Piotrek Nowacki występuje w tym wywiadzie niejako w podwójnej roli – jako jeden z ojców-redaktorów magazynu kultury cartoonowej "Karton" i współautor albumu "Tainted". Rozmowa z popularnym Jaszczem była dla mnie prawdziwą przyjemnością. Warszawski rysownik z rozrzewnieniem wspomina swoją młodzieńczą fascynacją komiksami, opowiada o pracy nad "Tainted” i współpracy z Bartoszem Sztyborem.
Kuba Oleksak: Zacznijmy od standardowego pytania – skąd komiksy wzięły się w życiu Piotrka Nowackiego?
Piotr Nowacki: To ja zacznę od podziękowania za zaproszenie mnie do tej rozmowy i serdecznego pozdrowienia wszystkich czytelników Kolorowych Zeszytów, do których sam się zaliczam.
Komiksy są obecne w moim życiu odkąd sięgam pamięcią. Nie potrafię sobie przypomnieć czy najpierw miałem dziecięcą zajawkę na rysowanie, czy zajawkę tę wywołały właśnie komiksy. Jedno jest pewne – pierwsze komiksy czytała mi starsza siostra i z jej relacji wiem, że pierwszym albumem, jaki mi kupiono było "Lądowanie w Andach", pierwsza część cyklu według Daenikena, rysowanego przez Bogusława Polcha. Mam ten album do dziś, choć okładka nie przetrwała próby czasu. Faktu podarowania mi "Lądowania…" nie pamiętam, bo miałem wtedy około 4-5 lat. Pamiętam za to kolejne zeszyty i albumy pojawiające się w mojej kolekcji. A były to "Tytusy", "Kajki i Kokosze", "Kleksy" i komiksy Baranowskiego. Do tego w każdy wtorek, czwartek i sobotę dochodziła plansza komiksu z ósmej strony "Świata Młodych". Piękne były to czasy wędrówek po kioskach i księgarniach, z nieśmiertelnym pytaniem "czy są jakieś nowe komiksy?" Kiedy w naszym domu pojawili się pierwsi absztyfikanci smarujący cholewy do mojej siostry, będącej ode mnie osiem lat starszej, w mojej kolekcji zaczęły pojawiać się komiksy, które zalotnicy wyciągali ze swoich półek i obdarowywali małolata w celu złapania plusów u obiektu swoich westchnień. W wyniku tego miałem możliwość poczytania "Relaxów" i innych starszych rzeczy, które ukazywały się zanim ja pojawiłem się na świecie.
W ogóle były to czasy, w których każdy jakoś tam, mniej lub więcej, czytał komiksy. Moi kumple z podwórka często pożyczali je ode mnie, a ja od nich, choć oczywiście nie każdy miał na tym punkcie takiego świra, jak ja. Pamiętam, jak jeden starszy cwaniak, znając moją słabość, wyciągnął ode mnie dwa super trójwymiarowe znaczki pocztowe z hokeistami, wymieniając się na marny zeszyt "Wieloryb z peryskopem" z serii o Żbiku. A mój egzemplarz "Szninkla" z Orbity cieszył się taką popularnością, że wrócił do mnie w opłakanym stanie. Szczególnie sterane były strony z wiadomymi scenami. Fajne to były czasy. Albo taki "Świat Młodych"… Widział ktoś dziś sześcio- czy siedmiolatka kupującego w kiosku samodzielnie gazetę? Ja dostawałem 10 zł z Prusem (z Sienkiewiczem chyba też były) i pomykałem do Ruchu po nowy numer ulubionej harcerskiej gazety, żeby po drodze do domu wchłonąć kolejny odcinek "Kleksa" lub "Binio Bila" z ósmej strony.
Pomimo że miałem ledwie sześć lat, całkiem spoko radziłem sobie z czytaniem. Wiesz dlaczego? Siostra mnie nauczyła zanim poszedłem do zerówki, żebym sam sobie mógł te komiksy czytać i nie zawracał jej gitary. Mój brat też dołożył swoją cegiełkę. Pamiętam, że kiedy wyjechał na studia do Wrocławia (ja miałem wtedy 8 lat), pisał do mnie listy i do każdego z nich dołączał odcinek komiksu, który sam rysował. Pamiętam, że była to jakaś szalona historia o Murzynach w Afryce, z których jeden był biały. Bardzo żałuję, że te listy się nie zachowały do dziś. No i tak to się mniej więcej u mnie z tymi komiksami zaczęło.
Współautor "Tainted", Bartosz Sztybor w wywiadzie dla Tomka Kontnego mówi komiksowej hibernacji. Kiedy komiks zniknął z osiedlowego kiosku, zniknął również z jego życia. Czy w Twoim przypadku było podobnie?
Tak, w moim życiu też miała miejsce taka komiksowa hibernacja. W moim przypadku wiązało się to również z tym, że nie tylko przestałem kupować i czytać komiksy, ale także porzuciłem zupełnie rysowanie. Przypadło to na czasy liceum, kiedy to maksymalnie zaangażowałem się w trenowanie koszykówki i zwyczajowe licealne akcje, jak imprezki, pierwsze miłości itd. Komiks powrócił na studiach wraz z pojawieniem się w kioskach "Produktu". To, co tam zobaczyłem tak mnie pacnęło, że dziecięce hobby wróciło ze zdwojoną siłą. Również w temacie rysunku, bo też chciałem ciskać takie fantastyczne rzeczy jak Śledziu i spółka.
Debiutowałeś w undergroundowym zinie "KGB". Pamiętasz jeszcze czasy kserowanych samizdatów, wysyłania swoich prac pocztą, kiedy nie było sieci specjalistycznych sklepów, regularnego rynku komiksowego i powszechnego dostępu do internetu. Powiedz, jak z Twojej perspektywy to wszystko wygląda dziś, jak się zmieniło?
Tak naprawdę debiutowałem na łamach "KGB", kiedy internet już hulał, a kserowane ziny wydawały swoje ostatnie tchnienia. Opublikowałem tam "Mutującą teczką", której pierwsze odcinki ukazywały się właśnie w sieci. Ale faktycznie plansze przesyłałem Hubertowi Ronkowi pocztą, a pierwszą teczkę z planszami "Mutującej" przekazałem mu na WSK w 2004, albo 2005 roku. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, dlaczego nie wysyłałem tych plansz mailem. Być może nie miałem jeszcze skanera, a może Hubert preferował taką właśnie drogę? W każdym razie nie mogę za dużo powiedzieć o tych zinowych czasach. Dodam tylko, że kupowałem wtedy ostatnie numery "Ziniola", bo mimo, że na półkach księgarń było już sporo różnych albumów z Egmontu i innych wydawnictw, ja najbardziej jarałem się pracami polskich komiksiarzy. Ziny były wtedy jedynym miejscem, w których mogłem je znaleźć.
Kuba Oleksak: Zacznijmy od standardowego pytania – skąd komiksy wzięły się w życiu Piotrka Nowackiego?
Piotr Nowacki: To ja zacznę od podziękowania za zaproszenie mnie do tej rozmowy i serdecznego pozdrowienia wszystkich czytelników Kolorowych Zeszytów, do których sam się zaliczam.
Komiksy są obecne w moim życiu odkąd sięgam pamięcią. Nie potrafię sobie przypomnieć czy najpierw miałem dziecięcą zajawkę na rysowanie, czy zajawkę tę wywołały właśnie komiksy. Jedno jest pewne – pierwsze komiksy czytała mi starsza siostra i z jej relacji wiem, że pierwszym albumem, jaki mi kupiono było "Lądowanie w Andach", pierwsza część cyklu według Daenikena, rysowanego przez Bogusława Polcha. Mam ten album do dziś, choć okładka nie przetrwała próby czasu. Faktu podarowania mi "Lądowania…" nie pamiętam, bo miałem wtedy około 4-5 lat. Pamiętam za to kolejne zeszyty i albumy pojawiające się w mojej kolekcji. A były to "Tytusy", "Kajki i Kokosze", "Kleksy" i komiksy Baranowskiego. Do tego w każdy wtorek, czwartek i sobotę dochodziła plansza komiksu z ósmej strony "Świata Młodych". Piękne były to czasy wędrówek po kioskach i księgarniach, z nieśmiertelnym pytaniem "czy są jakieś nowe komiksy?" Kiedy w naszym domu pojawili się pierwsi absztyfikanci smarujący cholewy do mojej siostry, będącej ode mnie osiem lat starszej, w mojej kolekcji zaczęły pojawiać się komiksy, które zalotnicy wyciągali ze swoich półek i obdarowywali małolata w celu złapania plusów u obiektu swoich westchnień. W wyniku tego miałem możliwość poczytania "Relaxów" i innych starszych rzeczy, które ukazywały się zanim ja pojawiłem się na świecie.
W ogóle były to czasy, w których każdy jakoś tam, mniej lub więcej, czytał komiksy. Moi kumple z podwórka często pożyczali je ode mnie, a ja od nich, choć oczywiście nie każdy miał na tym punkcie takiego świra, jak ja. Pamiętam, jak jeden starszy cwaniak, znając moją słabość, wyciągnął ode mnie dwa super trójwymiarowe znaczki pocztowe z hokeistami, wymieniając się na marny zeszyt "Wieloryb z peryskopem" z serii o Żbiku. A mój egzemplarz "Szninkla" z Orbity cieszył się taką popularnością, że wrócił do mnie w opłakanym stanie. Szczególnie sterane były strony z wiadomymi scenami. Fajne to były czasy. Albo taki "Świat Młodych"… Widział ktoś dziś sześcio- czy siedmiolatka kupującego w kiosku samodzielnie gazetę? Ja dostawałem 10 zł z Prusem (z Sienkiewiczem chyba też były) i pomykałem do Ruchu po nowy numer ulubionej harcerskiej gazety, żeby po drodze do domu wchłonąć kolejny odcinek "Kleksa" lub "Binio Bila" z ósmej strony.
