Parafrazując znany bon mot autorstwa Jerzego Szyłaka - Piotr Kowalski ma jedno spojrzenie na komiks - jego własne. W wywiadzie, jak i podczas spotkania na festiwalu Komiksowa Warszawa, odniosłem wrażenie, że ma pewną wizję komiksu, którą z wielką wytrwałością i uporem realizuje. Nie ogląda się na innych. Nie boi się wyrażać kontrowersyjnych opinii o stanie polskiego komiksu. Zapewne nie we wszystkim ma rację, ale w jego wypowiedzi, wygłaszane z perspektywy rysownika, który odniósł sukces na wymagającym rynku frankofońskim, warto się wsłuchać. Choćby po to, żeby móc się z nimi nie zgodzić.
Kuba Oleksak: Nie będę specjalnie oryginalny, gdy spytam o początek Twojej przygody z komiksem. Jaki był Twój pierwszy kontakt z "kolorowymi zeszytami", a w którym momencie zdecydowałeś zająć się rysowaniem komiksów na poważnie, profesjonalnie?
Piotr Kowalski: Szczerze mówiąc nie pamiętam już dokładnie mojego pierwszego kontaktu z komiksem. Zdarzyło się to chyba w pierwszej lub w drugiej klasie szkoły podstawowej. I był to prawdopodobnie oryginalny zeszyt "Fantastycznej Czwórki", który wymieniłem z kolegą za mały samochód ciężarowy. Przeglądałem ten komiks godzinami, przerysowywałem z niego, kalkowałem. Potem jeszcze udało mi się zdobyć "Tarzana" i "Spider-Mana". No i chyba właśnie wtedy "wpadłem" w komiks na serio.
Profesjonalnie zacząłem pracować dopiero dla Le Lombard, a "Gail", był na pewno przełomem w mojej karierze. I chociaż Egmont to wydawnictwo w pełni profesjonalne, to samego "Gaila" trudno nazwać profesjonalna robotą. Powstawał w sposób raczej przypominający jedna, wielką improwizację, lecz na pewno był dużym krokiem w stronę komiksowego profesjonalizmu.
Wspomniałeś o "Gailu"... Początek nowego wieku to dobre lata dla polskiego komiksu, kiedy wydawcy łaskawszym okiem spoglądają na rodzimych twórców. W 2001 roku ukazał się właśnie "Gail", Twój pełnometrażowy debiut w barwach Egmontu. Jak doszło do współpracy z Tobą i Tomaszem Kołodziejczakiem? Jak przez te trzy lata wyglądała praca nad Twoją autorską serią? Czy temat kontynuacji "Gaila" jest definitywnie zamknięty?
"Gail" powstawał w sposób bardzo prosty. Miałem pewien pomysł, przedstawiłem go Tomaszowi Kołodziejczakowi z Egmontu, narysowałem kilka plansz i ruszyliśmy od kopa z robotą. Praca nad tą serią była niezłą szkołą dyscypliny, świetną zaprawą przed przyszłymi projektami. Udało mi się nie zawalić żadnego terminu i dzięki temu wszystkie tomy ukazały się bez opóźnień. Temat kontynuacji "Gaila" jest już zamknięty. Ostatecznie. Mogę jedynie zdradzić, że przed podjęciem pracy nad "La Branche Lincoln" pojawił się pomysł by narysować moją debiutancką serie od nowa i wydać na rynku frankofońskim.
"Gail" został dość chłodno przyjęty przez krytykę i czytelników, choć sprzedawał się całkiem nieźle. Powiedz, jak z perspektywy czasu wspominasz swój pierwszy poważny projekt komiksowy?
