Autorem poniższego tekstu jest Andrzej Janucik. Więcej jego tekstów o komiksie i nie tylko możecie znaleźć na stronie Przypadkowe Akty Głupoty.
Paul Gillon w Polsce znany jest przede wszystkim z serii „Rozbitkowie Czasu”. Jej publikację rozpoczął magazyn „Komiks-Fantastyka” albumem „Uśpiona gwiazda”, a późniejsza kontynuacja w formie integrala wydana została przez Egmont. Jego czysta, klasyczna kreska, a przede wszystkim scenariusz Jean–Claude’a Foresta sprawiły, że komiks ten pozostał mi na długo w pamięci. Na naszym gruncie Gillona utożsamiać można z konwencją S-F, ale jest to twórca wielu innych pozycji, zróżnicowanych pod względem gatunku i stylistyki.
Francuski twórca związany najpierw z magazynem „Valiant”, a potem z jego następcą „Pifem”, tworzył nie tylko komiks gatunkowy (przede wszystkim fantastykę), ale posiada na swoim koncie prace obyczajowe, jak na przykład „13, Rue d’espoir”. Poza „Naufrages du Temps”, w których odpowiadał na początku jedynie za rysunki, by w późniejszych albumach zając się również pisaniem scenariusza, stworzył samodzielnie serię science-fiction „La Survivante” i thriller „Les Leviathans”.
Każdy, kto czytał „Rozbitków” wie, że Gillon nie stroni od erotyki. Jest ona obecna w wielu jego komiksach w różnym natężeniu. Czasem bardzo otwarcie, jak w pół pornograficznym „La Survivante”, czasem w tle, jak w „Rozbitkach Czasu” czy „Les Leviathans”. Wyjątkiem od tej „reguły” jest seria „Jeremie dans les Iles”, będąc tytułem skierowanym wyraźnie do młodszego czytelnika, choć dającym sporo frajdy bardziej dojrzałemu odbiorcy. Ta czterotomowa seria jest opowieścią osadzoną w bliżej nieokreślonej epoce, zapewne pierwszej połowie siedemnastego wieku i zlokalizowaną na Karaibach. A jeżeli mamy Karaiby i XVII wiek, to jak łatwo się domyślić komiks musi traktować o piratach. I tak jest w istocie.
Może przykro to mówić, ale Paul Gillon scenariuszowym wirtuozem nie jest. Wystarczy porównać jego dokonania w „Rozbitkach Czasu” z tym, co pokazał Forest. Co prawda takie porównanie nie jest do końca fair, bo twórca „Barbarelli” to mistrz w tej dziedzinie, ale faktem jest, że pod względem opowiadania historii dokonania Gillona nie prezentują się okazale. Tym większą niespodzianką są przygody Jeremiego, w których nie tylko zniknęła (niemal) erotyka w warstwie graficznej, ale także scenariuszowo Gillon sięgnął swoich wyżyn. Seria „Jeremie na wyspach” powstała jako wieloodcinkowy cykl na łamach „Pif Gadget”. Ukazywała się tam w 20-stronicowych epizodach, aby później zostać zebraną w czterotomowej edycji albumowej. Warto podkreślić, że choć „Pif” skierowany był dla dzieci, publikował również rzeczy dla dorosłych, takie jak „Corto Maltese” Pratta, „Le Concombre Masque” („Zamaskowany ogórek”) Mandryki czy „Gai Luron” Gotlieba.
Historia młodego chłopca okrętowego, tytułowego Jeremiego, zaczyna się w albumie „Les Dieux barbares”, gdy dryfuje samotnie w szalupie na Morzu Karaibskim i ląduje na bezludnej zdawałoby się wyspie. Tutaj, jak Robinson Crusoe, musi sobie poradzić z typowymi problemami rozbitka, jak zdobycie żywności, rozpalenie ognia czy znalezienie schronienia na noc. Niebawem jednak sytuacja się zmieni a dalsza historia będzie podążała dziwnymi ścieżkami. Bohater zostaje schwytany przez Indian i przeznaczony na ofiarę na piramidzie przypominającej aztecką. Kwestia skąd Aztekowie wzięli się na Karaibach pozostaje bez odpowiedzi, ale od tego momentu wiemy już, że cykl zamiast na historyczną adekwatność, stawia na opowieść, w której przygoda i wartka akcją są ważniejsze. Jeremie oczywiście ucieka, dzięki sprytowi, odwadze i swoim umiejętnościom. Ten motyw będzie odtąd znakiem rozpoznawczym cyklu - w jakiekolwiek tarapaty by wpadł nasz młody protagonista, to zawsze się z nich wykaraska dzięki swojemu sprytowi, uporowi, odwadze i zręczności. Oczywiście, jak przystało na opowieść przygodową, ratuje się z opresji jedynie po to, żeby wpaść w jeszcze większe kłopoty ku uciesze czytelnika.
Seria zaczyna się jak opowieść przygodowa, nawet fantastyczna, ale szybko zmierza w stronę komiksu pirackiego. Już w pierwszym albumie Jeremie ląduje na statku pirackim i od tego czasu akcja nabiera przyspieszenia. Tempa i galerii malowniczych postaci obecnych w „Jeremie dans les Iles” mogą pozazdrościć „Piraci z Karaibów”. Podczas lektury nie mogą ominąć nas obowiązkowe elementy opowieści tego typu. Jest więc porwanie pięknej panny, mamy chciwych i zdradzieckich Hiszpanów, intrygi na dworach gubernatora Jamajki, okrutnych handlarzy niewolników, cynicznych najemników, honorowych pirackich kapitanów, kodeks braci wybrzeża. Statki w tym komiksie toną jeden za drugim, jak przystało na porządną opowieść z morzem w tle. Nie brakuje w tym cyklu żadnego motywu znanego z fabuł pirackich tak modnych w kinie popularnym lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych.
Bardzo sprawnie Gillon poradził sobie z kreacją postaci w swoim komiksie. Zarówno główny bohater (który może zdawać się zbyt prawy i doskonały), jak i pozostali bohaterowie mają solidnie zakreślone charaktery, do czego potrzeba niekiedy paru stron czy kilku kadrów. Co ciekawe, większość postaci pojawiających się w komiksie jest definiowana przez swoje wady, a choć wielu z nich to kompletne szuje czy mordercy, to i tak czujemy do nich sympatię. Postacie stają się interesujące właśnie przez swoje niedoskonałości i są jednocześnie kontrastem dla zbyt jednoznacznego głównego bohatera. Najlepiej tą dwuznaczność symbolizuje Karstenfeld, Austriacki najemnik w służbie hiszpańskiej floty, który w trakcie akcji komiksu staje się piratem, a wcześniej służył już armiom kilku innych krajów. Wiara w autorytety nie jest tu w cenie, ale są rzeczy, które są ważne nawet dla takiego cynika. Są nimi przyjaźń i lojalność wobec przyjaciół czy ludzi, którzy postępują honorowo, nieważne czy są piratami czy mordercami. Gillon połączył w tym komiksie rozrywkę z pewnym przekazem moralnym i zrobił to perfekcyjnie. Nie wiem czy był to szczęśliwy przypadek czy kunszt zawodowca ale opowieść jaką stworzył Gillon sprawdza się perfekcyjnie w roli jaką jej wyznaczono. W przygodowe otoczce, nienachalnie, przekazuje uniwersalne przesłanie o tym co jest w życiu ważne.
Na uwagę zasługuje też strona formalna komiksu, czy też właśnie nie do końca komiksu. W „Jeremie dans les Iles” nie ma tradycyjnych dymków. Kwestie postaci wpisane są obrazki, a opisy są umieszczone zostały w nich wraz z dialogami, wyróżnionymi jedynie cudzysłowem. Taki chwyt nadaje serii trochę staroświeckiego charakteru. Przynosi na myśl jakieś przygodowe powieści o piratach z ilustracjami i świetnie pasuje do ducha snutej opowieści. Mnie przywiodło to na myśl stare, ilustrowane wydanie „Robinsona Crusoe”, które czytałem w szkole podstawowej.
Nie wiem dlaczego autorska seria Paula Gillona nie spodobała się czytelnikom i nie doczekała się kontynuacji. Dziwię się szczególnie, bo napięcie budowane w tej opowieści było niesamowite. Każdy album „Jeremie dans les Iles” kończył się tak, aby maksymalnie zaciekawić czytelnika i zachęcić do sięgnięcia po kolejny. Tak też było w przypadku ostatniej części, „Forcie San Juan”, w której Jeremie staje się piratem i rusza na Bahamy. Niestety, nigdy nie będzie mi dane dowiedzieć się tego, jakie przygody tam na niego czekały.
1 komentarz:
To wielka porażka, że rozbitkowie czasu nie ukazują się dalej. To jeden z komiksów, na który czekam najbardziej.
Adam
Prześlij komentarz