Pomimo że miałem ledwie sześć lat, całkiem spoko radziłem sobie z czytaniem. Wiesz dlaczego? Siostra mnie nauczyła zanim poszedłem do zerówki, żebym sam sobie mógł te komiksy czytać i nie zawracał jej gitary. Mój brat też dołożył swoją cegiełkę. Pamiętam, że kiedy wyjechał na studia do Wrocławia (ja miałem wtedy 8 lat), pisał do mnie listy i do każdego z nich dołączał odcinek komiksu, który sam rysował. Pamiętam, że była to jakaś szalona historia o Murzynach w Afryce, z których jeden był biały. Bardzo żałuję, że te listy się nie zachowały do dziś. No i tak to się mniej więcej u mnie z tymi komiksami zaczęło.
Współautor "Tainted", Bartosz Sztybor w wywiadzie dla Tomka Kontnego mówi komiksowej hibernacji. Kiedy komiks zniknął z osiedlowego kiosku, zniknął również z jego życia. Czy w Twoim przypadku było podobnie?
Tak, w moim życiu też miała miejsce taka komiksowa hibernacja. W moim przypadku wiązało się to również z tym, że nie tylko przestałem kupować i czytać komiksy, ale także porzuciłem zupełnie rysowanie. Przypadło to na czasy liceum, kiedy to maksymalnie zaangażowałem się w trenowanie koszykówki i zwyczajowe licealne akcje, jak imprezki, pierwsze miłości itd. Komiks powrócił na studiach wraz z pojawieniem się w kioskach "Produktu". To, co tam zobaczyłem tak mnie pacnęło, że dziecięce hobby wróciło ze zdwojoną siłą. Również w temacie rysunku, bo też chciałem ciskać takie fantastyczne rzeczy jak Śledziu i spółka.
Debiutowałeś w undergroundowym zinie "KGB". Pamiętasz jeszcze czasy kserowanych samizdatów, wysyłania swoich prac pocztą, kiedy nie było sieci specjalistycznych sklepów, regularnego rynku komiksowego i powszechnego dostępu do internetu. Powiedz, jak z Twojej perspektywy to wszystko wygląda dziś, jak się zmieniło?
Tak naprawdę debiutowałem na łamach "KGB", kiedy internet już hulał, a kserowane ziny wydawały swoje ostatnie tchnienia. Opublikowałem tam "Mutującą teczką", której pierwsze odcinki ukazywały się właśnie w sieci. Ale faktycznie plansze przesyłałem Hubertowi Ronkowi pocztą, a pierwszą teczkę z planszami "Mutującej" przekazałem mu na WSK w 2004, albo 2005 roku. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, dlaczego nie wysyłałem tych plansz mailem. Być może nie miałem jeszcze skanera, a może Hubert preferował taką właśnie drogę? W każdym razie nie mogę za dużo powiedzieć o tych zinowych czasach. Dodam tylko, że kupowałem wtedy ostatnie numery "Ziniola", bo mimo, że na półkach księgarń było już sporo różnych albumów z Egmontu i innych wydawnictw, ja najbardziej jarałem się pracami polskich komiksiarzy. Ziny były wtedy jedynym miejscem, w których mogłem je znaleźć.
Czyli można powiedzieć, że załapałeś się na czasy przełomu. Czy uważasz, że teraz, kiedy mamy kilka wydawnictw na całkiem sporych rozmiarów rynku, łatwiej jest się przebić młodemu komiksiarzowi, łatwiej jest dotrzeć ze swoją pracą do czytelnika?
Wydaje mi się, że pod tym względem nie dokonał się przez tych kilka lat jakiś straszny przełom. Jeśli ktoś jest dobry i zdeterminowany, to jest w stanie przebić się ze swoją twórczością w każdych okolicznościach. Jak zrobisz dobry komiks internetowy i zareklamujesz go w kilku miejscach, to nie ma opcji, żebyś nie został zauważony. A jak masz dobry materiał na album, to na pewno zainteresujesz nim jak nie Kulturę Gniewu, to Timofa czy chłopaków z Dolnej Półki. Ba, a jak jesteś bardzo dobry to wysyłasz materiał na Zachód, jak choćby Miras czy Irek Konior i walisz od razu z wysokiego C. Tak jak wspomniałem, ja zaczynałem bawić się w rysowanie w miarę podobnych czasach jak te obecne, czyli już powszechnego dostępu do internetu i praktycznie wszystkie wydawnictwa, które wydają debiutujących Polaków były wtedy na rynku.
Zawdzięczam również dużo paskowemu konkursowi na forum Wraka. Było to w moim odczuciu fantastyczne zjawisko, dzięki któremu poznałem całą masę kolegów po fachu, od których bardzo dużo się nauczyłem. Nabrałem też wiary w siebie czego wynikiem było wydanie własnym sumptem "Kwazia i turystek" (przy ogromnym wsparciu Asu, który ogarnął wtedy złożenie tego albumiku i jego druk) czy przekazanie Timofowi, którego zupełnie nie znałem, płytki z "Mutującą teczką". Z perspektywy czasu widzę, że nie były to może najlepsze komiksy, ale warto było się przebijać nawet z tak amatorskim materiałem, żeby dziś wydawać takie fajne rzeczy, jak "Karton" czy "Tainted". To są oczywiście w skali całego, nawet tak małego rynku, takie mikrosukcesiki, ale dla takiego amatora jak ja, to jest spełnienie marzeń i masa satysfakcji.
Jeśli Nowacki narysował ostatnio jakiś komiks, to z dużym prawdopodobieństwem jego scenariusz był przygotowany przez Sztybora… Razem z Bartkiem stworzyliście jeden z najbardziej rozpoznawalnych tandemów scenarzysta-rysownik w na polskim rynku. Pamiętasz może jak zaczęła się ta współpraca?
Pamiętam, że poznaliśmy się z Bartkiem na WSK w 2006 roku, kiedy odniosłem swój mały sukces wyprzedając cały nakład "Kwazia i turystek" w kilka godzin, w legendarnej salce potu. Ale to było tylko jakieś przybicie piątki i wymiana kilku zdań. Coś tam chyba napomknęliśmy, że mieszkamy w jednym mieście i fajnie byłoby walnąć czasem browarka i może coś wspólnie zadziałać w temacie komiksu. No i faktycznie spotkaliśmy się na jakimś jednym, drugim piwku, pogadaliśmy, polubiliśmy się i zaczęliśmy robić te komiksiki. Pierwszym owocem naszej kooperacji był szorciak "Ciacho kajmakowe", który ostatnio zaprezentowałem na moim blogu, a który na papierze znalazł się w antologii "Copyright".
Jak wygląda realizowanie scenariuszy Bartka od kuchni? Czy zdarzyły się jakieś pomysły Sztybora, których realizacji się nie podjąłeś? Czym różni się od pracy z innymi scenarzystami, z którymi realizowałeś inne projekty, między innymi Piotrem Szreniawskim czy Danielem Gizickim?
Realizowanie pomysłów Bartka to jest czysta przyjemność. Jego styl zapisu scenariusza bardzo mi odpowiada. Zawsze najpierw w kilku zdaniach opisuje wygląd postaci występujących w danej historii, później klasycznie idzie systemem pierwsza strona, kadr numer jeden, opis plus dialogi. Jego opisy są dosyć szczegółowe, bo Sztybor zwykle najpierw rysuje sobie storyboardy i dokładnie wie, co w jakiej części kadru, planszy ma się znajdować, w jakim kierunku idzie bohater itd. Czasem spotykamy się, żeby omówić jakiś projekt i oglądamy te bartkowe storyboardy, co jest bardzo pomocne, szczególnie przy realizacji niemych komiksów. Na przykład komiks, który w tym roku wysłaliśmy na konkurs MFK wymagał od nas kilku takich spotkań, bo po prostu jego struktura i cały pomysł wymagał czegoś więcej niż przesłanie pliku tekstowego i rysowania według spisanego skryptu.
Owszem zdarzyło mi się nie narysować chyba dwóch komiksów, które Bartek napisał. Jeden to był szorciak do jednego z numerów "Jeju", a drugi to pełnometrażowy projekt. Przy obu wymiękłem ze względu na moje ograniczone umiejętności, a nie chciałem marnować fajnych pomysłów kiepskim wykonaniem ich na siłę. Ale kto wie, być może wrócimy do nich kiedy poczuję, że jestem gotów, i mam patent na to, żeby się za nie zabrać.
A co odróżnia naszą współpracę od tej z innymi scenarzystami? Przede wszystkim to, że poza wspólnym robieniem komiksów jesteśmy również bardzo dobrymi kumplami. Z Piotrem i Danielem zrobiliśmy razem komiksy, ale nie mieliśmy okazji nawiązać takiej kumpelskiej relacji, która moim zdaniem jest bardzo istotnym elementem współpracy na linii scenarzysta-rysownik. Ale te rzeczy zrobione z chłopakami też były fajnym doświadczeniem. Cieszę się z tych wspólnych przedsięwzięć i bardzo je sobie cenię.
Wydaje mi się, że pod tym względem nie dokonał się przez tych kilka lat jakiś straszny przełom. Jeśli ktoś jest dobry i zdeterminowany, to jest w stanie przebić się ze swoją twórczością w każdych okolicznościach. Jak zrobisz dobry komiks internetowy i zareklamujesz go w kilku miejscach, to nie ma opcji, żebyś nie został zauważony. A jak masz dobry materiał na album, to na pewno zainteresujesz nim jak nie Kulturę Gniewu, to Timofa czy chłopaków z Dolnej Półki. Ba, a jak jesteś bardzo dobry to wysyłasz materiał na Zachód, jak choćby Miras czy Irek Konior i walisz od razu z wysokiego C. Tak jak wspomniałem, ja zaczynałem bawić się w rysowanie w miarę podobnych czasach jak te obecne, czyli już powszechnego dostępu do internetu i praktycznie wszystkie wydawnictwa, które wydają debiutujących Polaków były wtedy na rynku.
Zawdzięczam również dużo paskowemu konkursowi na forum Wraka. Było to w moim odczuciu fantastyczne zjawisko, dzięki któremu poznałem całą masę kolegów po fachu, od których bardzo dużo się nauczyłem. Nabrałem też wiary w siebie czego wynikiem było wydanie własnym sumptem "Kwazia i turystek" (przy ogromnym wsparciu Asu, który ogarnął wtedy złożenie tego albumiku i jego druk) czy przekazanie Timofowi, którego zupełnie nie znałem, płytki z "Mutującą teczką". Z perspektywy czasu widzę, że nie były to może najlepsze komiksy, ale warto było się przebijać nawet z tak amatorskim materiałem, żeby dziś wydawać takie fajne rzeczy, jak "Karton" czy "Tainted". To są oczywiście w skali całego, nawet tak małego rynku, takie mikrosukcesiki, ale dla takiego amatora jak ja, to jest spełnienie marzeń i masa satysfakcji.
Jeśli Nowacki narysował ostatnio jakiś komiks, to z dużym prawdopodobieństwem jego scenariusz był przygotowany przez Sztybora… Razem z Bartkiem stworzyliście jeden z najbardziej rozpoznawalnych tandemów scenarzysta-rysownik w na polskim rynku. Pamiętasz może jak zaczęła się ta współpraca?
Pamiętam, że poznaliśmy się z Bartkiem na WSK w 2006 roku, kiedy odniosłem swój mały sukces wyprzedając cały nakład "Kwazia i turystek" w kilka godzin, w legendarnej salce potu. Ale to było tylko jakieś przybicie piątki i wymiana kilku zdań. Coś tam chyba napomknęliśmy, że mieszkamy w jednym mieście i fajnie byłoby walnąć czasem browarka i może coś wspólnie zadziałać w temacie komiksu. No i faktycznie spotkaliśmy się na jakimś jednym, drugim piwku, pogadaliśmy, polubiliśmy się i zaczęliśmy robić te komiksiki. Pierwszym owocem naszej kooperacji był szorciak "Ciacho kajmakowe", który ostatnio zaprezentowałem na moim blogu, a który na papierze znalazł się w antologii "Copyright".
Jak wygląda realizowanie scenariuszy Bartka od kuchni? Czy zdarzyły się jakieś pomysły Sztybora, których realizacji się nie podjąłeś? Czym różni się od pracy z innymi scenarzystami, z którymi realizowałeś inne projekty, między innymi Piotrem Szreniawskim czy Danielem Gizickim?
Realizowanie pomysłów Bartka to jest czysta przyjemność. Jego styl zapisu scenariusza bardzo mi odpowiada. Zawsze najpierw w kilku zdaniach opisuje wygląd postaci występujących w danej historii, później klasycznie idzie systemem pierwsza strona, kadr numer jeden, opis plus dialogi. Jego opisy są dosyć szczegółowe, bo Sztybor zwykle najpierw rysuje sobie storyboardy i dokładnie wie, co w jakiej części kadru, planszy ma się znajdować, w jakim kierunku idzie bohater itd. Czasem spotykamy się, żeby omówić jakiś projekt i oglądamy te bartkowe storyboardy, co jest bardzo pomocne, szczególnie przy realizacji niemych komiksów. Na przykład komiks, który w tym roku wysłaliśmy na konkurs MFK wymagał od nas kilku takich spotkań, bo po prostu jego struktura i cały pomysł wymagał czegoś więcej niż przesłanie pliku tekstowego i rysowania według spisanego skryptu.
Owszem zdarzyło mi się nie narysować chyba dwóch komiksów, które Bartek napisał. Jeden to był szorciak do jednego z numerów "Jeju", a drugi to pełnometrażowy projekt. Przy obu wymiękłem ze względu na moje ograniczone umiejętności, a nie chciałem marnować fajnych pomysłów kiepskim wykonaniem ich na siłę. Ale kto wie, być może wrócimy do nich kiedy poczuję, że jestem gotów, i mam patent na to, żeby się za nie zabrać.
A co odróżnia naszą współpracę od tej z innymi scenarzystami? Przede wszystkim to, że poza wspólnym robieniem komiksów jesteśmy również bardzo dobrymi kumplami. Z Piotrem i Danielem zrobiliśmy razem komiksy, ale nie mieliśmy okazji nawiązać takiej kumpelskiej relacji, która moim zdaniem jest bardzo istotnym elementem współpracy na linii scenarzysta-rysownik. Ale te rzeczy zrobione z chłopakami też były fajnym doświadczeniem. Cieszę się z tych wspólnych przedsięwzięć i bardzo je sobie cenię.
Album "Tainted" stanowi niejako podsumowanie Waszej współpracy. Jak Ty wspominasz te kilka, dobrych lat wspólnego robienia komiksów? Jaka przyszłość rysuje się przed spółką Sztybor-Nowacki?
Były to dla mnie ponad cztery lata realizowania w znakomitej atmosferze komiksowej zajawki, hektolitry wypitego piwa i długie godziny gadania o życiu, komiksach, hip hopie, filmach i wszystkim, co nam tylko przyszło do głowy. No i oczywiście masa zarysowanych plansz w różnych fajnych projektach. A przyszłość? Mam nadzieję, że będziemy się razem bawić tymi komiksami przez kilkadziesiąt najbliższych lat, powołując do życia całą plejadę bohaterów, którzy będą rozpoznawalni nie mniej niż Tytus czy Jeż Jerzy.
Na blogu "Ziniola" wspominałeś, że wydanie "Tainted" bardzo długo się przeciągało, a album miał szanse ukazać się w zeszłym roku. Dlaczego się nie ukazał? Co było powodem tego opóźnienia?
Powodów było kilka. Sam materiał w postaci komiksów był już gotowy ponad rok temu. Ale chcieliśmy dopracować jeszcze samą formę wydania, tak żeby była jak najbardziej atrakcyjna dla czytelnika. Zarówno wydawca, jak i my chcieliśmy, żeby album edytorsko był dopięty na tip top. Oznacza to, że trzeba było opracować takie elementy jak okładka, strona tytułowa, wyklejka i kilka innych elementów graficznych. W międzyczasie wystartowaliśmy z "Kartonem", a wydawca też realizował projekty, które już miał wcześniej zaplanowane. Cieszę się, że udało się to doprowadzić do szczęśliwego finału.
Twoje i Bartka prace na potrzeby zbiorczego wydania zostały pokolorowane. Jak podoba Ci się efekt? Czy miałeś jakiś wpływ na dobór kolorystów?
Oczywiście, że miałem wpływ! Jako odpowiedzialny za stronę graficzną naszych komiksów to ja ich wyszukiwałem, a później namawiałem do współpracy. Jestem niezmiernie zadowolony z tego jak wyglądają te nowelki po położeniu koloru. Barwy tchnęły w te historie życie i dodały im nową jakość. Każda z tych osób prezentuje swój własny, niepowtarzalny styl. Kolorowanie to niezwykle trudna sztuka. Trzeba mieć smak, opracowane różne patenty i oczywiście umiejętności poruszania się w różnych programach graficznych. Ja w tej dziedzinie nie czuję się najlepiej, dlatego wolę prosić o wsparcie ludzi, którzy osiągają fajne efekty. I tak było w przypadku "Tainted".
Spotkałem się z twierdzeniem, że "Tainted" to tylko odgrzewane kotlety. Jakbyś zareklamował swój komiks komuś, kto posiada większość zawartych w nim komiksów rozsianych po przeróżnych magazynach, obecnych w sieci czy katalogu eMeFKi?
Jeśli ktoś zjadł wcześniej ze smakiem kotleta, którego usmażyliśmy, to zapewniam, że po odgrzaniu będzie on smakował dużo lepiej. Bo został właściwie przyrządzony na nowo, ze złocistą panierką, podany na porcelanowym, ślicznie zdobionym talerzu. A do tego dokładamy świeżutkie ziemniaczki, surówkę, lody na deser i lampkę wina. Poza tym mamy nadzieję, zaserwować tego kotleta również osobom, które nie znały dotychczas naszej kuchni, bo nasz kotlet był podawany wcześniej wyłącznie w malutkich knajpkach gdzieś na obrzeżach miasta.
Były to dla mnie ponad cztery lata realizowania w znakomitej atmosferze komiksowej zajawki, hektolitry wypitego piwa i długie godziny gadania o życiu, komiksach, hip hopie, filmach i wszystkim, co nam tylko przyszło do głowy. No i oczywiście masa zarysowanych plansz w różnych fajnych projektach. A przyszłość? Mam nadzieję, że będziemy się razem bawić tymi komiksami przez kilkadziesiąt najbliższych lat, powołując do życia całą plejadę bohaterów, którzy będą rozpoznawalni nie mniej niż Tytus czy Jeż Jerzy.
Na blogu "Ziniola" wspominałeś, że wydanie "Tainted" bardzo długo się przeciągało, a album miał szanse ukazać się w zeszłym roku. Dlaczego się nie ukazał? Co było powodem tego opóźnienia?
Powodów było kilka. Sam materiał w postaci komiksów był już gotowy ponad rok temu. Ale chcieliśmy dopracować jeszcze samą formę wydania, tak żeby była jak najbardziej atrakcyjna dla czytelnika. Zarówno wydawca, jak i my chcieliśmy, żeby album edytorsko był dopięty na tip top. Oznacza to, że trzeba było opracować takie elementy jak okładka, strona tytułowa, wyklejka i kilka innych elementów graficznych. W międzyczasie wystartowaliśmy z "Kartonem", a wydawca też realizował projekty, które już miał wcześniej zaplanowane. Cieszę się, że udało się to doprowadzić do szczęśliwego finału.
Twoje i Bartka prace na potrzeby zbiorczego wydania zostały pokolorowane. Jak podoba Ci się efekt? Czy miałeś jakiś wpływ na dobór kolorystów?
Oczywiście, że miałem wpływ! Jako odpowiedzialny za stronę graficzną naszych komiksów to ja ich wyszukiwałem, a później namawiałem do współpracy. Jestem niezmiernie zadowolony z tego jak wyglądają te nowelki po położeniu koloru. Barwy tchnęły w te historie życie i dodały im nową jakość. Każda z tych osób prezentuje swój własny, niepowtarzalny styl. Kolorowanie to niezwykle trudna sztuka. Trzeba mieć smak, opracowane różne patenty i oczywiście umiejętności poruszania się w różnych programach graficznych. Ja w tej dziedzinie nie czuję się najlepiej, dlatego wolę prosić o wsparcie ludzi, którzy osiągają fajne efekty. I tak było w przypadku "Tainted".
Spotkałem się z twierdzeniem, że "Tainted" to tylko odgrzewane kotlety. Jakbyś zareklamował swój komiks komuś, kto posiada większość zawartych w nim komiksów rozsianych po przeróżnych magazynach, obecnych w sieci czy katalogu eMeFKi?
Jeśli ktoś zjadł wcześniej ze smakiem kotleta, którego usmażyliśmy, to zapewniam, że po odgrzaniu będzie on smakował dużo lepiej. Bo został właściwie przyrządzony na nowo, ze złocistą panierką, podany na porcelanowym, ślicznie zdobionym talerzu. A do tego dokładamy świeżutkie ziemniaczki, surówkę, lody na deser i lampkę wina. Poza tym mamy nadzieję, zaserwować tego kotleta również osobom, które nie znały dotychczas naszej kuchni, bo nasz kotlet był podawany wcześniej wyłącznie w malutkich knajpkach gdzieś na obrzeżach miasta.
Brzmi smakowicie! Zostawiając już "Tainted", chciałbym porozmawiać o "Kartonie". Skąd wziął się pomysł na magazyn kultury cartoonowej, redagowany przez triumwirat Nowacki-Sztybor-Pastuszka?
Poruszając się po Warszawie komunikacją miejską mam sporo czasu na to, żeby słuchając sobie muzyczki rozmyślać o różnych sprawach. I tak pewnego razu przebiegła przez moją głowę taka myśl, że jest w Polsce sporo rysowników, którzy sprawnie poruszają się w stylistyce cartoonowej, których fajnie byłoby zebrać razem. Wtedy myślałem o czymś takim, jak mające się wkrótce ukazać "Sceny z życia murarza", a więc jakaś jedna spójna historia napisana przez jednego scenarzystę, której fragmenty rysują różni polscy cartoonowcy. Opowiedziałem o tym pomyśle Asu na warsztatach komiksowych w Muzeum Powstania Warszawskiego i jemu się ten pomysł spodobał, ale nie, jako antologia, tylko cyklicznie ukazujący się magazyn z różnymi historiami. I tak jakoś naturalnie wciągnęliśmy w całe zamieszanie Sztybora i zaczęliśmy dopracowywać pomysły na piwkowych spotkaniach, aż otrzymaliśmy efekt finalny.
W tym miejscu muszę napisać, że tytuł redaktora naczelnego przypadł mi przypadkiem, ale tak naprawdę "Karton" ogarnia w ogromnej części Asu. Wiesz, to jest taka opcja, jak Marcinkiewicz był premierem. Wiadomo, kto tak naprawdę kierował wtedy rządem. Oczywiście staramy się z Bartkiem, dawać od siebie jak najwięcej i wspierać Tomka w różnych działaniach. Ale bez Asu, który jest człowiekiem orkiestrą, fighterem, super organizatorem, menedżerem i co tam sobie jeszcze wymyślisz, ten wózek by nie pojechał. Czasem mam wrażenie, że koleś nie jest człowiekiem, tylko jakimś przybyszem z Matplanety albo cyborgiem stworzonym w laboratorium rządowym w tajnym projekcie o kryptonimie "KOMIKS". Muszę kiedyś podstępnie sprawdzić czy on odczuwa ból, wykorzystując patent z filmu "Żandarm i kosmici".
