„Civil War” miała potencjał stać się kolejnym kamieniem milowym w historii amerykańskiego przemysłu komiksowego. Gdyby do tego doszło, Mark Millar chodziłby dziś w glorii tego, który wprowadził obrazoburcze i rewolucyjne idee Alana Moore`a do największego świata zamieszkałego przez superbohaterów. Niestety, redaktorzy Domu Pomysłów rakiem wycofali się z większości radykalnych, ale bardzo odświeżających pomysłów przedstawionych na kartach „Wojny Domowej”. Zrezygnowali z programu Inicjatywy, ożywili Steve`a Rogersa i ponownie wsadzili go w trykot Kapitana Ameryki. Wyrzucili do kosza kilka ostatnich lat z życia Tony`ego Starka i kazali zapomnieć wszystkim, kto kryje się za maską Człowieka Pająka. W jaki sposób? „It`s magic!”
Podobnie stało się z kluczowym dla fabuły „CW” pomysłem rejestracji zamaskowanych herosów, który został ordynarnie zamieciony pod dywan na początku „Heroic Age”. Nieco wcześniej Brian M. Bendis podjął ten wątek w okresie, kiedy większość komiksów Domu Pomysłów opatrzona była szyldem „Dark Reign”. Pomysł był w swojej prostocie genialny – skoro to nie moralne imperatywy sankcjonują działalność superbohaterów, tylko rządowe i demokratyczne instytucje, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby w obronie biednych i uciśnionych stawali ci, którzy skutecznie sobie z tym poradzą. Zakończenie „Secret Invasion” pokazało, że z inwazją zmiennokształtnych kosmitów, którzy chcą podbić naszą planetę, lepiej od Thora czy Iron-Mana poradzi sobie oddział trzymanych na krótkiej smyczy supervillainów z bogatą przeszłością kryminalną. Czy zatem o prawdziwym bohaterstwie może decydować skuteczność w działaniu, karność wobec przełożonych i kilku specjalistów, dbających o wizerunek w mediach, a nie pokręcony kodeks etyczny „herosów”, których wielka moc idzie w parze z wielką odpowiedzialnością? Dobre pytanie, które, jak sądziłem, Bendis spróbuje sobie zadać. Tak czy siak, pomysł na sytuację, w której wreszcie ci źli wygrywają, miał w sobie olbrzymi potencjał i stwarzał wielkie pole do popisu…
Flagowym tytułem „Mrocznych Rządów” mieli być „Dark Avengers”. Norman Osborn, jak zwykle grany przez Tommy Lee Jones`a, psychopata i przedsiębiorca, oryginalny Green Goblin, a obecnie szef Thunderbolts – grupy zreformowanych superprzestępców – podczas bitwy w nowojorskim Central Parku kilkoma strzałami ratuje ludzkość, zabijając królową Skrulli. Jego heroiczny czyn zapewnia mu stanowisko dyrektora S.H.I.E.L.D., na którym zluzował skompromitowanego Tony`ego Starka. Marzenia o władzy nad światem, które roi sobie każdy superłotr, spełniły się właśnie jemu. Wykorzystując czas, w którym najwięksi ziemscy bohaterowie przeżywają trudne chwile, nowy szef najpotężniejszej agencji wywiadowczej na świecie organizuje tajne stowarzyszenie najbardziej prominentnych supervillainów, z którymi zza kulis razem pociąga za sznurki globalnej geopolityki. To jednak ciągle mało dla największego wroga Człowieka-Pająka. Osborn zapragnął mieć swój własny zespół Mścicieli.
Z bazy Thunderboltsów w Kolorado zabrał do Nowego Jorku Mac Gargana, byłego Scorpiona, a obecnego nosiciela symbiontu Venoma oraz Moonstone, nie do końca zrównoważoną liderkę drużyny. W zespole znaleźli się również: syn Wolverine`a – Daken, Bullseye przebrany w strój Hawkeye`a, Noh-Varr udający Kapitana Marvela, a skład uzupełnili byli Mściciele – Ares i Sentry oraz funkcjonariuszka H.A.M.M.E.R. (bo tak wtedy nazywało się S.H.I.E.L.D.), Victoria Hand. Sam Osborn, grzejąc się w blasku fleszy i kamer, założył zbroję Iron Patriota i osobiście stanął na czele nowego zespołu, który ma pilnować porządku na świecie.
Niestety, akcenty na postacie zostały bardzo nierównomiernie rozłożone. Pierwsze skrzypce gra Osborn, w chórkach wtórują mu Ares i Hand, kilka niezłych one-linerów ma Bullseye, a średnio interesujący wątek Sentry`ego ciągnie się przez całą serię jak flaki z olejem. Reszta postaci stanowi jedynie kolorowe tło. W porównaniu z „Thunderboltsami” Warrena Ellisa, z którego pomysłów obficie czerpie się w „Dark Avengers”, wypada to bardzo blado. Powiem więcej – z ociekającego klaustrofobicznym klimatem, pełnego szaleństwa i perwersji komiksu, Bendis zrobił generic superhero comic book. Zwykłą, ordynarną nawalankę. W jego wykonaniu zwykle takie prace prezentują się nieco powyżej marvelowskiej przeciętnej i tak było w tym przypadku. Gołym okiem jednak widać, że scenarzysta wypracował sobie kilka schematów, które w nieco zmienionych konfiguracjach, stosuje w pisanych przez siebie komiksach. To strasznie irytująca maniera. Pisanie kilku serii równocześnie, panowanie nad całą Earth-616 i udzielanie się w animowanym oddziale Marvel Studios, nie sprzyja jakości tekstów Bendisa. Nie mnie wyrokować, czy obecny scenarzysta „Avengers” i „New Avengers” zwyczajnie się wypalił (przynajmniej na superbohaterskim poletku), ale faktem jest, że w tej roli prochu już raczej nie wymyśli.
W albumach „Assemble” (pierwszym) i „Molecule Man” (trzecim – pomiędzy nimi znajduje się jeszcze crossover „Utopia”) są potężne splashe i spektakularne walki z Morganą le Fay i Molecule Manem, a brakuje opowieści fabuły. W „Dark Avengers” mało jest komiksowego mięsa, a dużo niepotrzebnych, prowadzących ostatecznie donikąd dialogów, dużo jest podgrzewania atmosfery, efekciarskich cliffhangerów i tanich zagrywek. Balansowanie na granicy obłędu przez Osborna przypomina przemianę Anakina Skywalkera w Vadera w „Zemście Sithów”, a umierający w co drugim zeszycie Sentry to jakaś groteska. Gwoli sprawiedliwości są też momenty, gdzie Bendis pokazuje moc. Najlepszym tego przykładem telewizyjny wywiad, w którym Norman daje odpór zarzutom Clinta Bartona. Proste, świetnie rozegrane i łapiące za jaja.
Mike Deodato Jr. pasuje jak żaden inny komiksowy artysta do takiego komiksu, jak „Dark Avengers”. Brazylijski rysownik udowodnił to zresztą na łamach wspomnianych „Thunderbolts”. Często nazywa się go zaginionym, trzecim z braci Kubertów, nadużywającym tuszu i koloru czarnego, ale dla mnie to jeden z tych pogrobowców Jima Lee, którym udało się odnaleźć własny styl. Piekielnie zdolna bestia, która będąc w szczytowej formie zjada na śniadanie Davida Fincha i Leinila Francisa Yu. Tak się jednak składa, że podczas pracy nad „DA” po prostu mu nie szło. Znakomite kadry zbyt często przeplatał z ilustracjami na żenującym poziomie. Szczególnie fatalnie wychodziły mu tła i wszystkie elementy technologiczne (statki, zbroje, bronie). Nawet zabawa z przestrzennym komponowaniem kadrów nie była mu w stanie pomóc. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze, że w niektórych scenach w drugim trejdzie wspomagał go Greg Horn.
Mocno wierzyłem w „Mrocznych Mścicieli”. Możliwości były naprawdę olbrzymie. Osborn pod przykrywką superbohaterskiej działalności załatwiający sobie własne porachunki – czemu nie? Obraz nowego reżimu tropiącego i mordującego skrytych w podziemiu i organizujących ruch oporu herosów „starego systemu” – jak najbardziej! A wyszło, jak to zwykle wychodzi w przypadku pozycji szumnie zapowiadanych przez Marvela – pompowany kolejnymi zapowiedziami balonik oczekiwań pękł. I szkoda tylko naprawdę fajnego pomysłu, który zmarnował Bendis.
2 komentarze:
czy ta recenzja już się gdzieś nie pojawiła?
Tak, tak była jakiś czas temu na Kazecie.
Prześlij komentarz