów z laserowymi spluwami. Nauczyciele przedmiotów zawodowych w PLSP nie byli może wybitnymi artystami, jednak zostawili w mojej głowie trochę wiedzy. Nie tylko takiej o malowaniu sztucznych owoców w koszyku na tle czerwonej szmaty. Najważniejsze, że nie pukali się w czoło, kiedy mówiłem, że chcę w przyszłości robić ilustracje i komiksy.
"Magia" bydgoskiego PLSP polegała chyba na tym, że spotykało się tam "bratnie dusze". Tylko w mojej klasie miałem dwóch kumpli, z którymi mogłem wałkować komiksowe, fantastyczne, filmowe i muzyczne tematy. W równoległej klasie był Krzysztof Różański, a nieco wyżej Jacek Michalski, który już wtedy był dla nas komiksową gwiazdą. Przerwy między zajęciami często wypełniały nam pogaduszki o komiksach. Niemal wszystko w naszym licealnym życiu kręciło się wokół komiksów. Nasz rocznik w PLSP obrodził także talentami innego rodzaju, jak słynny performer Cezary Bodzianowski i Anna Baumgart, jedna z bardziej znanych współczesnych polskich artystek. Może podobnie to wyglądało kilka lat później, kiedy uczniami tej szkoły byli Śledziu, Simson, Jacek Przybylski, Krzysztof Wyrzykowski, Łukasz Ciaciuch.
Na komiksowej mapie Polski Bydgoszcz zaznaczyła się bardzo wyraźnie, także dzięki Studiu Komiks Polski, którego byłeś współzałożycielem. Czy mógłbyś przybliżyć jego losy?
Studio Komiks Polski było naszym sposobem na funkcjonowanie w nowej rzeczywistości, zmierzchu PRLu. Chcieliśmy być firmą produkująca komiksy i ilustracje według własnych pomysłów i na zamówienie. Planowaliśmy organizowanie spotkań komiksowych, warsztatów itp. To był wariacki pomysł, nawet w dzisiejszych realiach trudno byłoby takiej firmie działać w Polsce. No cóż, początek lat dziewięćdziesiątych był czasem przebudzenia, my byliśmy młodzi i głupi, nie mieliśmy rodzin na utrzymaniu, więc mogliśmy ryzykować. Z mnogości fantastycznych idei udało nam się zrealizować właściwie tylko jedną – "Awanturę". Jednak i w tym wypadku ledwie posmakowaliśmy, czym jest robienie magazynu komiksowego a już musieliśmy przełknąć porażkę i to niekoniecznie z własnej winy i nieudolności. W końcu musieliśmy rozwiązać spółkę.
Bydgoszcz jest obecna na komiksowej mapie Polski od chwili, kiedy zamieszkał w niej Jerzy Wróblewski i nic nie zapowiada, żeby coś miało nas wykluczyć z obiegu. Nie wiem, czy obecnie w bydgoskim "plastyku" dojrzewa następna fala komiksiarzy, ale jest "Grupa Trzymająca Pędzle" i parę osób skrywających się jeszcze w cieniu... Póki co my wszyscy, których nazwiska są obecne na komiksowej giełdzie mamy wciąż co nieco do zaprezentowania. Bywa, że nam się nie chce, jak dawniej. Bywa, że łupie nas w krzyżu, bywa, że narzekamy i tłumaczymy się depresją lub mamy inne obowiązki, ale póki bladym świtem kostucha nie zastuka kosą do naszych drzwi...
Chciałem zapytać o Twój debiut, bo przygotują się do tego wywiadu, nic nie mogłem znaleźć na ten temat…
W zasadzie debiutów miałem kilka. Pierwszy, to historyjka "Sniper", opublikowana w naszym licealnym zinie "Supernova". Drugim, profesjonalnym (umowa, pieniądze etc.), choć nie zwieńczonym publikacją, mogła być adaptacja jednego ze scenariuszy serialu animowanego "Zaczarowany ołówek". Niestety łódzki oddział KAW, który miał być wydawcą był o krok od likwidacji i zrezygnował z owego tytułu. Rzutem na taśmę debiut albumowy w tym wydawnictwie zaliczył Romek Maciejewski, który opublikował w 1991 roku komiks "Władcy Wielkich Nizin". Trzeci, właściwy debiut, to historyjka "Marzenie" w "Awanturze". Po drodze realizowałem jeszcze dwa komiksy, z których jeden "Alderan" dosłownie otarł się o druk, za sprawą Tomka Marciniaka. Drugi był zadaniem niezwykle ambitnym i miała to być - uwaga!!! – "Ewangelia wg św. Jana", z bardzo odważnym, symbolicznym wizerunkiem Jezusa.
Samo zaistnienie w światku komiksowym miało miejsce jeszcze przed tym pełnoprawnym debiutem w "Awanturze". W Szczecinie, w roku 1989, na imprezie "Światy Fantastycznych Komiksów" Studio Komiks Polski pojawiło się z wystawą komiksową i nawet sprzedawaliśmy nasze kserowane plakaty i broszurki. Najważniejszą sprawą, jaką pamiętam z tego wypadu było zawarcie znajomości z Jurkiem Szyłakiem oraz wpatrywanie się z zachwytem w prace Sławka Wróblewskiego i Marka Wdziękońskiego. Chyba nie przesadzę, jak powiem, że to wszystko miało kolosalny wpływ na nasze myślenie o komiksie i kolejne działania. Mam wrażenie, że również Jurek był bardzo szczęśliwy z faktu spotkania nowych maniaków i twórców komiksu. Czuliśmy, że coś zaczyna się dziać, że nadchodzący czas będzie dla komiksu łaskawszy. Jeszcze wcześniej poznałem korespondencyjnie Witka Tkaczyka, co również miało poważny wpływ na moje komiksowe losy.
Na początku lat dziewięćdziesiątych komiks polski próbował się odnaleźć w nowych warunkach rynkowych. Próbowano z różnymi formułami, szukano sposobów, jak dotrzeć do czytelnika z rodzimymi produkcjami. Ty do tych starań i poszukiwań dołożyłeś swoją cegiełkę, byłeś bowiem redaktorem naczelnym "Awantury", której losy były dość burzliwie. Mógłbyś opowiedzieć, jak skończyła się awantura z "Awanturą"?
Od pierwszych rozmów dotyczących SKP wiedzieliśmy, że naszym podstawowym celem jest założenie "Awantury" i to się udało. Mam wielką słabość do magazynów komiksowych od czasów "Relaksu" i "Alfy". Wydaje mi się, że na naszym rynku bardzo brakuje silnego, odważnego, opiniotwórczego pisma. Zdaje sobie sprawę, że tak u nas, jak i na świecie bywa z tym różnie, w ogóle z magazynami (w dobie internetu) bywa ciężko, ale moja świadomość komiksowa kształtowała się na legendzie magazynów: "Metal Hurlant", "Heavy Metal" i innych. "Awantura" miała być kompilacją tych wzorców z dziedzictwem "Relaksu". Głęboko wierzę, że to przedsięwzięcie mogło się udać i przetrwać długie lata. Nie bawię się w analizy rynku, bo nie mam o tym pojęcia, ale mam niespełnione jeszcze do końca marzenie. Zaryzykowałbym wiele gdyby tylko pojawiła się inicjatywa stworzenia magazynu komiksowego, odpowiadającego moim wyobrażeniom. Nie powstrzymałoby mnie wspomnienie o wydawcy "Awantury", od którego niemal siłą wyciągaliśmy zaległe honoraria i który w końcu uciekł za granicę.
Studio Komiks Polski było naszym sposobem na funkcjonowanie w nowej rzeczywistości, zmierzchu PRLu. Chcieliśmy być firmą produkująca komiksy i ilustracje według własnych pomysłów i na zamówienie. Planowaliśmy organizowanie spotkań komiksowych, warsztatów itp. To był wariacki pomysł, nawet w dzisiejszych realiach trudno byłoby takiej firmie działać w Polsce. No cóż, początek lat dziewięćdziesiątych był czasem przebudzenia, my byliśmy młodzi i głupi, nie mieliśmy rodzin na utrzymaniu, więc mogliśmy ryzykować. Z mnogości fantastycznych idei udało nam się zrealizować właściwie tylko jedną – "Awanturę". Jednak i w tym wypadku ledwie posmakowaliśmy, czym jest robienie magazynu komiksowego a już musieliśmy przełknąć porażkę i to niekoniecznie z własnej winy i nieudolności. W końcu musieliśmy rozwiązać spółkę.
Bydgoszcz jest obecna na komiksowej mapie Polski od chwili, kiedy zamieszkał w niej Jerzy Wróblewski i nic nie zapowiada, żeby coś miało nas wykluczyć z obiegu. Nie wiem, czy obecnie w bydgoskim "plastyku" dojrzewa następna fala komiksiarzy, ale jest "Grupa Trzymająca Pędzle" i parę osób skrywających się jeszcze w cieniu... Póki co my wszyscy, których nazwiska są obecne na komiksowej giełdzie mamy wciąż co nieco do zaprezentowania. Bywa, że nam się nie chce, jak dawniej. Bywa, że łupie nas w krzyżu, bywa, że narzekamy i tłumaczymy się depresją lub mamy inne obowiązki, ale póki bladym świtem kostucha nie zastuka kosą do naszych drzwi...
Chciałem zapytać o Twój debiut, bo przygotują się do tego wywiadu, nic nie mogłem znaleźć na ten temat…
W zasadzie debiutów miałem kilka. Pierwszy, to historyjka "Sniper", opublikowana w naszym licealnym zinie "Supernova". Drugim, profesjonalnym (umowa, pieniądze etc.), choć nie zwieńczonym publikacją, mogła być adaptacja jednego ze scenariuszy serialu animowanego "Zaczarowany ołówek". Niestety łódzki oddział KAW, który miał być wydawcą był o krok od likwidacji i zrezygnował z owego tytułu. Rzutem na taśmę debiut albumowy w tym wydawnictwie zaliczył Romek Maciejewski, który opublikował w 1991 roku komiks "Władcy Wielkich Nizin". Trzeci, właściwy debiut, to historyjka "Marzenie" w "Awanturze". Po drodze realizowałem jeszcze dwa komiksy, z których jeden "Alderan" dosłownie otarł się o druk, za sprawą Tomka Marciniaka. Drugi był zadaniem niezwykle ambitnym i miała to być - uwaga!!! – "Ewangelia wg św. Jana", z bardzo odważnym, symbolicznym wizerunkiem Jezusa.
Samo zaistnienie w światku komiksowym miało miejsce jeszcze przed tym pełnoprawnym debiutem w "Awanturze". W Szczecinie, w roku 1989, na imprezie "Światy Fantastycznych Komiksów" Studio Komiks Polski pojawiło się z wystawą komiksową i nawet sprzedawaliśmy nasze kserowane plakaty i broszurki. Najważniejszą sprawą, jaką pamiętam z tego wypadu było zawarcie znajomości z Jurkiem Szyłakiem oraz wpatrywanie się z zachwytem w prace Sławka Wróblewskiego i Marka Wdziękońskiego. Chyba nie przesadzę, jak powiem, że to wszystko miało kolosalny wpływ na nasze myślenie o komiksie i kolejne działania. Mam wrażenie, że również Jurek był bardzo szczęśliwy z faktu spotkania nowych maniaków i twórców komiksu. Czuliśmy, że coś zaczyna się dziać, że nadchodzący czas będzie dla komiksu łaskawszy. Jeszcze wcześniej poznałem korespondencyjnie Witka Tkaczyka, co również miało poważny wpływ na moje komiksowe losy.
Na początku lat dziewięćdziesiątych komiks polski próbował się odnaleźć w nowych warunkach rynkowych. Próbowano z różnymi formułami, szukano sposobów, jak dotrzeć do czytelnika z rodzimymi produkcjami. Ty do tych starań i poszukiwań dołożyłeś swoją cegiełkę, byłeś bowiem redaktorem naczelnym "Awantury", której losy były dość burzliwie. Mógłbyś opowiedzieć, jak skończyła się awantura z "Awanturą"?
Od pierwszych rozmów dotyczących SKP wiedzieliśmy, że naszym podstawowym celem jest założenie "Awantury" i to się udało. Mam wielką słabość do magazynów komiksowych od czasów "Relaksu" i "Alfy". Wydaje mi się, że na naszym rynku bardzo brakuje silnego, odważnego, opiniotwórczego pisma. Zdaje sobie sprawę, że tak u nas, jak i na świecie bywa z tym różnie, w ogóle z magazynami (w dobie internetu) bywa ciężko, ale moja świadomość komiksowa kształtowała się na legendzie magazynów: "Metal Hurlant", "Heavy Metal" i innych. "Awantura" miała być kompilacją tych wzorców z dziedzictwem "Relaksu". Głęboko wierzę, że to przedsięwzięcie mogło się udać i przetrwać długie lata. Nie bawię się w analizy rynku, bo nie mam o tym pojęcia, ale mam niespełnione jeszcze do końca marzenie. Zaryzykowałbym wiele gdyby tylko pojawiła się inicjatywa stworzenia magazynu komiksowego, odpowiadającego moim wyobrażeniom. Nie powstrzymałoby mnie wspomnienie o wydawcy "Awantury", od którego niemal siłą wyciągaliśmy zaległe honoraria i który w końcu uciekł za granicę.
W latach dziewięćdziesiątych rysowałeś dla właściwie wszystkich liczących się komiksowych periodyków - "AQQ", "Czasu Komiksu", "Komiks Forum", "Qriozum", żeby wymienić tylko kilka. Jak wspominasz tamte czasy, kiedy nasz rynek był zdominowany przez zeszyty serwowane przez wydawnictwo TM-Semic z perspektywy polskiego twórcy komiksowego?
TM-Semic oferował obcowanie z komiksem, którego prawie nie znaliśmy i odbierałem jego istnienie, jako oznakę normalizacji rynku. Nie zapałałem ślepą miłością do bohaterów w trykotach, ale kupowałem wiele serii i obserwowałem, co mają do pokazania amerykańscy rysownicy. Propozycja tego wydawnictwa była dla mnie świetną okazją na poznawaniem nowego świata. Jestem wdzięczny Semikowi, że przybliżył mi takich rysowników jak: Portacio, Romita Jr., Bisley, Kelley Jones, Bolland, Larsen...
Moje myśli i plany koncentrowały się jednak na magazynach, które wymieniłeś, bo tam mogłem publikować, a w księgarniach wypatrywałem z utęsknieniem komiksów z europejskim rodowodem. Niestety wiele z nich dociera do nas zbyt późno a jeszcze więcej nie zagości w naszych księgarniach już nigdy.
Na "Produkt" przeznaczyłem osobne pytanie, bo ten magazyn odegrał niezwykłą rolę w rozwoju polskiego komiksu. Jak wspominasz okres współtworzenia tego, było nie było, kultowego magazynu i jego rynkowy sukces? Czułeś, że dzięki Wam polski komiks udało się reanimować?
Wspominam czas "Produktu" bardzo dobrze, chociaż uczestniczyłem aktywnie tylko w pierwszej fazie jego tworzenia. Początkowo pomysł Śledzia wydawał mi się szokujący, a przynajmniej bardzo niekonwencjonalny. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że jest czymś w rodzaju głosu pokolenia, nie mojego pokolenia i między innymi, dlatego później byłem tylko honorowym członkiem zespołu. "Produkt" odegrał niezwykłą, niepowtarzalną rolę w dotychczasowej historii polskiego komiksu. Był stymulatorem nowych trendów i zdarzeń. Sprawił, że underground stał się mainstreamem. Pod względem historycznego znaczenia, stawiam "Produkt" w jednym rzędzie z "Relaksem" a tuż obok "Świat Młodych" i "Fantastykę" (z komiksową mutacją).
Za sprawą "Produktu" polski komiks nabrał nowych kolorów, ale nie odbieram tego jako reanimacji, bo nie uważam żeby to, co robili twórcy komiksów "przed Śledziem" umarło. Odbiorcy i autorzy się zmienili, ale wciąż jest duża przestrzeń do zagospodarowania dla starej gwardii. Dobry przykład to chociażby Tomek Tomaszewski, który jest ciągle aktywny i konsekwentnie trzyma się swojego komiksowego świata.
TM-Semic oferował obcowanie z komiksem, którego prawie nie znaliśmy i odbierałem jego istnienie, jako oznakę normalizacji rynku. Nie zapałałem ślepą miłością do bohaterów w trykotach, ale kupowałem wiele serii i obserwowałem, co mają do pokazania amerykańscy rysownicy. Propozycja tego wydawnictwa była dla mnie świetną okazją na poznawaniem nowego świata. Jestem wdzięczny Semikowi, że przybliżył mi takich rysowników jak: Portacio, Romita Jr., Bisley, Kelley Jones, Bolland, Larsen...
Moje myśli i plany koncentrowały się jednak na magazynach, które wymieniłeś, bo tam mogłem publikować, a w księgarniach wypatrywałem z utęsknieniem komiksów z europejskim rodowodem. Niestety wiele z nich dociera do nas zbyt późno a jeszcze więcej nie zagości w naszych księgarniach już nigdy.
Na "Produkt" przeznaczyłem osobne pytanie, bo ten magazyn odegrał niezwykłą rolę w rozwoju polskiego komiksu. Jak wspominasz okres współtworzenia tego, było nie było, kultowego magazynu i jego rynkowy sukces? Czułeś, że dzięki Wam polski komiks udało się reanimować?
Wspominam czas "Produktu" bardzo dobrze, chociaż uczestniczyłem aktywnie tylko w pierwszej fazie jego tworzenia. Początkowo pomysł Śledzia wydawał mi się szokujący, a przynajmniej bardzo niekonwencjonalny. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że jest czymś w rodzaju głosu pokolenia, nie mojego pokolenia i między innymi, dlatego później byłem tylko honorowym członkiem zespołu. "Produkt" odegrał niezwykłą, niepowtarzalną rolę w dotychczasowej historii polskiego komiksu. Był stymulatorem nowych trendów i zdarzeń. Sprawił, że underground stał się mainstreamem. Pod względem historycznego znaczenia, stawiam "Produkt" w jednym rzędzie z "Relaksem" a tuż obok "Świat Młodych" i "Fantastykę" (z komiksową mutacją).
Za sprawą "Produktu" polski komiks nabrał nowych kolorów, ale nie odbieram tego jako reanimacji, bo nie uważam żeby to, co robili twórcy komiksów "przed Śledziem" umarło. Odbiorcy i autorzy się zmienili, ale wciąż jest duża przestrzeń do zagospodarowania dla starej gwardii. Dobry przykład to chociażby Tomek Tomaszewski, który jest ciągle aktywny i konsekwentnie trzyma się swojego komiksowego świata.
W swoim życiorysie masz również akcent amerykański i chyba nie pomylę się bardzo, nazywając Andrzeja Janickiego pierwszym Polakiem, który publikował w Ameryce....
Mam również tzw. epizod litewski, ale ten amerykański jest zdecydowanie ciekawszy. Publikację w małym wydawnictwie Comics Conspiracy sprowokował Krzysztof Mirowski, który w ramach Produkt Crew zajmował się między innymi kontaktami zagranicznymi (jak to profesjonalnie brzmi!). Krzycho wymienił kilka maili z obecnie nieżyjącym Dougiem Miersem, który napisał, że byłby zainteresowany okazjonalnym rysunkiem i być może dalszą współpracą, z którymś z produktowych autorów. Krzycho natychmiast pomyślał o mnie, ja się zgodziłem na wynagrodzenie w postaci piętnastu egzemplarzy autorskich i poszło. Ot, przygoda, ale w CV ładnie wygląda.
Mógłbyś rozwinąć kwestię epizodu litewskiego...
Tomek Marciniak, jako prezes Studia Komiks Polski, próbował rozsławiać markę polskiej twórczości komiksowej poza granicami naszego kraju i zawarł znajomość z Rolandasem Maskoliunasem, znaną postacią w litewskim światku miłośników fantastyki. Rolandas był jednym z redaktorów magazynu fantastycznego "Kaukas". W premierowym numerze pisma, w 1991 r. poświęcił trochę miejsca informacji o "Lenkijos Komikso Studija" oraz zamieścił moją i Tomka czterostronicową historyjkę "Geneza". Magazyn miał nakład 40 000 egz., ale na szczęście do Polski trafiło ich zaledwie kilka. Na szczęście, ponieważ już wtedy uważałem ten komiks za wyjątkowo paskudny. Materiał, o SKP ilustruje za to plansza z mojej znacznie lepiej narysowanej, ale starszej o dwa lata opowiastki "Quo Vadis, Leono?". Bezcenną pamiątka po tej publikacji są nasze nazwiska w litewskim zapisie: Tomašo Marciniako i Andžejaus Janickio.
Jak z Twojej perspektywy wygląda obecnie polski rynek komiksowy? Czy młodym twórcom jest teraz łatwiej, czy trudniej się przebić, niż w Twoich czasach, kiedy na rynku co i rusz pojawiały się i znikały magazyny komiksowe?
Sądząc po przykładzie dziewiętnastoletniego Marcina Podolca i jego debiucie w oficynie z dobrą marką, jest o niebo łatwiej. Nawet wydanie własnym sumptem profesjonalnego od strony edytorskiej zinu wydaje się nie być ogromnym wysiłkiem np. dla grupy twórców, a o możliwościach zaistnienia w internecie w ogóle nie ma co gadać. Mamy także sporo konkursów komiksowych powiązanych z publikacjami, są imprezy i festiwale. Z pewnością można się pokazać w różnych miejscach, wliczając w to media.
Jest też druga strona medalu. Polski komiks, to małe nakłady, kulawa dystrybucja, marne wynagrodzenia dla twórców - rynek właściwie nie istnieje. SF, fantasy, kryminał, sensacja, horror, komiks dla dzieci... Tak naprawdę, żaden z gatunków u nas nie funkcjonuje w publikacjach. Nasz rynek, to komiksy "w służbie" - historii, prezydentów miast, instytucji i reklamy, oraz pomysły mniej lub bardziej undergroundowe i humorystyczne. Reszta jest ugorem, na którym bardzo rzadko wyrastają kwiatki pokroju "Łaumy", czy "Mikropolis". Mam wrażenie, że autorów nic nie popycha do kreowania nowych światów, bohaterów, wciągających opowieści, ciekawej wizji plastycznej, poszukiwań w obrębie języka komiksu, nie mają twórczego natchnienia. Oczywiście, do tego potrzebna jest również inicjatywa wydawnictw. Wola poszukiwania takich projektów, jakaś forma zachęty z ich strony, aby twórcy dostrzegli szansę, uchylone drzwi i nie chowali swoich konceptów w szufladzie lub po prostu zaczęli coś fajnego rysować.
No tak, pomarudziłem sobie jak zgorzkniały dziad. Chyba na MFK nikt nie będzie chciał się ze mną napić…
Mam również tzw. epizod litewski, ale ten amerykański jest zdecydowanie ciekawszy. Publikację w małym wydawnictwie Comics Conspiracy sprowokował Krzysztof Mirowski, który w ramach Produkt Crew zajmował się między innymi kontaktami zagranicznymi (jak to profesjonalnie brzmi!). Krzycho wymienił kilka maili z obecnie nieżyjącym Dougiem Miersem, który napisał, że byłby zainteresowany okazjonalnym rysunkiem i być może dalszą współpracą, z którymś z produktowych autorów. Krzycho natychmiast pomyślał o mnie, ja się zgodziłem na wynagrodzenie w postaci piętnastu egzemplarzy autorskich i poszło. Ot, przygoda, ale w CV ładnie wygląda.
Mógłbyś rozwinąć kwestię epizodu litewskiego...
Tomek Marciniak, jako prezes Studia Komiks Polski, próbował rozsławiać markę polskiej twórczości komiksowej poza granicami naszego kraju i zawarł znajomość z Rolandasem Maskoliunasem, znaną postacią w litewskim światku miłośników fantastyki. Rolandas był jednym z redaktorów magazynu fantastycznego "Kaukas". W premierowym numerze pisma, w 1991 r. poświęcił trochę miejsca informacji o "Lenkijos Komikso Studija" oraz zamieścił moją i Tomka czterostronicową historyjkę "Geneza". Magazyn miał nakład 40 000 egz., ale na szczęście do Polski trafiło ich zaledwie kilka. Na szczęście, ponieważ już wtedy uważałem ten komiks za wyjątkowo paskudny. Materiał, o SKP ilustruje za to plansza z mojej znacznie lepiej narysowanej, ale starszej o dwa lata opowiastki "Quo Vadis, Leono?". Bezcenną pamiątka po tej publikacji są nasze nazwiska w litewskim zapisie: Tomašo Marciniako i Andžejaus Janickio.
Jak z Twojej perspektywy wygląda obecnie polski rynek komiksowy? Czy młodym twórcom jest teraz łatwiej, czy trudniej się przebić, niż w Twoich czasach, kiedy na rynku co i rusz pojawiały się i znikały magazyny komiksowe?
Sądząc po przykładzie dziewiętnastoletniego Marcina Podolca i jego debiucie w oficynie z dobrą marką, jest o niebo łatwiej. Nawet wydanie własnym sumptem profesjonalnego od strony edytorskiej zinu wydaje się nie być ogromnym wysiłkiem np. dla grupy twórców, a o możliwościach zaistnienia w internecie w ogóle nie ma co gadać. Mamy także sporo konkursów komiksowych powiązanych z publikacjami, są imprezy i festiwale. Z pewnością można się pokazać w różnych miejscach, wliczając w to media.
Jest też druga strona medalu. Polski komiks, to małe nakłady, kulawa dystrybucja, marne wynagrodzenia dla twórców - rynek właściwie nie istnieje. SF, fantasy, kryminał, sensacja, horror, komiks dla dzieci... Tak naprawdę, żaden z gatunków u nas nie funkcjonuje w publikacjach. Nasz rynek, to komiksy "w służbie" - historii, prezydentów miast, instytucji i reklamy, oraz pomysły mniej lub bardziej undergroundowe i humorystyczne. Reszta jest ugorem, na którym bardzo rzadko wyrastają kwiatki pokroju "Łaumy", czy "Mikropolis". Mam wrażenie, że autorów nic nie popycha do kreowania nowych światów, bohaterów, wciągających opowieści, ciekawej wizji plastycznej, poszukiwań w obrębie języka komiksu, nie mają twórczego natchnienia. Oczywiście, do tego potrzebna jest również inicjatywa wydawnictw. Wola poszukiwania takich projektów, jakaś forma zachęty z ich strony, aby twórcy dostrzegli szansę, uchylone drzwi i nie chowali swoich konceptów w szufladzie lub po prostu zaczęli coś fajnego rysować.