Rzeczywiście, "Gail" spotkał się chłodnym przyjęciem, ale pomimo tego seria spełniła swoje zadanie. Mimo wszystkich zarzutów, pretensji i krytyki, dzięki "Gailowi" udało mi się wystartować. Z impetem ruszyłem z linii startowej i mam nadzieje, że kiedyś dotrę do mety. Z perspektywy czasu oceniam tę serię krytycznie i surowo, choć wciąż znajduje w niej rzeczy, z których jestem dumny. Pamiętam na przykład zarzut, który pojawił się w jakimś polskim czasopiśmie (tytułu teraz nie mogę sobie przypomnieć), że Kowalski kompletnie nie umie rysować kobiet. Jakiś czas potem, podczas festiwalu w Szwajcarii, gdy prezentowałem swoje portfolio jednemu z dużych wydawców zachodnich, naga Bethea (jedna z bohaterek serii) bardzo się podobała. Nawet znalazł się ktoś, kto chciał kupić ode mnie oryginalną planszę! I tak sobie wtedy pomyślałem - to kto ma rację? Umiem, czy nie umiem rysować postaci kobiecych? Z czego jestem jeszcze w "Gailu" zadowolony dziś? W ostatnim tomie finałowa bitwa rozgrywa się na niemal 14 planszach! To była naprawdę duża, dynamiczna sekwencja z dziesiątkami statystów, koni, czołgów i machin wojennych, która nawet teraz robi wrażenie.
Po wydaniu "Kamieni" zniknąłeś z polskiej sceny, aby po jakimś czasie wypłynąć na rynku frankofońskim, jako rysownik "La Branche Lincoln". Powiedz, w jaki sposób udało Ci się nawiązać kontakt z wydawnictwem Le Lombard? Czy Grzegorz Rosiński odegrał w tym jakąś rolę?
To prawda. Zniknąłem z polskiego rynku, bo niemal od razu po ukazaniu się ostatniego tomu serii, zacząłem prace nad "La Branche Lincoln". Grzegorz Rosiński, którego poznałem podczas promocji pierwszego tomu "Gaila", zaprosił mnie do Szwajcarii. Pomógł zrozumieć jakimi prawami rządzi się komiks frankofoński, podzielił się wieloma technicznymi uwagami. Państwo Rosińscy byli na tyle uprzejmi, że gościli mnie u siebie przez kilka tygodni, które spędziłem głównie w pracowni autora powstającej wtedy "Zemsty Hrabiego Skarbka", obserwując postępujące prace i rysując własne rzeczy. Grzegorz zorganizował mi mały kącik do pracy, sugerował korekty i udzielał porad, które pamiętam do dziś i wciąż staram się do nich stosować. To był wspaniały okres mojego życia. Szef Le Lombard obejrzał wtedy moje prace i przypomniał sobie moje rysunki, które wysyłałem do niego rok wcześniej. Jakiś czas potem skojarzył moje nazwisko, gdy szukał kogoś nowego do serii do scenariusza Herzeta i tak to się zaczęło...
Czy mógłbyś opowiedzieć, jak wygląda praca rysownika dla dużego, europejskiego wydawcy komiksowego i w ogóle kariera na obczyźnie? Jaka jest specyfika tamtego rynku, jak czytelnicy przyjmowali Twoją pracę?
Praca tam polega przede wszystkim na dotrzymywaniu terminów i na poważnym podejściu do tematu.To już nie jest zabawa w rysowanie w wolnych chwilach czy wtedy kiedy ma się na to ochotę. To jak robienie filmu. Zbiera się dokumentacje, każda plansza musi być zaakceptowana przez wydawcę, a zgłaszane przez niego poprawki muszą zostać nałożone. Z tym ostatnim aspektem pracy wielu rysowników może mieć problemy. Ja ich nie mam, choć parę razy wykłócałem się o pewne szczegóły.
O "karierze" na obczyźnie nie może być jeszcze mowy. Na razie skupiam się na tym, aby utrzymać się na rynku frankofońskim i budować swoją pozycję i o ile szczęście mi dopisze, będę starał się osiągnąć jak najwięcej. Na razie idzie nieźle, sam fakt, że wydawcy chcą ze mną współpracować, nastraja bardzo optymistycznie.
Na tamtejszym rynku zostałem o wiele życzliwiej przyjęty niż w Polsce i to do dziś mnie zastanawia. Podczas, gdy w kraju wiele osób z komiksowego środowiska miało do mnie stosunek raczej chłodny. Nie tyle do mojej pracy, co do mojej osoby. Zagranicą spotkałem się z bardzo życzliwym przyjęciem. Pamiętam, jak ktoś z Le Lombard pozbierał wszystkie wycinki z prasy i artykuły z internetu na temat mojego komiksu i przysłał do mnie. Była to strasznie miła niespodzianka, tym bardziej, że przeważały pozytywne opinie.
W Polsce, na Komiksowej Warszawie ukazało się zbiorcze wydanie "Wydziału Lincoln". Jak Ci się pracowało nad tym albumem, jak przebiegała współpraca z innym debiutantem, scenarzystą Emanuelem Herzetem?
Z Emmanuelem pracowało mi się rewelacyjnie i bezproblemowo. Dostarczał mi wielu materiałów, zdjęć, koniecznej dokumentacji. Wydawca również był bardzo serdecznie nastawiony, więc praca nad "La Branche Lincoln" była samą przyjemnością i przebiegała bez utrudnień. Choć oczywiście była wyczerpującą harówą!
Rysowanie tej serii okazało się dla mnie potężnym treningiem warsztatu. Droga, jaką pokonałem od pierwszego, do ostatniego tomu jest przeogromna. Nauczyłem się ustawiać kamerę pod ciekawym kątem, rysować samochody, samoloty, statki, motorówki, rewolwery, karabiny, pistolety automatyczne. Nauczyłem się, jak komponować sceny akcji - moja ulubiona sekwencja masakry pasażerów promu powstawała przez niemal dwa tygodnie! Obliczyłem, że w czterech albumach narysowałem 159 wszelkiego rodzaju pojazdów, blisko 130 sztuk broni i prawie 40 samolotów. Chyba nieźle, co? I zrozumiałem tez, że to żadna sztuka rysować to, co się lubi. Prawdziwe wyzwanie to wziąć się za bary z tym czego się wręcz nie cierpi rysować, a nawet więcej - opanować to i osiągnąć biegłość.
Kuba Oleksak: Nie będę specjalnie oryginalny, gdy spytam o początek Twojej przygody z komiksem. Jaki był Twój pierwszy kontakt z "kolorowymi zeszytami", a w którym momencie zdecydowałeś zająć się rysowaniem komiksów na poważnie, profesjonalnie?
Piotr Kowalski: Szczerze mówiąc nie pamiętam już dokładnie mojego pierwszego kontaktu z komiksem. Zdarzyło się to chyba w pierwszej lub w drugiej klasie szkoły podstawowej. I był to prawdopodobnie oryginalny zeszyt "Fantastycznej Czwórki", który wymieniłem z kolegą za mały samochód ciężarowy. Przeglądałem ten komiks godzinami, przerysowywałem z niego, kalkowałem. Potem jeszcze udało mi się zdobyć "Tarzana" i "Spider-Mana". No i chyba właśnie wtedy "wpadłem" w komiks na serio.
Profesjonalnie zacząłem pracować dopiero dla Le Lombard, a "Gail", był na pewno przełomem w mojej karierze. I chociaż Egmont to wydawnictwo w pełni profesjonalne, to samego "Gaila" trudno nazwać profesjonalna robotą. Powstawał w sposób raczej przypominający jedna, wielką improwizację, lecz na pewno był dużym krokiem w stronę komiksowego profesjonalizmu.
Wspomniałeś o "Gailu"... Początek nowego wieku to dobre lata dla polskiego komiksu, kiedy wydawcy łaskawszym okiem spoglądają na rodzimych twórców. W 2001 roku ukazał się właśnie "Gail", Twój pełnometrażowy debiut w barwach Egmontu. Jak doszło do współpracy z Tobą i Tomaszem Kołodziejczakiem? Jak przez te trzy lata wyglądała praca nad Twoją autorską serią? Czy temat kontynuacji "Gaila" jest definitywnie zamknięty?
"Gail" powstawał w sposób bardzo prosty. Miałem pewien pomysł, przedstawiłem go Tomaszowi Kołodziejczakowi z Egmontu, narysowałem kilka plansz i ruszyliśmy od kopa z robotą. Praca nad tą serią była niezłą szkołą dyscypliny, świetną zaprawą przed przyszłymi projektami. Udało mi się nie zawalić żadnego terminu i dzięki temu wszystkie tomy ukazały się bez opóźnień. Temat kontynuacji "Gaila" jest już zamknięty. Ostatecznie. Mogę jedynie zdradzić, że przed podjęciem pracy nad "La Branche Lincoln" pojawił się pomysł by narysować moją debiutancką serie od nowa i wydać na rynku frankofońskim.
"Gail" został dość chłodno przyjęty przez krytykę i czytelników, choć sprzedawał się całkiem nieźle. Powiedz, jak z perspektywy czasu wspominasz swój pierwszy poważny projekt komiksowy?
Rzeczywiście, "Gail" spotkał się chłodnym przyjęciem, ale pomimo tego seria spełniła swoje zadanie. Mimo wszystkich zarzutów, pretensji i krytyki, dzięki "Gailowi" udało mi się wystartować. Z impetem ruszyłem z linii startowej i mam nadzieje, że kiedyś dotrę do mety. Z perspektywy czasu oceniam tę serię krytycznie i surowo, choć wciąż znajduje w niej rzeczy, z których jestem dumny. Pamiętam na przykład zarzut, który pojawił się w jakimś polskim czasopiśmie (tytułu teraz nie mogę sobie przypomnieć), że Kowalski kompletnie nie umie rysować kobiet. Jakiś czas potem, podczas festiwalu w Szwajcarii, gdy prezentowałem swoje portfolio jednemu z dużych wydawców zachodnich, naga Bethea (jedna z bohaterek serii) bardzo się podobała. Nawet znalazł się ktoś, kto chciał kupić ode mnie oryginalną planszę! I tak sobie wtedy pomyślałem - to kto ma rację? Umiem, czy nie umiem rysować postaci kobiecych? Z czego jestem jeszcze w "Gailu" zadowolony dziś? W ostatnim tomie finałowa bitwa rozgrywa się na niemal 14 planszach! To była naprawdę duża, dynamiczna sekwencja z dziesiątkami statystów, koni, czołgów i machin wojennych, która nawet teraz robi wrażenie.
Po wydaniu "Kamieni" zniknąłeś z polskiej sceny, aby po jakimś czasie wypłynąć na rynku frankofońskim, jako rysownik "La Branche Lincoln". Powiedz, w jaki sposób udało Ci się nawiązać kontakt z wydawnictwem Le Lombard? Czy Grzegorz Rosiński odegrał w tym jakąś rolę?
To prawda. Zniknąłem z polskiego rynku, bo niemal od razu po ukazaniu się ostatniego tomu serii, zacząłem prace nad "La Branche Lincoln". Grzegorz Rosiński, którego poznałem podczas promocji pierwszego tomu "Gaila", zaprosił mnie do Szwajcarii. Pomógł zrozumieć jakimi prawami rządzi się komiks frankofoński, podzielił się wieloma technicznymi uwagami. Państwo Rosińscy byli na tyle uprzejmi, że gościli mnie u siebie przez kilka tygodni, które spędziłem głównie w pracowni autora powstającej wtedy "Zemsty Hrabiego Skarbka", obserwując postępujące prace i rysując własne rzeczy. Grzegorz zorganizował mi mały kącik do pracy, sugerował korekty i udzielał porad, które pamiętam do dziś i wciąż staram się do nich stosować. To był wspaniały okres mojego życia. Szef Le Lombard obejrzał wtedy moje prace i przypomniał sobie moje rysunki, które wysyłałem do niego rok wcześniej. Jakiś czas potem skojarzył moje nazwisko, gdy szukał kogoś nowego do serii do scenariusza Herzeta i tak to się zaczęło...
Czy mógłbyś opowiedzieć, jak wygląda praca rysownika dla dużego, europejskiego wydawcy komiksowego i w ogóle kariera na obczyźnie? Jaka jest specyfika tamtego rynku, jak czytelnicy przyjmowali Twoją pracę?
Praca tam polega przede wszystkim na dotrzymywaniu terminów i na poważnym podejściu do tematu.To już nie jest zabawa w rysowanie w wolnych chwilach czy wtedy kiedy ma się na to ochotę. To jak robienie filmu. Zbiera się dokumentacje, każda plansza musi być zaakceptowana przez wydawcę, a zgłaszane przez niego poprawki muszą zostać nałożone. Z tym ostatnim aspektem pracy wielu rysowników może mieć problemy. Ja ich nie mam, choć parę razy wykłócałem się o pewne szczegóły.
O "karierze" na obczyźnie nie może być jeszcze mowy. Na razie skupiam się na tym, aby utrzymać się na rynku frankofońskim i budować swoją pozycję i o ile szczęście mi dopisze, będę starał się osiągnąć jak najwięcej. Na razie idzie nieźle, sam fakt, że wydawcy chcą ze mną współpracować, nastraja bardzo optymistycznie.
Na tamtejszym rynku zostałem o wiele życzliwiej przyjęty niż w Polsce i to do dziś mnie zastanawia. Podczas, gdy w kraju wiele osób z komiksowego środowiska miało do mnie stosunek raczej chłodny. Nie tyle do mojej pracy, co do mojej osoby. Zagranicą spotkałem się z bardzo życzliwym przyjęciem. Pamiętam, jak ktoś z Le Lombard pozbierał wszystkie wycinki z prasy i artykuły z internetu na temat mojego komiksu i przysłał do mnie. Była to strasznie miła niespodzianka, tym bardziej, że przeważały pozytywne opinie.
W Polsce, na Komiksowej Warszawie ukazało się zbiorcze wydanie "Wydziału Lincoln". Jak Ci się pracowało nad tym albumem, jak przebiegała współpraca z innym debiutantem, scenarzystą Emanuelem Herzetem?
Z Emmanuelem pracowało mi się rewelacyjnie i bezproblemowo. Dostarczał mi wielu materiałów, zdjęć, koniecznej dokumentacji. Wydawca również był bardzo serdecznie nastawiony, więc praca nad "La Branche Lincoln" była samą przyjemnością i przebiegała bez utrudnień. Choć oczywiście była wyczerpującą harówą!
Rysowanie tej serii okazało się dla mnie potężnym treningiem warsztatu. Droga, jaką pokonałem od pierwszego, do ostatniego tomu jest przeogromna. Nauczyłem się ustawiać kamerę pod ciekawym kątem, rysować samochody, samoloty, statki, motorówki, rewolwery, karabiny, pistolety automatyczne. Nauczyłem się, jak komponować sceny akcji - moja ulubiona sekwencja masakry pasażerów promu powstawała przez niemal dwa tygodnie! Obliczyłem, że w czterech albumach narysowałem 159 wszelkiego rodzaju pojazdów, blisko 130 sztuk broni i prawie 40 samolotów. Chyba nieźle, co? I zrozumiałem tez, że to żadna sztuka rysować to, co się lubi. Prawdziwe wyzwanie to wziąć się za bary z tym czego się wręcz nie cierpi rysować, a nawet więcej - opanować to i osiągnąć biegłość.
Czy tym razem efekt pracy sprostał Twoim oczekiwaniom?
Tak, jestem zadowolony z efektu. Zwłaszcza z pomysłu by zaangażować do pracy kolorystów, Dzięki ich pomocy mogłem skupić się maksymalnie na rysowaniu. Myślę, ze dwa ostatnie tomy "Wydziału Lincoln" to najlepsze komiksy, jakie wyszły spod mojej ręki. Przynajmniej na razie.
Nad czym obecnie pracujesz i kiedy można spodziewać się ewentualnych owoców tej pracy?
W tej chwili pracuje nad komiksem o wampirach dla wydawnictwa Glenat. Autorem scenariusza jest Eric Corbeyran, kontrakt został już podpisany, więc praca ruszyła pełną parą. Premiera pierwszego tomu planowana jest na początek przyszłego roku. Prowadzę także rozmowy z wydawnictwem Casterman na temat ambitnego projektu wykorzystującego motywy "Drakuli" Brama Stokera. Dochodzą do mnie również pozytywne sygnały odnośnie mojego autorskiego projektu od wydawnictwa Le Lombard. Jest dobrze!
Czy mógłbyś podać jakieś tytuły i daty premier tych komiksów, czy na to jeszcze za wcześnie?
Na razie za wcześnie na podawanie dat premier albumów, w kontrakcie jest tylko powiedziane, że całość plansz muszę zdać do 31 stycznia 2011. Tytuł serii to "Vampires", czyli temat na topie.
Wydaje mi się, że sporo już osiągnąłeś w komiksowym światku. Autorska seria na rynku polskim, pełnometrażowy debiut na Zachodzie - niewielu jest twórców, którzy mogą pochwalić się takimi osiągnięciami. Co teraz, jaki będzie Twój następny krok?
Następny krok to dalsza praca na rynku frankofońskim i ciągłe budowanie swojej pozycji. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, ale tamtejszy rynek lubi płatać niespodzianki, więc - odpukać w niemalowane!
Dwa lata temu w wywiadzie dla Alei Komiksu powiedziałeś, że w swojej pracy nie używasz komputera i stosujesz stare, dobre analogowe metody rysowania. Czy od tamtej pory coś się zmieniło w Twoim warsztacie?
Nadal nie używam komputera, a nakładanie barw pozostawiam kolorystom, których proponują mi wydawcy. Dzięki temu mogę skupić się na rysunku.
A jak wygląda Twój warsztat rysownika komiksów? Jak wygląda Twoja praca nad planszą i od jakich czynników zależy? Jakie są Twoje ulubione narzędzia pracy, przybory do rysowania? Jesteś raczej rannym ptaszkiem czy nocnym markiem?
Najlepiej pracuje mi się, gdy za oknem jest ciemno. Zimą siedzę do późna. Wiosną i latem wstaję o 3.00 rano. Podczas rysowania używam prostych materiałów, papieru Fabriano, zwykłych stalówek 800 i ołówków HB. Tusz, jakiego używam, to tusz kreślarski Rystor i moim zdaniem jest on najlepszy z dostępnych na rynku. Idealnie czarny, pięknie się rozprowadza. Proces tworzenia rysunku jest również klasyczny - szkic ołówkiem, kładzenie tuszu i wycieranie śladów ołówka. Nie przygotowuję storyboardu planszy. Często rysując pierwszy kadr nie mam pojęcia, jak będzie wyglądała reszta. Dzięki temu sam się zaskakuję i nie jest nudno. Praca nad planszą zależy przede wszystkim od tego, co na niej ma się znaleźć. Im więcej, tym trudniej, chociaż rysowanie przyrody idzie mi błyskawicznie. Pamiętam, że nocny pejzaż z latarnią na brzegu jeziora zajął mi zaledwie kilka godzin, choć wygląda jakbym go robił cały tydzień.
Z tego, co się orientuje muzyka odgrywa ważną rolę w Twoim życiu. Dużo jej słuchasz, w wolnych chwilach grywasz na gitarze basowej. Czy wciąż jesteś członkiem zespołu Braintrust?
Bez muzyki nie wyobrażam sobie życia! Staram się dużo grać, by nie wyjść z wprawy i podobno jestem w tym dobry. Słucham przede wszystkim ciężkiego metalu i taką też muzykę grał Braintrust. Zespół nie istnieje już od wielu lat, ale nagraliśmy kilkanaście niezłych utworów i w sumie zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów. To było życie!
Czy obserwujesz polski rynek i to, co się na nim dzieje? Orientujesz się w nazwiskach twórców, śledzisz premiery? Jeśli tak, co o nim sądzisz? Jak wypada w porównaniu do swojego francuskiego odpowiednika?
Przyznam, że od kilku długich lat jedynie oglądam komiksy, nie czytając ich. Co do polskiego rynku, to mam na jego temat wciąż tę samą opinię, za którą często mnie krytykowano. Ogólnie wydaje mi się, że polscy autorzy nie starają się być lepsi. Nie pracują ciężko nad warsztatem, nie dają z siebie wszystkiego. Nie robią tego, bo nie muszą, gdyż rynek jest wciąż malutki, nie ma konkurencji. I koło się zamyka. Na rynku frankofońskim jest o wiele większa konkurencja, jest wielu kiepskich i średnich twórców. Ja zawsze podziwiałem tych, którzy w pocie czoła pracują nad sobą i nad materią komiksu. Robią to z szacunku dla czytelnika, i z pokory wobec sztuki, jaką uprawiają. Tacy twórcy bardzo mi imponują. Myślę, że mam w sobie taką pokorę, wobec tego, czym się zajmuję, choćby dlatego, że traktuję komiks niezwykle poważnie. Co nie znaczy, że nie mam poczucia własnej wartości. Wielu osobom wydaje się, że osoba znająca swoje mocne strony i nie ukrywająca ich, to ktoś z założenia zarozumiały. Ja tak nie uważam. Trzeba znać swoje dobre strony, po to, by dojrzeć te słabe i móc nad nimi pracować.
Ale na polskim rynku dostrzegam też kilka ciekawych zjawisk. Tak na szybko, do głowy przychodzą mi dwa nazwiska - Tomek Leśniak i Robert Adler. Przyjemnie się patrzy na ich najnowsze produkcje, myślę, że mogą się naprawdę podobać. Widać, że obaj przeszli długą drogę. Bardzo cieszy mnie zjawisko chyba wcześniej nie spotykane w polskim komiksie na taką skalę - publikacje polskich autorów poza granicami kraju. Twórcy z mojego pokolenia i nieco młodsi, idą w ślady Rosińskiego i Kasprzaka, rysując dla zachodnich wydawców. Udowadniają, że można przebić się na największych rynkach. Dzięki nim, polski komiks wychodzi z szuflady i traci lokalny, zrozumiały tylko dla polskiej publiczności, charakter, nabierając cech dzieła zrozumiałego w każdym zakątku świata. To bardzo budujące zjawisko i dodatkowo motywuje mnie do jeszcze bardziej wytężonej pracy!
Myślę, też że wśród polskich artystów wciąż za mało jest przedstawicieli tzw. "mainstreamu". Osobiście podoba mi się właśnie taki typ komiksu i wcale nie uważam, że komiks środka, komercyjny jest produktem z niższej półki. Przypomina mi się stwierdzenie jednego z członków Pink Floyd, który powiedział, że bardzo łatwo jest skomponować długi, pompatyczny i trudny w odbiorze utwór. Natomiast stworzenie prostego, chwytliwego kawałka, który ludzie będą nucić prowadząc samochód jest prawdziwym wysiłkiem. Myślę, że odnosi się to do każdego rodzaju ludzkiej twórczości.
Co powiesz na takie porównanie - Michał Śledziński, rocznik 1978, autor "Osiedla Swoboda" i "Na Szybko Spisane", cenionych komiksów obyczajowych, tworzy w Polsce. Piotr Kowalski, rocznik 1973, autor "Gaila" i "Wydziału Lincoln", udanych komiksów głównego nurtu, tworzy na obczyźnie.
Komiksy Michała Śledzińskiego zupełnie do mnie nie trafiają, a sam nie lubię się z nikim porównywać. To raczej przywilej czytelników.
Czy masz jakiegoś wymarzonego scenarzystę, z którym chciałbyś współpracować? Czy jest jakiś wymarzony projekt, opus magnum, który chciałbyś zrealizować w dalszej lub bliższej przyszłości?
Tak, chciałbym pracować sam ze sobą, hehe. Nie ma nic fajniejszego niż rysować własną historię i robić to po swojemu.
Mam zatem nadzieję, że kiedyś taki projekt uda Ci się zrealizować. Dziękuję za wywiad!
Ja na zakończenie chciałbym bardzo podziękować wszystkim, którzy kupili lub chcą kupić mój komiks, oraz wszystkim, którzy stali w kolejce po mój podpis na FKW. Wielkie dzięki!
3 komentarze:
dla kogo kogo dla tego kogo
a dlatego kogo że dla kogo tego
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
Prześlij komentarz