O ile w pierwszym tomie przygód trupiobladej maszyny do zabijania Jeff Lemire na pierwszy plan wysunął samą postać głównego bohatera, jego rozterki i emocje, o tyle w drugim zdecydowanie postawił na akcję. Jak wyszedł mu ten zwrot? Czy "Bloodshot: Odrodzenie" jest w ogóle wart waszej uwagi?
Zasadniczo "Kolorado" niespecjalnie przypadło mi do gustu ze względu na swoją szablonowość. Niemniej, całkiem fajnie było oglądać jak bezlitosna, pozbawiona maszyna do zabijania zapija się w trupa w jakiś tanim hotelu na amerykańskim zadupiu nękana wyrzutami sumienia. Nie sposób było nie docenić tego, że Lemire`owi świetnie udało się uchwycić istotę Bloodshota. W tym miejscu odsyłam was do recenzji pierwszego tomu.
Przeniesienie środka ciężkości w "Polowaniu" na akcję moim zdaniem nie wyszło "Bloodshotowi: Odrodzeniu" na dobre. Z perspektywy drugiego tomu zaczynam coraz bardziej doceniać pierwszy. Jasne, scenarzysta raczej sprawnie pcha akcję do przodu, sumiennie domyka wszystkie wątki, nawet stara się, aby kulminacyjny zwrot akcji miał ręce i nogi, ale wszystko to zostało zrobione po linii najmniejszego oporu.
Pchany poczuciem odpowiedzialności Ray Garrison kontynuuje swoje polowanie na osoby będące nosicielami macguffinów, to znaczy nanitów. Jak łatwo się domyślić każde kolejne spotkanie kończy się na strzelaninie i/lub mordobiciu. Finał jest boleśnie przewidywalny, fabuła leci jak po sznurku, przez co wątek romantyczny został nakreślony powierzchownie, a zakończenie dla mnie okazało się - mam nadzieję, że to żaden spoiler - zbyt "cukierkowe". Wszystko to czyta się co prawda bezboleśnie, ale również bez przyjemności, ot solidnie napisane czytadło made in USA, pozbawione jakiegokolwiek błysku, którego po twórcy tej klasy, co Jeff Lemire, się spodziewam.
Bardziej boli mnie, że rękach Lemire`a postać Bloodshota jest mdła, nudna, pozbawiona wyrazu i strasznie papierowa. Po pojawieniu się Ray`a Garrisona w "Walecznych" byłem z miejsca kupiony. W tamtym albumie ten sam scenarzysta wyciągnął maksimum ze stereotypowego bad-assa w stylu Wolverine`a albo Franka Castle`a. Figura charyzmatycznego, milczącego twardziela, który ma jaja, żeby zrobić to, na co innym brakuje odwagi, naprawdę wyszła przekonująco. A teraz? Wyraźnie coś nie zatrybiło. Miałem wrażenie, że Lemire`a zwyczajnie nie ma świeżego pomysłu, jak to wszystko ograć i postanowił jechać na autopilocie ze sprawdzonymi i ogranymi patentami.
W "Polowaniu" Mico Suayana na stanowisku rysownika zastąpił Jackson "Butch" Guice. Doświadczony grafik w porównaniu do artysty pochodzącego z Filipin dysponuje znacznie mniej charakterystyczną i efektowną kreską, ale trudno z tego czynić zarzut. Rysownik, który w latach dziewięćdziesiątych ilustrował "Action Comics", a później pracował z Edem Brubakerem pracował przy jego klasycznym już runie na łamach "Captain America", to solidny fachura. Całe "Polowanie" jest narysowany na równym poziomie, w amerykańskim quasi-realistycznym stylu. Może jest trochę zbyt statycznie, miejscami trochę zbyt ciemno, ale całość czyta się bardzo płynnie. Dodam tylko, że po ilustracjach Guice`a widać, że potrafi umiejętnie pracować z fotografiami...
Przyznam, że po lekturze pierwszych dwóch tomów "Bloodshota" składających się na kompletną historię jestem coraz mniej przekonany do narracji, że Valiant oferuje superbohaterskie produkcje głównego nurtu lepsze, od tego co masowo tłucze się pod szyldem Marvel i DC. Nie zrozumcie mnie to bardzo solidnie zrobiony komiks - ale tylko i, niestety, aż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz