Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Zawsze bardzo lubiłem komiksy z Doktorem Strange w roli głównej. Z kilku względów. Przede wszystkim magia i mistycyzm w świecie Marvela to narracyjne obszary, które zawsze były eksplorowane znacznie mniej chętnie niż chociażby kosmos (Strażnicy Galaktyki, Nova, Kapitan Marvel, Silver Surfer i inni), mutanci (X-Men, X-Factor, X-Force i inne) czy nowojorska subkultura ulicznych superbohaterów i antybohaterów (Daredevil, Elektra, Punisher, Spider-Man i inni).
Nie licząc Ghost Ridera – który też w całą tę konwencję wpisuje się raczej luźno, generalnie siedzi we własnym kącie i ma stosunkowo niewiele interakcji choćby z głównym bohaterem recenzowanego tu komiksu – Doktor Strange jest chyba jedynym przedstawicielem magicznego zakątka Marvela na tyle popularnym, by od czasu do czasu udawało się wydawać regularną serię z tą postacią. Jeśli już jakiś marvelowy bohater włada magią, to najczęściej jest częścią bardziej inkluzywnego zespołu i przynależy do innej konstelacji konwencyjnej – na przykład Scarlet Witch (Avengers), Nico Minoru (Runaways), Magik (X-Men) albo Loki (Asgardczycy). Z postaci skupiających się wyłącznie na magii i służących do eksploracji głównie tego zakątka uniwersum mamy chyba tylko Strange’a.
To z kolei oznacza, że opowieści w konwencji urban fantasy, historii rozbudowujących wewnętrzną mitologię magii Marvela, zasady jakimi ona się rządzi, ukonstytuowane stronnictwa czy nawet spójna obsada istotnych postaci drugoplanowych – tego wszystkiego mamy zwykle niewiele. Często masa rzeczy przeczy sobie wzajemnie, bo wymyślana jest ad hoc przez scenarzystów nieposiadających punktów odniesienia czy rozpoznawalnych narracyjnych komponentów. Jeśli scenarzysta pisze komiks o X-Men i potrzebuje jakichś złowieszczych frakcji, by za ich pomocą stworzyć przestrzeń do fabularnych zmagań dla głównych postaci, może wybierać z nieprzebranej rzeszy Braterstw Złych Mutantów, Purifiers, Reavers, Hellfire Clubu, Hellions, Weapon X i wielu, wielu innych. Pisząc o Doktorze Strange’u ma tych opcji znacznie, znacznie mniej, bo poza kilkoma ikonicznymi antagonistami jak baron Mordo czy Dormammu mało kto przewijał się przez komiksy na tyle często, by był powszechnie rozpoznawalny. Z postaciami drugoplanowymi jest tak samo. Ma to swoje wady, ale też otwiera fabularną przestrzeń na nowe wynalazki i eksperymenty. To właśnie mnie ujmuje w magicznych”komiksach Marvela – istnieje tam tak niewiele stałych, że udało im się nie utknąć w zaklętym (pun not intended) kręgu wciąż tych samych bohaterów zmagających się wciąż z tymi samymi problemami i tymi samymi złoczyńcami. Brak drogowskazów zmusza do kreatywności.
Po drugie, Strange ma dość duże szczęście o dobrych scenarzystów i średnich scenarzystów, którzy akurat mają lepszy moment. Nie czytałem zbyt wielu komiksów o tym bohaterze – bo też i niewiele ich wyszło – ale zdecydowana większość okazała się być bardzo dobra. Do moich absolutnie ulubionych mini-serii Marvela należy "Strange" volume 2, osadzona w czasach gdy bohater na pewien czas stracił większość swoich mocy (oraz tytuł Mistrza Sztuk Mistycznych) i wplątał się w szereg dziwacznych, surrealistycznych przygód, w których towarzyszyła mu nastolatka imieniem Casey, którą Strange nieopatrznie nauczył czaru znikania różnych rzeczy i przez to dziewczyna ściągnęła na siebie uwagę potężnego demona władającego wymiarem, do którego znikane były te rzeczy. Komiks zakończył się cliffhangerem, który rozwiązano dopiero wiele lat później, w serii z 2018 roku – jeśli wszystko dobrze pójdzie, Egmont prędzej czy później ją wyda.
Po trzecie – Stephen Strange jest i zawsze był aroganckim dupkiem. I to jest mistrzowskie posunięcie w kwestii kreacji głównego bohatera, bo dzięki temu nie jest on nudny. Strange jest świadomy swojej skazy charakteru, stara się ją kontrolować, ale czasami ponosi porażkę i zmuszony jest zmagać się z konsekwencjami. Postać wadliwa to postać ciekawa, o ile równoważy się jej wady spójną charakteryzacją i właściwościami, które wykorzystają te wady do interesującego konfliktu wewnętrznego. Doktor Strange jest taką właśnie postacią. Nie jest harcerzykiem. Nie jest bezpiecznie nudny, nie zawsze zachowuje się w spodziewany sposób. To wszystko sprawia, że historie z nim mają tak duży potencjał i cieszę się, że w większości przypadków jest to potencjał mądrze wykorzystywany.
Czy tak jest i w tym przypadku? Cóż… Tak jakby. "Doktor Strange – tom 1" napisał Jason Aaron, z którym to scenarzystą mam osobiście pewien problem, a mianowicie taki, że temu człowiekowi stuprocentowo obca jest koncepcja subtelności. O ile większość znanych mi scenarzystów komiksowych stara się dawkować napięcie, rozkładać narracyjne akcenty w taki sposób, by nie nużyły jednostajnością, rozwijać relacje między postaciami czy eksplorować przedstawione w fabule koncepcje, o tyle u Aarona narracja przypomina raczej nieprzerwane bicie czytelnika po twarzy. Nieustanne crescendo następujących po sobie wydarzeń, tworzenie pełnej napięcia atmosfery przy minimalnym wysiłku, ustanawianie nowych relacji między postaciami bez mocniejszej podbudowy emocjonalnej, po czym traktowanie tych relacji jak dozgonna lojalność (albo dozgonna nienawiść, albo dozgonne cokolwiek), przedstawianie interesujących idei, po czym porzucanie ich by zaraz potem przedstawić dziesięć kolejnych… Wszystko to sprawia, że pisanina Aarona ma tendencję do bycia komiksowym odpowiednikiem waty cukrowej.
Kiedyś przeszkadzało mi to dość mocno, teraz – gdy przywykłem już do tej kampowej wyrazistości – nieco mniej, a w tym komiksie prawie w ogóle nie miałem z tym problemu. Między innymi dlatego, że Aaron nawet jeśli nie jest utalentowany, to na pewno jest… umiejętny i potrafi rozegrać przedstawione przez siebie pomysły w takim stopniu, by po zakończeniu lektury dzieła czytelnikowi nie towarzyszyło rozczarowanie. W "Doktor Strange – tom 1" za bazę powziął coś, co przewijało się już przez niektóre komiksy z Mistrzem Sztuk Magicznych w roli głównej – kwestię odpowiedzialności za własne moce. Potężna magia, jaką dysponuje Strange kosztuje go wiele zasobów fizycznych, psychicznych i emocjonalnych. W tym komiksie dowiadujemy się, że Stephen nie jest już w stanie zaspokoić swojego apetytu innym pożywieniem niż wyjątkowo obrzydliwe (i dla mugoli toksyczne) potrawy przyrządzone z demonicznego mięsiwa czy innych podobnych paskudztw, których natury lepiej nie domniemywać. Stawia to zarówno zachowanie, jak i samą naturę Strange’a w nieco innym świetle i bardzo przyjemnie pogłębia jego postać – Stephen Strange okazuje się odrobinę mniej ludzki niż może to się wydawać na pierwszy rzut oka.
Innym motywem tego komiksu jest starcie nauki z magią. Antagonistą w "Doktor Strange – tom 1" jest bowiem samozwańczy technologiczny inkwizytor, który na czele armii humanoidalnych automatonów podróżuje przez wymiary i światy równoległe eliminując z nich pierwiastek magiczny i uśmiercając napotkanych czarodziei. Aaron nie pogłębił tego motywu przedstawiając ideologiczne czy filozoficzne różnice (oraz podobieństwa) między jedną i drugą siłą albo wykorzystując mocne i słabe strony każdej z nich celem interesującego opisania starć między nimi. To po prostu dość sztampowo wykorzystany element estetyczny, choć i tu automatony (fajnie zaprojektowane swoją drogą) wyglądem i zachowaniem bardziej przypominają jakieś egzotyczne demony niż mechaniczne konstrukty.
O ilustracjach mogę napisać tylko tyle, że dorównują scenariuszowi pod względem kampowego przesytu. Chris Bachalo jest bardzo sprawnym rysownikiem i dał w tym komiksie przyzwoity popis swoich umiejętności. Moim osobistym problemem z ilustracjami w "Doktor Strange – tom 1" jest gigantyczny bałagan wizualny. W komiksie dzieje się mnóstwo rzeczy i Bachalo dba o to, by to mnóstwo godnie zilustrować, czego rezultatem jest chaos, przez który momentami ciężko się przecisnąć. Nie jest to w żadnym razie jakaś gigantyczna wada, bo komiks nigdy nie traci czytelności i bez trudu można się połapać w tym, co aktualnie dzieje się na jego kartach, nie zmienia to jednak faktu, że całość po pewnym czasie zaczyna mocno męczyć. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że rysownik operuje bardzo przyjemną dla oka estetyką. Szczególnie przy umiejętnym operowaniu paletą barw przez kolorystów, którzy mają dobre wyczucie klimatu i tłumią barwy otoczenia w momentach większego napięcia emocjonalnego, by zaraz potem podkręcić jaskrawość w scenach akcji.
"Doktor Strange" to, jak na obecnie wydawaną przez Egmont marvelową sieczkę, całkiem dobry komiks. Osobie szukającej nieskomplikowanej, efektownej rozrywki tego właśnie dostarczy. Nie jest to narracyjny potwór Frankensteina, jakim był opisywany przeze mnie niedawno "Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill", całość ma jednego scenarzystę i jednego rysownika (minus bonusowy numer poboczny skupiony na przedstawionych w głównej serii postaciach drugoplanowych, a zilustrowany przez grupę gościnnych rysowników) i przestawia spójną, konsekwentnie rozwijaną fabułę bez zbędnych rozgałęzień. Polskie wydanie prezentuje się znakomicie, z tradycyjnie znakomitym tłumaczeniem autorstwa Marcelego Szpaka, dobrą redakcją, wysokiej jakości papierem, miękką oprawą i przyjemnym zestawem dodatków, na który składa się galeria alternatywnych okładek. Nie jest to rzecz, którą koniecznie trzeba przeczytać, ale dla czytelników szukających niezobowiązującej zabawy nada się całkiem nieźle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz