Premiera filmowego "Kick-Assa" już dawno za nami. Jutro do kin wchodzi kolejna okazja do posprzeczania się o rzeczy "mało istotne", czyli "Iron Man 2". Jednak za nim to nastąpi, pozwólcie, że dzisiaj podzielimy się z Wami naszymi wrażeniami na temat filmu, który "groził", że skopie nam tyłki. Czy udał mu się ten wyczyn? Na te pytanie odpowiemy z perspektywy osoby czytającej komiks, oraz takiej, która przed seansem nie zaznajomiła się z oryginałem.
Janusz "komiks mam już za sobą" Topolnicki:Zapraszamy!
Robert "okiem tego, który komiksu nie czytał" Wyrzykowski:
(spoiler warning!)
Robert "okiem tego, który komiksu nie czytał" Wyrzykowski:
Nie czytałem komiksu Millara i Romity Jr. Słyszałem o nim, jednak historia fana komiksów, który pod wpływem lektur kolorowych zeszytów przywdziewa strój bohatera i zabawia się w lokalnego vigilante jakoś zupełnie nie przekonała mnie, by sprowadzać trade'y ze Stanów. Na film jednak poszedłem, nie wiem na ile wierny pozostał on komiksowemu oryginałowi. Nie mnie to oceniać, niech Janusz to osądzi, ja przyjąłem ten obraz na świeżo.
I mam mieszane uczucia. Uwaga, mogę tu trochę spoilerować.
"Kick-Ass" to produkcja, która może się podobać, naprawdę. Wartka akcja, krwawe pojedynki z latającymi kończynami, momenty na długo zapadające w pamięć - tak, to wszystko robi kolosalne wrażenie. Mnie co prawda trochę irytował miejscami chaotyczny montaż, ale łubudu było zacne, nie powiem. No i cała masa nawiązań do popkultury starszej czy nowszej, chociażby siekanie mafiosów w takt czołówki dziecięcego show "The Banana Splits", motywu muzycznego z "Za garść dolarów" czy też piosenki "Bad Reputation" (która towarzyszyła bijatyce w pierwszym "Shreku"). Nie wspominając już o samych komiksikach, przecież Lizewski/Kick-Ass totalnie przypomina Petera Parkera/Spider-mana, zaś Big Daddy (czy tylko mnie to imię i rola, którą przyszło mu pełnić w filmie, kojarzy się z "Bioshockiem"?) to taki Punisher w kostiumie a la Batman. No i Myspace, Youtube, Losty itd. - ten film jest mocno osadzony w dzisiejszej rzeczywistości i to właśnie jest w nim całkiem fajne - chociaż może niekoniecznie unikalne.
Tyle że często przy omawianiu "Kick-Ass" pada takie określenie jak "Watchmen 2.0". I to jest chyba stwierdzenie trochę na wyrost. Znaczy, reżyser pewnie by tak chciał, żeby tak było, przy okazji dostarczając każdemu, co dla niego miłe. Fanom kina nastolatkowego dał Lizewskiego i jego uczuciowe rozterki, miłośnikom niczym nieskrępowanej siekaniny - Hit-Girl z tatusiem, intelektualistom komiksu - rozważania nt. istoty samozwańczego superbohaterstwa w świecie globalnej wioski.
No i spoko. Tylko że ja właśnie tego nie do końca kupuję.
Mam wrażenie, że z tego obrazu dałoby się wykroić dwa wcale dobre, ale oddzielne filmy. Realistyczną opowieść o życiu Lizewskiego, studium geeka z kompleksami, który daje upust własnym marzeniom i fantazjom, co kończy się bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Oraz absurdalnie i cudownie przerysowaną historię Hit-Girl i Big Daddy'ego, perfekcyjnie zrealizowaną, zaskakującą, bulwersującą - i gwarantującą półtorej godziny nieskrępowanej zabawy. I to byłoby dobre. W tym filmie bowiem bolesny realizm zderza się z komiksowym przerysowaniem, przez co film traci zarówno na wiarygodności jak i na spektakularności.
Irytowały mnie też różne drobiazgi fabularne, zwłaszcza upraszczanie pewnych kwestii przy pozornej dbałości o ogólny realizm tej części historii, która dotyczy Lizewskiego. Ot, na przykład - pierwszą akcję Kick-Ass o mało co nie przypłaca życiem, z drugiej wychodzi zwycięsko głównie dzięki temu, że bandziory koniec końców odpuściły dalszą potyczkę (na trzecią lepiej spuścić zasłonę miłosierdzia, bo gdyby nie Hit-Girl, to skończyłaby się zabawa w zamaskowanego mściciela). W międzyczasie większą dbałość przykłada do pimpowania własnego profilu na Myspace niż chociażby do zadbania o porządne ochraniacze. OK, w porządku, jest zderzenie mitu superbohatera z możliwościami totalnego przeciętniaka, lubię to. Po czym... w ciągu paru dni po drugiej walce rozkręca się totalne szaleństwo - sklepy są zalane przez komiksy, koszulki, kompletne kostiumy, figurki; zaś media szeroko informujące o sprawie. Wszystko dzięki jednemu filmikowi na Youtube! W rzeczywistości, w najlepszy wypadku Kick-Ass dorobiłby się może kilkudziesięciu-kilkuset parodii na 4chanie i tyle. Nie przekonuje również moment, gdy wciąż jeszcze przyszła dziewczyna Lizewskiego bardzo łatwo przechodzi do porządku dziennego po jego zaskakujących wyznaniach (i zakradnięciu się do jej domu) - w końcu w tym momencie miasto roi się od pomyleńców przechadzających się w kostiumie Kick-Assa, tak jak ten nieszczęśnik zamordowany na ulicy przez ojca Red Mista.
Mam wrażenie, że autorzy zapragnęli wrzucić do jednego kotła wszystko, co geekowi miłe (teen drama à la "Spider-man", sieka à la "Kill Bill", alternatywne spojrzenie na superhero à la "Watchmen" itd.), odpowiednio zmiksować i zaserwować odbiorcy wyborny koktajl. Tyle, że taki drink albo będzie miał intensywne bogactwo smaków, albo... wyjdzie zupełnie bez smaku. W moim przypadku większość tych przypraw akurat się zupełnie zneutralizowała, ale nie wątpię, że ktoś może po tym filmie mieć wyjątkowo pobudzone kubki smakowe.
I mam mieszane uczucia. Uwaga, mogę tu trochę spoilerować.
"Kick-Ass" to produkcja, która może się podobać, naprawdę. Wartka akcja, krwawe pojedynki z latającymi kończynami, momenty na długo zapadające w pamięć - tak, to wszystko robi kolosalne wrażenie. Mnie co prawda trochę irytował miejscami chaotyczny montaż, ale łubudu było zacne, nie powiem. No i cała masa nawiązań do popkultury starszej czy nowszej, chociażby siekanie mafiosów w takt czołówki dziecięcego show "The Banana Splits", motywu muzycznego z "Za garść dolarów" czy też piosenki "Bad Reputation" (która towarzyszyła bijatyce w pierwszym "Shreku"). Nie wspominając już o samych komiksikach, przecież Lizewski/Kick-Ass totalnie przypomina Petera Parkera/Spider-mana, zaś Big Daddy (czy tylko mnie to imię i rola, którą przyszło mu pełnić w filmie, kojarzy się z "Bioshockiem"?) to taki Punisher w kostiumie a la Batman. No i Myspace, Youtube, Losty itd. - ten film jest mocno osadzony w dzisiejszej rzeczywistości i to właśnie jest w nim całkiem fajne - chociaż może niekoniecznie unikalne.
Tyle że często przy omawianiu "Kick-Ass" pada takie określenie jak "Watchmen 2.0". I to jest chyba stwierdzenie trochę na wyrost. Znaczy, reżyser pewnie by tak chciał, żeby tak było, przy okazji dostarczając każdemu, co dla niego miłe. Fanom kina nastolatkowego dał Lizewskiego i jego uczuciowe rozterki, miłośnikom niczym nieskrępowanej siekaniny - Hit-Girl z tatusiem, intelektualistom komiksu - rozważania nt. istoty samozwańczego superbohaterstwa w świecie globalnej wioski.
No i spoko. Tylko że ja właśnie tego nie do końca kupuję.
Mam wrażenie, że z tego obrazu dałoby się wykroić dwa wcale dobre, ale oddzielne filmy. Realistyczną opowieść o życiu Lizewskiego, studium geeka z kompleksami, który daje upust własnym marzeniom i fantazjom, co kończy się bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Oraz absurdalnie i cudownie przerysowaną historię Hit-Girl i Big Daddy'ego, perfekcyjnie zrealizowaną, zaskakującą, bulwersującą - i gwarantującą półtorej godziny nieskrępowanej zabawy. I to byłoby dobre. W tym filmie bowiem bolesny realizm zderza się z komiksowym przerysowaniem, przez co film traci zarówno na wiarygodności jak i na spektakularności.
Irytowały mnie też różne drobiazgi fabularne, zwłaszcza upraszczanie pewnych kwestii przy pozornej dbałości o ogólny realizm tej części historii, która dotyczy Lizewskiego. Ot, na przykład - pierwszą akcję Kick-Ass o mało co nie przypłaca życiem, z drugiej wychodzi zwycięsko głównie dzięki temu, że bandziory koniec końców odpuściły dalszą potyczkę (na trzecią lepiej spuścić zasłonę miłosierdzia, bo gdyby nie Hit-Girl, to skończyłaby się zabawa w zamaskowanego mściciela). W międzyczasie większą dbałość przykłada do pimpowania własnego profilu na Myspace niż chociażby do zadbania o porządne ochraniacze. OK, w porządku, jest zderzenie mitu superbohatera z możliwościami totalnego przeciętniaka, lubię to. Po czym... w ciągu paru dni po drugiej walce rozkręca się totalne szaleństwo - sklepy są zalane przez komiksy, koszulki, kompletne kostiumy, figurki; zaś media szeroko informujące o sprawie. Wszystko dzięki jednemu filmikowi na Youtube! W rzeczywistości, w najlepszy wypadku Kick-Ass dorobiłby się może kilkudziesięciu-kilkuset parodii na 4chanie i tyle. Nie przekonuje również moment, gdy wciąż jeszcze przyszła dziewczyna Lizewskiego bardzo łatwo przechodzi do porządku dziennego po jego zaskakujących wyznaniach (i zakradnięciu się do jej domu) - w końcu w tym momencie miasto roi się od pomyleńców przechadzających się w kostiumie Kick-Assa, tak jak ten nieszczęśnik zamordowany na ulicy przez ojca Red Mista.
Mam wrażenie, że autorzy zapragnęli wrzucić do jednego kotła wszystko, co geekowi miłe (teen drama à la "Spider-man", sieka à la "Kill Bill", alternatywne spojrzenie na superhero à la "Watchmen" itd.), odpowiednio zmiksować i zaserwować odbiorcy wyborny koktajl. Tyle, że taki drink albo będzie miał intensywne bogactwo smaków, albo... wyjdzie zupełnie bez smaku. W moim przypadku większość tych przypraw akurat się zupełnie zneutralizowała, ale nie wątpię, że ktoś może po tym filmie mieć wyjątkowo pobudzone kubki smakowe.
Komiks Millara i Romity Juniora zaciekawił mnie zabawnym i bardzo współczesnym potraktowaniem superbohaterów, jako zjawiska. I choć po skończonej lekturze nie byłem tak zadowolony jak na samym początku, to nie mogę napisać, że "Kick-Ass" to zupełna porażka. Mam po prostu wrażenie, że Millar chciał powiedzieć za dużo, aniżeli pozwoliło mu na to osiem krótkich zeszytów, i przez to wyszło trochę śmiesznie a trochę strasznie. Jednak mimo wszystko idąc na filmową adaptację tego komiksu, miałem nadzieję na solidną, nieskrępowaną rozrywkę....
No i nie mogę zaprzeczyć, że jej nie otrzymałem. Kiedy wyłączyłem myślenie "gdzie w tym komiks?" i wygodnie rozsiadłem się w fotelu, to otrzymałem dynamiczny film akcji z komiksowymi elementami. Historia szybko nabiera tempa i pędzi w stronę napisów końcowych. Sceny w których człowiek zostaje "zastrzelony" wyrzutnią rakiet, a główny bohater leci nad miastem na jetpacku uzbrojonym w karabiny maszynowe mieszają się z fantazjami seksualnymi nastolatków oraz rozmowami o serialach i komiksach. Gdy dodamy do tego świetnie dobraną i zestrojoną z obrazem muzykę, oraz rewelacyjnego Christophera Mintz-Plasse (niezapomniany McLovin z "Supersamca" jako Red Mist) i niebezpiecznie czarującą Chloe Moretz (jako Hit-Girl), to otrzymamy film, który ogląda się jednym tchem.
Niestety wszystkie wysiłki aktorów i osób "zza kamery" blakną, kiedy zaczniemy porównywać film z komiksowym pierwowzorem. Ponieważ wtedy ciśnie się na usta jedno słowo - dlaczego? Dlaczego adaptacja komiksu nie ma z nim w gruncie rzeczy nic wspólnego? Bo przecież wykorzystanie głównego bohatera i kilku pomysłów z samej historii nie można nazwać przeniesieniem komiksu na duży ekran. Wszystkich tych zmian nie można nawet wytłumaczyć próbą uwspółcześnienia opowieści (co miało miejsce w filmowym "Watchmen" i zmianą "sprawcy" katastrofy w Nowym Jorku), ponieważ jedną z zalet komiksu jest właśnie jego aktualność. Najgorsze jednak jest to, że z przewrotnej historii Marka Millara o peleryniarzach i okresie dojrzewania, Matthew Vaughn zrobił standardowy film superbohaterski z elementami kolejnej komedii młodzieżowej, w której cichy nastolatek zdobywa na końcu swoją wymarzoną dziewczynę. Na domiar złego, robiąc z Big Daddy'ego zwyczajnego zamaskowanego mściciela oraz pozbawiając go jego "walizki", film stracił olbrzymi ładunek komiksowego geekowstwa i właściwie najważniejszą puentę całej opowieści.
Nie mogę zrozumieć dlaczego zdecydowano się na ekranizacje "Kick-Assa" skoro jest to zupełnie inna historia, a co ważniejsze o wiele słabsza od tej stworzonej przez Millara i Romitę. Dla nieznających komiksu i przy wyłączeniu myślenia, filmowy "Kick-Ass" może być niezobowiązującą rozrywką. Jednak Ci, którzy czytali komiks, przez większość czasu będą mieli problem z pozbyciem się natrętnej myśli "WTF?"....
No i nie mogę zaprzeczyć, że jej nie otrzymałem. Kiedy wyłączyłem myślenie "gdzie w tym komiks?" i wygodnie rozsiadłem się w fotelu, to otrzymałem dynamiczny film akcji z komiksowymi elementami. Historia szybko nabiera tempa i pędzi w stronę napisów końcowych. Sceny w których człowiek zostaje "zastrzelony" wyrzutnią rakiet, a główny bohater leci nad miastem na jetpacku uzbrojonym w karabiny maszynowe mieszają się z fantazjami seksualnymi nastolatków oraz rozmowami o serialach i komiksach. Gdy dodamy do tego świetnie dobraną i zestrojoną z obrazem muzykę, oraz rewelacyjnego Christophera Mintz-Plasse (niezapomniany McLovin z "Supersamca" jako Red Mist) i niebezpiecznie czarującą Chloe Moretz (jako Hit-Girl), to otrzymamy film, który ogląda się jednym tchem.
Niestety wszystkie wysiłki aktorów i osób "zza kamery" blakną, kiedy zaczniemy porównywać film z komiksowym pierwowzorem. Ponieważ wtedy ciśnie się na usta jedno słowo - dlaczego? Dlaczego adaptacja komiksu nie ma z nim w gruncie rzeczy nic wspólnego? Bo przecież wykorzystanie głównego bohatera i kilku pomysłów z samej historii nie można nazwać przeniesieniem komiksu na duży ekran. Wszystkich tych zmian nie można nawet wytłumaczyć próbą uwspółcześnienia opowieści (co miało miejsce w filmowym "Watchmen" i zmianą "sprawcy" katastrofy w Nowym Jorku), ponieważ jedną z zalet komiksu jest właśnie jego aktualność. Najgorsze jednak jest to, że z przewrotnej historii Marka Millara o peleryniarzach i okresie dojrzewania, Matthew Vaughn zrobił standardowy film superbohaterski z elementami kolejnej komedii młodzieżowej, w której cichy nastolatek zdobywa na końcu swoją wymarzoną dziewczynę. Na domiar złego, robiąc z Big Daddy'ego zwyczajnego zamaskowanego mściciela oraz pozbawiając go jego "walizki", film stracił olbrzymi ładunek komiksowego geekowstwa i właściwie najważniejszą puentę całej opowieści.
Nie mogę zrozumieć dlaczego zdecydowano się na ekranizacje "Kick-Assa" skoro jest to zupełnie inna historia, a co ważniejsze o wiele słabsza od tej stworzonej przez Millara i Romitę. Dla nieznających komiksu i przy wyłączeniu myślenia, filmowy "Kick-Ass" może być niezobowiązującą rozrywką. Jednak Ci, którzy czytali komiks, przez większość czasu będą mieli problem z pozbyciem się natrętnej myśli "WTF?"....
11 komentarzy:
Ale panowie pier---- farmazony. Filmowa adaptacja jest dużo lepsza od komiksu, to w ogóle jeden z najlepszych filmów jaki oglądałem w całym swoim życiu, tyle nerdgasmów co na Kick-Assie to w kinie jeszcze nie miałem nigdy :P Kick-Ass to film idealny, przynajmniej w moim odczuciu a Hit-Girl jest tak świetna, że kupiłem sobie z nią nawet plakat :D
Takie jest moje zdanie i koniec kropka :P
Z polskich recenzentów Pstraghi najlepiej wyczuł konwencje tego filmu.
