Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Wczesne pulpowe opowieści science-fiction konserwowały tradycyjne role płciowe – mogliśmy latać przez kosmiczną pustkę rakietami kosmicznymi, strzelać do siebie z miotaczy i używać zaawansowanych technologii, ale Dan Dare, Flash Gordon, James Kirk, John Carter czy którykolwiek z setek twardych jak skała bohaterów klasycznych książek, komiksów i słuchowisk zawsze zapewniony mieli stały dopływ egzotycznych, skąpo odzianych młodych kobiet, zazwyczaj biernych i bezgranicznie im oddanych, służących wyłącznie do komplementowania męskich herosów – kolejny gadżet w arsenale eskapistycznego bohatera.
"Anihilacja: Podbój" to komiks stosunkowo nowy, bo z 2008 roku – już po kilku falach feminizmu, które mocno zakręciły zarówno zachodnimi społeczeństwami oraz samą kulturą popularną, nie wyłączając oczywiście fantastyki naukowej. Tym bardziej dziwi (choć może niekoniecznie?) fakt, że marvelowej kosmicznej sadze bliżej jest pod tym względem do pulpowych fantazji z "Amazing Stories" niż czemukolwiek, co napisała Ursula K. Le Guin czy Octavia E. Butler.
Napisałem kiedyś pod adresem Jossa Whedona, że bardzo długo udawała mu się nam wmawiać, że fetyszyzacja silnych kobiet to feminizm. Scenarzyści "Podboju" nawet niespecjalnie starają się to ukrywać. W drugim tomie eventu pojawia się kilka potencjalnie interesujących postaci kobiecych, które pozornie wypełniają pełnoprawne funkcje fabularne, w praktyce jednak wszystkie służą wyłącznie cieszeniu oka heteroseksualnego czytelnika płci męskiej oraz dopełnianiu historii głównego męskiego bohatera.
Pierwsza część drugiego tomu skupia się na postaci Novy, który został zainfekowany wirusem Phalanxów, marvelowego odpowiednika startrekowych Borgów – kosmicznych zombie asymilujących i podporządkowujących sobie wszystko, co spotkają na swojej drodze. Zainfekowała go Gamora, literalna zielonoskóra seksbomba rodem z fantazji kapitana Kirka (skoro już jesteśmy przy "Star Treku"), której za ubranie służą dwa niezbyt szerokie paski materiału zasłaniające to, co powinno być zasłonięte, by komiks mógł uniknąć klasyfikacji tylko dla dorosłych – i niewiele więcej. Gamora sama została zainfekowana jeszcze przed rozpoczęciem wydarzeń z tego tomu – jest zatem mimowolnym narzędziem Phalanxów. Kodowana jest, oczywiście, jako zła domina, podstępna kusicielka, symbolicznie zarażająca Novę pocałunkiem.
Inteligencja sterująca mocami Novy z konieczności przerzuca się zatem na kogoś innego. Wybór pada na mieszkankę jednej z kolonii (zniszczonej przez Phalanxów) planety Kree. Ko-rel, bo tak na imię tej bohaterce, dowodzi niedobitkami swoich pobratymców i tęskni za synem, który został na przejętej przez wroga planecie. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zauważają jej towarzysze niedoli, gdy kobieta ukazuje się im nosząc uniform Nova Corps to uwaga na temat tego, w jaki sposób nowy kostium uwypukla jej pośladki. Ko-rel szybko znika z areny wydarzeń zabita przez oryginalnego Novę, a jej śmierć jest punktem zwrotnym w jego zmaganiach z dominującym nad nim wirusem Phalanxów – jest więc Ko-rel archetypową kobietą w lodówce w wersji instant, wymyśloną, opisaną (bo nie scharakteryzowaną), uprzedmiotowioną i zabitą na przestrzeni dwóch czy trzech komiksowych zeszytów, wyłącznie po to, by główny, męski bohater mógł mieć emocjonalny bodziec do walki z przeciwnikiem. Co gorsza mniej więcej ten sam motyw – jest w tym komiksie powtórzony nie dwa, ale aż trzy razy, w różnych kontekstach i konfiguracjach – czasami postać kobieca umiera czasami jest „tylko” mocno okaleczona.
Prawdopodobnie zastanawiacie się, czemu zamiast recenzować komiks czepiam się rzeczy, które – w różnym natężeniu – są niemal nieodłączną częścią konwencji komiksu superbohaterskiego. Odpowiedź jest prosta – drugi tom "Anihilacji: Podboju" nie ma w sobie wiele więcej, o czym mógłbym napisać. Bardzo dobre teksty kultury są intelektualnie bogate – rozgrywają pewne koncepcje w sposób, dzięki któremu ich czytelnik robi się odrobinę mądrzejszy, wrażliwszy albo uważniejszy. Bardzo złe teksty kultury dostarczają powodów do drwin, niezbyt grzecznych wprawdzie, ale na swój katartyczny sposób bawiących. Nie oczekuję od taśmowo produkowanego komiksu superbohaterskiego, że podrażni moje zmysły w jakikolwiek znaczący sposób, ale "Anihilacja: Podbój" zawodzi nawet w zadaniu, do jakiego je stworzono – dostarczenia zabawy. To komiks bez fabuły – tylko z fabularnymi schematami. Bez postaci – tylko z pozbawionymi osobowości fantomami przesuwanymi z kąta w kąt celem usprawiedliwienia kolejnych punktów scenariusza. To obligatoryjny sequel stworzony na fali popularności swojego poprzednika, "Anihilacji", też zresztą niewybitnego, ale przynajmniej mającego jakieś znamiona świeżości, spójnej fabularnej konstrukcji i samoświadomości.
To właśnie brak samoświadomości powoduje, że ten komiks jest tak ciężki do przełknięcia. Wszystkie te frazesy padające z ust papierowych postaci – ubranej w bikini zielonej seksbomby, chodzącego reliktu najmroczniejszych lat dziewięćdziesiątych, gadającego szopa, niebieskiego humanoida ubranego jak pajac – brzmią groteskowo, ponieważ najwyraźniej mam brać to wszystko na poważnie. Kwestie, które brzmiałyby absurdalnie nawet, gdyby nie wypowiadał ich kosmiczny goryl czy postać tytułowana Wielkim Ewolucjonistą są nie do uratowania w komiksie, który tak mocno próbuje brać samego siebie na poważnie. I tak spektakularnie zawodzi. To camp bez filuternego uśmieszku i zawadiackiego mrugnięcia okiem – próba stworzenia poważnej, przejmującej opowieści z chodzącym drzewem oraz lesbijskim związkiem smoczycy-telepatki z dysponującą boskimi mocami kosmitką w rolach głównych.
Nie wiem kim jesteś, osobo czytająca tę recenzję, ale mimo to jestem pewien jednego – nie zasługujesz na aż tak złą rozrywkę. Współcześnie na rynku znajduje się cała masa lekkich komiksów rozrywkowych do przeczytania, cieszenia się nimi i ostatecznego zapomnienia już kilka chwil po zakończeniu lektury. Takich, które wiedzą, kiedy traktować się na poważnie, a kiedy odpuścić i po prostu iść z prądem cudownie absurdalnej konwencji. Anihilacja: Podbój tego nie potrafi – jest jak ten typek na imprezie, który opowiada wam nieśmieszne, przewidywalne i obleśne żarty, a wy kiwacie głową z nerwowym uśmieszkiem na ustach desperacko szukając pretekstu do przerwania konwersacji.
1 komentarz:
No właśnie, komiks jest o niczym i może nie tyle brak samoświadomości jest jego problemem - to chyba raczej zarzut do scenarzysty - co brak dystansu do bzdurnej historii. A w przypadku bzdur połączonych z tymże brakiem, ten dystans przenosi się na poziom odbiorcy. Z tym że wtedy staje się kpiną, czytelnik wypełnia tę lukę w ironii, bo nie daje się nabrać na nadętą powagę scenarzysty. Dlatego ci lepsi pisarze pierwsi kpią z własnych opowieści o kolejnym transgalaktycznym zagrożeniu, żeby uprzedzić czytelnika. I to jest wynik świadomości tego, że piszę sobie bzdurę i wcale się nie wstydzę, bo to często niezła frajda. Z kolei brak tego dystansu jest wynikiem zwykłej nieudolności twórców - i braku frajdy. I to z tego, a nie z celowego propagowania obrazu kobiet jako nieinteresujących i pretekstowych ozdobników, mających przenieść odbiór komiksu nie do tego ośrodka myślowego co trzeba, wynika ten aspekt Anihilacji. Bo postaci męskie są równie nieciekawe i pretekstowe - mają tu po prostu inne role do odegrania. I niewiele by zmieniło, gdyby bohaterów żeńskich i męskich zamienić rolami. Tego celowego budowania stereotypowych ról kobiecych tam nie ma. Bo tam to w ogóle niewiele jest. Jest za to jedna wielka bzdura, nieudolność, schematyzm i brak dystansu (bez autoironii to nie camp). Ale też prawda, że do takiej pustoty scenariuszowej da się dopasować każdy paradygmat interpretacyjny, czy to będzie krytyka feministyczna, czy omówienie z perspektywy kultu cargo. Autor recenzji ma zdecydowanie dystans, więc cel został osiągnięty - tekst jest ciekawszy niż komiks, który opisuje.
Prześlij komentarz