No tak, pomarudziłem sobie jak zgorzkniały dziad. Chyba na MFK nikt nie będzie chciał się ze mną napić…
Nie masz może wrażenia, że jesteś reprezentantem trochę przegranego, polskiego pokolenia? W normalnych warunkach i na normalnym rynku, bibliografia takich twórców jak Ty, Jerzy Ozga, Przemek Truściński powinna pękać od serii i albumów. Nie jest tak - czy przez to czujesz się twórcą w jakimś stopniu niespełnionym?
Marzyło mi się zarabianie na rysowaniu świetnych komiksów i spokojna egzystencja, może okraszoną szczyptą zainteresowania i popularności. Obecnie komiksy rysuję rzadko i nie sądzę by weszły one do kanonu literatury obrazkowej. Mimo tego, czułbym się niespełniony gdybym był postacią zupełnie anonimową. Mogę zatem mówić tylko o pewnym rozczarowaniu. Myślę, że autorzy, których wymieniłeś i jeszcze kilku innych miewają podobne odczucia. Każdego z nas stać na więcej. Nie widać tego z wielu powodów, ale warunki pracy odgrywają istotną rolę.
Ja potrzebuję także innego napędu, impulsu. Mógłbym publikować więcej, ale nie chcę rysować byle czego i byle jak. Rezygnuję z różnych propozycji, bo gdy zapoznaję się z ich szczegółami, skrzydła mi natychmiast opadają. Niestety, czasami nie ma wyjścia i trzeba coś mało interesującego narysować, dla kasy. Gdy zarobek jest symboliczny lub żaden chciałbym, aby to, co robię było przynajmniej ciekawe, miało jakąś wartość i znaczenie lub mnie samego bawiło w trakcie mazania ołówkiem, szukam odpowiedniej motywacji. Może gdybym rysował szybciej, w jakimś luzackim, "śledziowym" stylu, gdyby tworzenie nie było dla mnie dużym wysiłkiem, traktowałbym to inaczej. Tak nie jest, więc wolę po raz sto dwudziesty czwarty obejrzeć "Blade Runnera" i czekam na kolejną okazję.
Jako autor w swojej karierze nie współpracowałeś ze zbyt wieloma scenarzystami. Z czego to wynikało?
Początkowo wszyscy staraliśmy się być samowystarczalni i oczywiście, realizowanie własnych pomysłów pozwala na większą swobodę. Korzystanie z cudzych scenariuszy oznaczało przeważnie ciągłe kompromisy. To akurat jest mi bliskie, jako zodiakalnej Wadze, ale bywa obciążeniem. Poddaje się dyktatowi scenariusza, kiedy realizuję jakieś zlecenie, lub sam nie mam nic do powiedzenia w danym temacie, a zadanie muszę wykonać. Jednak zawsze staram się wtrącić do pomysłu coś od siebie... By rysowało się lepiej. Chętnie poczytałbym jakieś scenariusze, ale wolę nic nie obiecywać, bo najpierw muszę w takim tekście znaleźć coś, co sprawi, że będzie mi się chciało rysować, choćby jedną scenę. Właśnie zdałem sobie sprawę, że chyba nie jestem łatwy we współpracy.
Inna rzeczą jest współpraca z Jackiem Michalskim, bo wespół ze swoim bydgoskim rodakiem masz na koncie sporo publikacji. Możesz opowiedzieć, jak doszło do założenia Waszej dwuosobowej spółki autorskiej? Jak wyglądała współpraca, które z komiksów, które razem zrobiliście wspominasz najlepiej?
Wspominałem już, że Jacka znam od dzieciństwa i to nie z biegania za piłką po boisku, choć i to zdarzyło się kilka razy, ale właśnie od strony komiksowej. Zawsze fascynowały mnie jego możliwości rysunkowe i swobodne podejście do komiksowej planszy. Czasami wybierałem któryś z jego ołówkowych lub długopisowych szkiców, znajdując w nich coś interesującego i brałem na swój tuszowo – farbkowy warsztat, a Jacek się godził, bo uważał, że ten bazgroł do niczego się nie nadaje. Bywało, że Jacek "wypalał" się na etapie ołówkowym i nie miał ochoty ciągnąć pomysłu dalej, a mi chodziło po głowie wykorzystanie owego obrazka do jakichś celów. Innym razem oferowanie współpracy Jackowi było sposobem na zachęcenie go do zajęcia się projektem. Ostatnio ("1981: Kopalnia Wujek" i "Doczekać świtu" w antologii "11/11= Niepodległość"), współpracowaliśmy z czysto praktycznych względów, by komiks powstał w terminie, chociaż muszę wspomnieć, że namawiani byliśmy do tego przez Witka Tkaczyka, któremu nasze wspólne rysowanie bardzo odpowiada. Za szczytowe osiągnięcie naszej spółki uznaję komiks "Aurora - W przebraniu" (Czas Komiksu). Świetnie mi się tę historyjkę wymyślało, potem inkowało i co najważniejsze odbiór warstwy rysunkowej był znakomity.
Komiksiarze związani ze środowiskiem bydgoskim zwykle bardzo cenią sobie twórczość Jerzego Wróblewskiego. Ty, bezpośrednio zaangażowałeś się w propagowanie spuścizny tego zmarłego klasyka polskiego komiksu. Mógłbyś powiedzieć nieco więcej o tej inicjatywie oraz o tym jak wyglądało to ze strony praktycznej, jak i o swoim stosunku do Wróblewskiego?
Moje zainteresowanie Jego twórczością miało wzloty i upadki. Były chwile, że pociągały mnie skrajnie różne komiksy i kreska, lecz miałem to szczęście, że poznałem Jerzego Wróblewskiego i nawet współpracowałem z nim przez (zbyt krótki) moment. Poznałem też córkę i syna. W ten sposób, po jego śmierci, zostałem kimś w rodzaju ich łącznika z komiksowym światem. Zaczęło się od pracy magisterskiej Marcina Jaworskiego, poświęconej twórczości Wróblewskiego. Kilka lat później poznałem Macieja Jasińskiego, któremu w pewnym momencie wykiełkował w głowie pomysł napisania książki o "Mistrzu z Bydgoszczy". Przekonywanie Magdy, córki Jerzego Wróblewskiego, że Jasiński nie jest złodziejem, naciągaczem i oszołomem zajęło nam trochę czasu. W końcu mógł się dobrać do archiwum rodzinnego i przetrząsnąć je po wielokroć. Nie ma teraz na świecie osoby, która wiedziałaby więcej o życiu i twórczości Pana Jerzego, niż Maciej. Nawet jego najbliżsi nie mają tak pełnej i usystematyzowanej wiedzy w tym temacie.
Konsekwencją naszych spotkań były także plany dotyczące wykorzystania spuścizny po zmarłym. Maciej pomógł Magdzie uporządkować wszystkie kwestie prawne i można było zacząć realizować któryś z możliwych do wykonania pomysłów. Nie jest łatwo, bo nasz rynek komiksowy to wielce nieprzyjazny grunt, ale być może małymi krokami, przy dużej cierpliwości Magdy, uda się podtrzymywać pamięć o Jerzym Wróblewskim. Tradycja komiksowa w Polsce nie przytłacza swoim bogactwem, dlatego powinniśmy dbać o budowę fundamentów dla naszych komiksowych oczekiwań i marzeń (czysty patos, prawda?).
Marzyło mi się zarabianie na rysowaniu świetnych komiksów i spokojna egzystencja, może okraszoną szczyptą zainteresowania i popularności. Obecnie komiksy rysuję rzadko i nie sądzę by weszły one do kanonu literatury obrazkowej. Mimo tego, czułbym się niespełniony gdybym był postacią zupełnie anonimową. Mogę zatem mówić tylko o pewnym rozczarowaniu. Myślę, że autorzy, których wymieniłeś i jeszcze kilku innych miewają podobne odczucia. Każdego z nas stać na więcej. Nie widać tego z wielu powodów, ale warunki pracy odgrywają istotną rolę.
Ja potrzebuję także innego napędu, impulsu. Mógłbym publikować więcej, ale nie chcę rysować byle czego i byle jak. Rezygnuję z różnych propozycji, bo gdy zapoznaję się z ich szczegółami, skrzydła mi natychmiast opadają. Niestety, czasami nie ma wyjścia i trzeba coś mało interesującego narysować, dla kasy. Gdy zarobek jest symboliczny lub żaden chciałbym, aby to, co robię było przynajmniej ciekawe, miało jakąś wartość i znaczenie lub mnie samego bawiło w trakcie mazania ołówkiem, szukam odpowiedniej motywacji. Może gdybym rysował szybciej, w jakimś luzackim, "śledziowym" stylu, gdyby tworzenie nie było dla mnie dużym wysiłkiem, traktowałbym to inaczej. Tak nie jest, więc wolę po raz sto dwudziesty czwarty obejrzeć "Blade Runnera" i czekam na kolejną okazję.
Jako autor w swojej karierze nie współpracowałeś ze zbyt wieloma scenarzystami. Z czego to wynikało?
Początkowo wszyscy staraliśmy się być samowystarczalni i oczywiście, realizowanie własnych pomysłów pozwala na większą swobodę. Korzystanie z cudzych scenariuszy oznaczało przeważnie ciągłe kompromisy. To akurat jest mi bliskie, jako zodiakalnej Wadze, ale bywa obciążeniem. Poddaje się dyktatowi scenariusza, kiedy realizuję jakieś zlecenie, lub sam nie mam nic do powiedzenia w danym temacie, a zadanie muszę wykonać. Jednak zawsze staram się wtrącić do pomysłu coś od siebie... By rysowało się lepiej. Chętnie poczytałbym jakieś scenariusze, ale wolę nic nie obiecywać, bo najpierw muszę w takim tekście znaleźć coś, co sprawi, że będzie mi się chciało rysować, choćby jedną scenę. Właśnie zdałem sobie sprawę, że chyba nie jestem łatwy we współpracy.
Inna rzeczą jest współpraca z Jackiem Michalskim, bo wespół ze swoim bydgoskim rodakiem masz na koncie sporo publikacji. Możesz opowiedzieć, jak doszło do założenia Waszej dwuosobowej spółki autorskiej? Jak wyglądała współpraca, które z komiksów, które razem zrobiliście wspominasz najlepiej?
Wspominałem już, że Jacka znam od dzieciństwa i to nie z biegania za piłką po boisku, choć i to zdarzyło się kilka razy, ale właśnie od strony komiksowej. Zawsze fascynowały mnie jego możliwości rysunkowe i swobodne podejście do komiksowej planszy. Czasami wybierałem któryś z jego ołówkowych lub długopisowych szkiców, znajdując w nich coś interesującego i brałem na swój tuszowo – farbkowy warsztat, a Jacek się godził, bo uważał, że ten bazgroł do niczego się nie nadaje. Bywało, że Jacek "wypalał" się na etapie ołówkowym i nie miał ochoty ciągnąć pomysłu dalej, a mi chodziło po głowie wykorzystanie owego obrazka do jakichś celów. Innym razem oferowanie współpracy Jackowi było sposobem na zachęcenie go do zajęcia się projektem. Ostatnio ("1981: Kopalnia Wujek" i "Doczekać świtu" w antologii "11/11= Niepodległość"), współpracowaliśmy z czysto praktycznych względów, by komiks powstał w terminie, chociaż muszę wspomnieć, że namawiani byliśmy do tego przez Witka Tkaczyka, któremu nasze wspólne rysowanie bardzo odpowiada. Za szczytowe osiągnięcie naszej spółki uznaję komiks "Aurora - W przebraniu" (Czas Komiksu). Świetnie mi się tę historyjkę wymyślało, potem inkowało i co najważniejsze odbiór warstwy rysunkowej był znakomity.
Komiksiarze związani ze środowiskiem bydgoskim zwykle bardzo cenią sobie twórczość Jerzego Wróblewskiego. Ty, bezpośrednio zaangażowałeś się w propagowanie spuścizny tego zmarłego klasyka polskiego komiksu. Mógłbyś powiedzieć nieco więcej o tej inicjatywie oraz o tym jak wyglądało to ze strony praktycznej, jak i o swoim stosunku do Wróblewskiego?
Moje zainteresowanie Jego twórczością miało wzloty i upadki. Były chwile, że pociągały mnie skrajnie różne komiksy i kreska, lecz miałem to szczęście, że poznałem Jerzego Wróblewskiego i nawet współpracowałem z nim przez (zbyt krótki) moment. Poznałem też córkę i syna. W ten sposób, po jego śmierci, zostałem kimś w rodzaju ich łącznika z komiksowym światem. Zaczęło się od pracy magisterskiej Marcina Jaworskiego, poświęconej twórczości Wróblewskiego. Kilka lat później poznałem Macieja Jasińskiego, któremu w pewnym momencie wykiełkował w głowie pomysł napisania książki o "Mistrzu z Bydgoszczy". Przekonywanie Magdy, córki Jerzego Wróblewskiego, że Jasiński nie jest złodziejem, naciągaczem i oszołomem zajęło nam trochę czasu. W końcu mógł się dobrać do archiwum rodzinnego i przetrząsnąć je po wielokroć. Nie ma teraz na świecie osoby, która wiedziałaby więcej o życiu i twórczości Pana Jerzego, niż Maciej. Nawet jego najbliżsi nie mają tak pełnej i usystematyzowanej wiedzy w tym temacie.
Konsekwencją naszych spotkań były także plany dotyczące wykorzystania spuścizny po zmarłym. Maciej pomógł Magdzie uporządkować wszystkie kwestie prawne i można było zacząć realizować któryś z możliwych do wykonania pomysłów. Nie jest łatwo, bo nasz rynek komiksowy to wielce nieprzyjazny grunt, ale być może małymi krokami, przy dużej cierpliwości Magdy, uda się podtrzymywać pamięć o Jerzym Wróblewskim. Tradycja komiksowa w Polsce nie przytłacza swoim bogactwem, dlatego powinniśmy dbać o budowę fundamentów dla naszych komiksowych oczekiwań i marzeń (czysty patos, prawda?).
Dysponujesz bardzo charakterystyczną kreską, którą nie sposób pomylić z nikim innym. Jakie są Twoje komiksowe (i nie tylko!) inspiracje. Jacy twórcy, graficy, dzieła wywarły na Tobie wpływ?
W moich pracach można odszukać wiele wpływów, ale cieszę się, że rysując w różnych konwencjach udaje mi się zachować pewną rozpoznawalność. Jest grupa rysowników, których robota budziła mój zachwyt od pierwszego spojrzenia: Saudek, Moebius, Bilal, Bisley, McMahon, Barry Windsor Smith, Bolland, Mignola, Hewlett, Toppi... Są autorzy, których kreskę pokochałem niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu: Carlos Gimenez, Palacios, Alex Nino... Ci, których cenię za niektóre komiksy: Miller, Kelley Jones, McKeever, Druillet... Jest cała rzesza klasyków amerykańskiego komiksu i ilustracji: Frazetta, Wrightson, Mort Drucker, Jack Davis, Kurtzman, Leyendecker... Ciągle odnajduję jakieś świeże inspiracje, wciągam jak gąbka. Na naszym gruncie również mam swoich faworytów - od Wróblewskiego, Baranowskiego i Rosińskiego, przez Gawronkiewicza, Rebelkę i Śledzia po malarstwo Beksińskiego, Dudy-Gracza oraz grafiki Starowieyskiego i Kobylińskiego. Lista jest naprawdę bardzo długa.
Mógłbyś zdradzić tajniki swojego warsztatu? Wcześniej wspominałeś o potrzebie impulsu, ale jak to w praktyce wygląda? O jakiej porze pracujesz? Jakich narzędzi używasz?
Wypróbowałem przez lata wiele narzędzi do rysowania – długopisy, pędzelki retuszerskie, bambusowy patyk, rapitografy, ArtPeny, piórka (najchętniej) i od kilku lat (pod wpływem Śledzia) różne pisaki. Najczęściej używam permanentów (Faber – Castell, Stabilo i Pentel), które mocno wsiąkają w papier i dzięki temu kreska nie zanika po gumkowaniu (gumka Pentel Hi – Polymer, wyłącznie), a szkicuję miękkimi ołówkami, dosyć mocno i naprawdę jest co ścierać. W kwestii papieru nie jestem szczególnie wybredny, moim ulubionym jest zwykły blok techniczny Canson, format A3.
Kiedy zacząłem swoje rysunki obrabiać w komputerze nie tylko moja kreska się zmieniła, ale także przestałem przywiązywać szczególną wagę do tego, czym i na czym rysuję. Coraz częściej zdarza mi się pomijać etap "tuszowania" i finalny rysunek powstaje na bazie skanowanego ołówkowego szkicu wykonanego na byle kartce, chociaż używam wysłużonego tabletu firmy Pentagram. Kolor nakładam wyłącznie w komputerze, już nie pamiętam, kiedy ostatnio malowałem "analogowymi" farbkami. Nie mam wypasionego stanowiska pracy, często rysuję "na kolanie".
Pracuję w różnych porach, chociaż nocek staram się nie zarywać. Jeżeli mi bardzo zależy, lub termin goni, to rysuję/dłubię w Photoshopie nawet w niedziele i święta, od 9 do 24, z przerwami na posiłki i spacery z pieskiem. Niestety systematyczna praca nie jest moją mocną stroną, poddaje się nastrojowi chwili. Największą zaletą bycia rysownikiem komiksów jest to, że za pracę można uznać czytanie i oglądanie komiksów oraz filmów.
Czy w zaciszu domowego studia pracujesz nad jakimś projektem, przygotowujesz jakieś nowe przygody dla wymyślonych przez siebie bohaterów, Aurory na przykład?
Nie... Aktualnie mam doła i próbuję to swoje rysowanie jakoś inaczej poukładać.
Andrzej Janicki - rysownik i scenarzysta komiksowy, urodzony 8 października 1966 w Bydgoszczy. Absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Bydgoszczy. Współtwórca i redaktor naczelny magazynu "Awantura" (1990-1991). Jego prace publikowano w licznych periodykach komiksowych - "Czas Komiksu", "AQQ", "Komiks Fantastyka", "Komiks Forum", "Zeszyty Komiksowe" i "Produkt" - żeby wymienić tylko te najważniejsze. Autor ilustracji w albumach "1981: Kopalnia Wujek (2006), "Solidarność - 25 lat: Nadzieja zwykłych ludzi" (2005), jego pracę można również znaleźć w antologii "Człowiek z próbówce" (2004).
W moich pracach można odszukać wiele wpływów, ale cieszę się, że rysując w różnych konwencjach udaje mi się zachować pewną rozpoznawalność. Jest grupa rysowników, których robota budziła mój zachwyt od pierwszego spojrzenia: Saudek, Moebius, Bilal, Bisley, McMahon, Barry Windsor Smith, Bolland, Mignola, Hewlett, Toppi... Są autorzy, których kreskę pokochałem niemal wyłącznie za pośrednictwem internetu: Carlos Gimenez, Palacios, Alex Nino... Ci, których cenię za niektóre komiksy: Miller, Kelley Jones, McKeever, Druillet... Jest cała rzesza klasyków amerykańskiego komiksu i ilustracji: Frazetta, Wrightson, Mort Drucker, Jack Davis, Kurtzman, Leyendecker... Ciągle odnajduję jakieś świeże inspiracje, wciągam jak gąbka. Na naszym gruncie również mam swoich faworytów - od Wróblewskiego, Baranowskiego i Rosińskiego, przez Gawronkiewicza, Rebelkę i Śledzia po malarstwo Beksińskiego, Dudy-Gracza oraz grafiki Starowieyskiego i Kobylińskiego. Lista jest naprawdę bardzo długa.
Mógłbyś zdradzić tajniki swojego warsztatu? Wcześniej wspominałeś o potrzebie impulsu, ale jak to w praktyce wygląda? O jakiej porze pracujesz? Jakich narzędzi używasz?
Wypróbowałem przez lata wiele narzędzi do rysowania – długopisy, pędzelki retuszerskie, bambusowy patyk, rapitografy, ArtPeny, piórka (najchętniej) i od kilku lat (pod wpływem Śledzia) różne pisaki. Najczęściej używam permanentów (Faber – Castell, Stabilo i Pentel), które mocno wsiąkają w papier i dzięki temu kreska nie zanika po gumkowaniu (gumka Pentel Hi – Polymer, wyłącznie), a szkicuję miękkimi ołówkami, dosyć mocno i naprawdę jest co ścierać. W kwestii papieru nie jestem szczególnie wybredny, moim ulubionym jest zwykły blok techniczny Canson, format A3.
Kiedy zacząłem swoje rysunki obrabiać w komputerze nie tylko moja kreska się zmieniła, ale także przestałem przywiązywać szczególną wagę do tego, czym i na czym rysuję. Coraz częściej zdarza mi się pomijać etap "tuszowania" i finalny rysunek powstaje na bazie skanowanego ołówkowego szkicu wykonanego na byle kartce, chociaż używam wysłużonego tabletu firmy Pentagram. Kolor nakładam wyłącznie w komputerze, już nie pamiętam, kiedy ostatnio malowałem "analogowymi" farbkami. Nie mam wypasionego stanowiska pracy, często rysuję "na kolanie".
Pracuję w różnych porach, chociaż nocek staram się nie zarywać. Jeżeli mi bardzo zależy, lub termin goni, to rysuję/dłubię w Photoshopie nawet w niedziele i święta, od 9 do 24, z przerwami na posiłki i spacery z pieskiem. Niestety systematyczna praca nie jest moją mocną stroną, poddaje się nastrojowi chwili. Największą zaletą bycia rysownikiem komiksów jest to, że za pracę można uznać czytanie i oglądanie komiksów oraz filmów.
Czy w zaciszu domowego studia pracujesz nad jakimś projektem, przygotowujesz jakieś nowe przygody dla wymyślonych przez siebie bohaterów, Aurory na przykład?
Nie... Aktualnie mam doła i próbuję to swoje rysowanie jakoś inaczej poukładać.
Andrzej Janicki - rysownik i scenarzysta komiksowy, urodzony 8 października 1966 w Bydgoszczy. Absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Bydgoszczy. Współtwórca i redaktor naczelny magazynu "Awantura" (1990-1991). Jego prace publikowano w licznych periodykach komiksowych - "Czas Komiksu", "AQQ", "Komiks Fantastyka", "Komiks Forum", "Zeszyty Komiksowe" i "Produkt" - żeby wymienić tylko te najważniejsze. Autor ilustracji w albumach "1981: Kopalnia Wujek (2006), "Solidarność - 25 lat: Nadzieja zwykłych ludzi" (2005), jego pracę można również znaleźć w antologii "Człowiek z próbówce" (2004).
15 komentarzy:
bardzo niebezpieczny i niewłaściwy ton pytania o "przegrane pokolenie". spokojnie - Andrzej nie ma jeszcze 80 lat.
a Trust to podobno najlepszy i najbardziej znany MŁODY twórca komiksów w Polsce. więc wtf?
Andrzeju, nie daj się dołowi!
Karol, nie trolluj. Trust nie jest młodym, obiecującym twórcą komiksowym.
Niczego takie nigdy na Kolorowych nie wyczytałeś. Jeśli wyczytałeś gdzieś indziej - tam zgłaszaj pretensje.
A co takiego dokładnie jest niebezpieczne i niewłaściwe w PYTANIU o przegrane pokolenie?
no, muszę przyznać, że był to ładny i wyczerpujący wywiad :)
Ciekawy wywiad. Andrzej Janicki to z pewnością klasyk, ale nie taki, który powinien spoczywać na laurach. :)
niebezpieczne dla pytającego, niewłaściwe dla pytanego, ogólnie nie na miejscu bo to żadne przegrane pokolenie tylko pokolenie i czas zmian, i jedni z tego wyszli cało inni nie ale to im nie rzutuje na życiorys, a na pewno nie określa i nie dodaje przymiotników do ich pokolenia, bo jest jeszcze w pip czasu przed nimi i mogą jeszcze 20 razy wejść w gówno i 20 razy rozjebać swoimi komiksami ten ryneczek. i mam nadzieję, że Andrzej się pozbiera i to zrobi.
Kolorowe Zeszyty może tak Trusta nie nazywają, ale wielcy mistrzowie: Polch, Rosiński itd wymieniają go jednym tchem jako młodego, zdolnego, obiecującego.
zdanie mistrzów przeciwko redaktorom.
a poza tym wywiad jak zwykle pierwsza klasa. i nie troluję. tylko wchodzę w polemikę w stylu wolnym. poza tym - podpisuję się. można trolować nieanonimowo? czy wtedy trolowanie nie zamienia się w konkretny pierdolec, konkretnej osoby?
dla Polcha, Rosińskiego, to każdy rysownik z Polszy młodszy wiekiem co nie sprzedał kilkaset tysięcy egz i nie publikował zagranicą zapewne jest młodym zdolnym. Tak jak Ty krlu dla tych co obecnie nieśmiało stawiają pierwsze kroki w komiksie i coś tam dłubią, wysyłają pierwsze prace na łódzki konkurs itd. jesteś wielkim mistrzem. A dla Rosińskiego i Polcha pewnie będziesz młodym zdolnym.
"zdanie mistrzów przeciw redaktorom"
zależy czy traktujesz mistrza jako autorytet czy nie bo i Rosińskiemu i Polchowi się zdarzało strzelać głupoty z pozycji mistrza. Zresztą tak jak i redaktorom z pozycji redaktora.
no i warto też popatrzeć tak: kiedy reszta się w tamtym czasie posypała -Andrzej założył ze Śledziem zajebisty magazyn. a że później albumami nie sypał to może nie tyle wina jego co braku scenarzystów. bo z tego co wiem woli rysowania i uporu mu akurat nie brakowało i tak czuję, że wcale nie brakuje (takie dołki są normalne). to pokolenie scenarzystów było chyba faktycznie przegrane. kto wie czy sam Trust nie żałuje ich braku w tamtym czasie. bo nie można też zwalić wszystkiego na załamanie rynku po 89 - wtedy było takie samo gówno komiksowe jak dziś. z tą różnicą, że dzisiejsi komiksiarze rysują bez obciążenia myślami o tym jaką kasę mogliby dostać, gdyby urodzili się choćby 5 lat wcześniej.
Panowie, lejecie miodzik na moje serce. Łatwo się wzruszam, zawsze mam mokre oczy w finale "Tańczącego z wilkami". Pozytywne emocje dodają mi wiary w to, że warto jeszcze coś z siebie wykrzesać. Brzmi to pompatycznie, ale naprawdę kłaniam się Wam nisko!
Czy rysunek nr 4 (licząc od góry) jest częścią jakiegoś komiksu, nowelki itp?
Świetny wywiad:)
To jest kadr z nowej wersji historyjki "Bohater" (AQQ, Fantastyka).
A można ją gdzieś znaleźć (bo domyślam się, że w AQQ jej nie uświadczę), czy na razie zasila konto domowej szuflady?
Nową wersję robię sobie czasami, powolutku, niespiesznie, kadr po kadrze...
Ok, to czekam aż kiedyś gdzieś ją będzie można zdobyć, wygląda naprawdę świetnie:)
Prześlij komentarz