Już w drugim miejscu czytam, że komiks był dużo lepszy. Ja na filmie bawiłam się doskonale, tym chętniej więc sięgnę po pierwowzór. Mam tylko nadzieję, że się nie zawiodę.
Ale amsterdream pier---- farmazony. Filmowa adaptacja jest dużo gorsza od komiksu, to w ogóle jeden z najgorszych filmów jaki oglądałem w tym roku, takiej porcji żenady to kinie już dawno nie widziałem. Kick-Ass to film fatalny, przynajmniej w moim odczuciu, chociaż Hit-Girl była w porządku, mimo tanich tekstów i chujowiutkiego kostiumu.
Takie jest moje zdanie i koniec kropka.
Z polskich recenzentów Pstraghi najgorzej wyczuł konwencję tego filmu.
Byłam i dobrze się bawiłam. Komiks czytałam i nie mam nic do zarzucenia temu filmowi ,był komiksowy kilimat ,była rozpierducha,dobra muzyka ,postacie były klonami tych komiksowych i ogólny banan. Można bezpiecznie iść do do kina .
Film sie nie trzyma komiksu. Jest fajny jeśli ktoś lubi tępą hollywoodzką wizualną rozpierduchę. Bo tym niestety jest.
Komiks jest czymś naprawdę oryginalnym, a film spłynie po widzach i za jakiś czas nie sądzę by wciąż się niektórzy nam nim spuszczali.
Wątek Big Daddy'ego w komiksie był najlepszym rozwiązaniem świata. Mam wrazenie, ze jak robili film to nie czytali komiksu do końca, tylko przejrzeli obrazki pobieżnie nie zwracając uwagi na dialogi.
Nie wierze, że ktoś uznał, że lepiej było obedrzec Big Daddy'ego z originu i zastąpić go tym bełkotem z filmu.
ŻENADA!
Mi się tam film podobał. Najprościej jest krytykować i smęcić. Trzeba umieć nakręcić dobry film i "Skopię-Ci-Zada" się udało. Nie ma co tak poważnie podchodzić do relacji komiks - film, bo to dwa zupełnie inne media.
Mi się film podobał dużo bardziej od komiksu. W filmie wszystkie postacie były o wiele bardziej rozbudowane i nie było tego kretyńskiego wątku z walizką Big Daddy`ego.
A do wszystkich narzekających na różnicę między filmem a komiksem mam tylko jedno do przekazania:
http://www.filmweb.pl/topic/1373727/Mam+pytanie+do+tych+wszystkich+którzy+płaczą%2C+że+fabuła+filmu+odbiega+od+tej+komiksowej.html
@wonder - bez komentarza, chciałeś być śmieszny a wyszło żałośnie.
Odmienność mediów nie jest usprawiedliwieniem na zupełną zmianę fabuły.
Ja również chciałbym zobaczyć Trylogię Sienkiewicza z mieczami świetlnymi i podróżami z prędkością nadświetlną, ale to już by były Gwiezdne Wojny, a nie "Ogniem i Mieczem", i podobnie jest z "Kick-Assem".
Komentarz filmwebowy bardzo "trafny". Czytający nie mogą oglądać żadnej ekranizacji bo "...to kompletny bezsens". Jaaaaasne ;)
"Kretyński motyw z walizką" - kwestia gustu. Dla mnie (i nie tylko) to najlepszy smaczek komiksu....
@pablo
Przepraszam, że nie brandzluję się nad tym arcydziełem kina. Bardzo bym chciał, ale niestety:
- mało tam akcji
- na komedyjkę o amerykańskich nastolatkach jestem już za stary
- wątek romansowy ("idź już! albo nie, zostań i mnie przerżnij!") jest tandetny
- żarty są przeciągnięte i przez to nieśmieszne, zupełnie, jakby reżyser miał publiczność za idiotów i bał się, że nie zrozumie (vide gag z bazooką)
- dialogi brzmią, jakby były napisane w sraczu, na kolanie
- zwłaszcza one-linery w stylu "Zmierz się kimś równym wzrostem"
- Chloe Grace-Moretz wygłasza swoje teksty z irytującą teatralną emfazą (przesadzoną, nawet jak na pastisz filmów superhero)
- Mark Stone jest złym aktorem (w Sherlocku Holmesie też mnie nie przekonał)
- kostiumy są idiotyczne
- a dżetpak wygląda jak kupiony na stadionie X-lecia
@wonder jak dla mnie jesteś ignorantem, który kompletnie nie wyczuł stylistyki tego filmu. Ale to już nie mój problem.
Eeeee taaaam.... pierdolety.
Prześlij komentarz