Jaka przyszłość rysuje się przed Waszym "dzieckiem"? Widzisz "Karton", jako wysokonakładowy magazyn za kilka złotych (niekoniecznie pięć) dostępny co dwa miesiące w każdym saloniku prasowym, docierający do szerszego, niż konwentowy fandom, odbiorcy?
Bardzo bym chciał, żebyśmy wypracowali taki system docierania do ludzi i przywiązali ich do bohaterów występujących na łamach "Kartonu", żeby można było zwiększać nakład magazynu, częstotliwość jego ukazywania się i objętość. I mimo całej beznadziejnej sytuacji komiksu w naszym kraju, po każdym spotkaniu z chłopakami i każdym nowym pomyśle Asu wierzę, że naprawdę można zdziałać sporo z tym naszym dzieckiem. Oby tylko starczyło nam sił, determinacji i wsparcia od różnych ludzi dobrej woli, jak choćby Karol i Mateusz z Pastelgames czy ekipa Kolorowych Zeszytów.
Myślę, że już teraz "Karton" dociera do szerszego grona odbiorców niż wspomniana przez Ciebie fandomowa ekipa. Spora część nakładu sprzedaje się bezpośrednio z naszej strony, a ostatnio nawiązaliśmy współpracę z otwierającym się właśnie klubem na warszawskiej Pradze. Będzie tam można nabyć Karton, a przestrzeń przed lokalem będzie ozdobiona postaciami z kartonowych komiksów (w tym miejscu pozdrówki dla Wondera, który skontaktował nas z właścicielem lokalu).
Mierzyłeś się już z paskiem, jednostronicówką, krótkim metrażem, średnim metrażem. Chciałbyś spróbować narysować coś dłuższego?
Kurczę, pewnie, że bym chciał i pewne jest, że kiedyś wyjdzie pełnometrażówka spod mojego ołówka. Nie ma to tamto! Mam na to straszną ochotę od dłuższego czasu. Nawet zagaduję o to Bartka, podsuwam mu pomysły i takie tam. Ostatnio spotkaliśmy się w składzie kartonowej redakcji i od słowa do słowa pojawił się zalążek świetnego pomysłu na album. Ale zdradzę też, że być może powstanie coś dłuższego z moimi rysunkami w kooperacji z innym scenarzystą. Bądźcie czujni.
Narysowałeś kilka komiksów będących wspomnieniem dzieciństwa i według mnie należą do Twoich najlepszych osiągnięć. Czy można spodziewać się więcej prac w takim stylu?
Zdecydowanie tak. To jest sprawa, która chodzi za mną od dawna. Początkowo chciałem robić te komiksy sam, ale po zrobieniu pierwszego stwierdziłem, że nie do końca radzę sobie ze sprawnym poprowadzeniem historii. No i poprosiłem o fachowe wsparcie niezawodnego Sztybora. Drugi epizod powstał już w kooperacji. Teraz mam już na tapecie trzeci, którego pierwszą planszę kilka dni temu narysowałem. A praca nad tym komiksem wygląda tak, że ja opisuję Bartkowi jakieś moje wspomnienie z dzieciństwa, a on przekuwa to na skrypt, nadając historyjce właściwy rytm i profesjonalny szlif. Bardzo bym chciał natrzaskać tego jak najwięcej, bo praca nad tymi komiksami sprawia mi wyjątkową frajdę. Jestem strasznie sentymentalnym typem, bardzo przywiązanym do korzeni i do dziecięcych lat często sobie myślami chętnie wracam. Dodatkowo do tworzenia tych komiksów namawiają mnie moi przyjaciele "z podwórka". Z kilkoma z nich łączy mnie naprawdę szczera przyjaźń, niemal od kołyski. Mimo, że nasze życiowe drogi totalnie się rozjechały, staramy się utrzymywać kontakt i spotykać, co jakiś czas.
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Nad czym obecnie pracujesz? Jest szansa na trzeciego "Kwazia", kontynuację lub powrót do "Mutującej Teczki"?
Planów i pomysłów to jest cała masa. Jednak odkąd zostałem szczęśliwym tatusiem doba jeszcze bardziej się skurczyła i na realizację wszystkiego zwyczajnie nie starcza czasu. Pewniaki to "Karton" i tworzenie kolejnych odcinków "Byle do piątku trzynastego" (historia nabiera tempa i fajnie się rozkręca), "Kapitana Minety", który właśnie znalazł stały przyczółek na łamach magazynu "Kolektyw" i komiksów wspominkowych, które będą się ukazywać w "Ziniolu".
Dodatkowo robimy z Asu komiks dla dzieciaków do magazynu skupionego na tematyce ekologicznej. Powstały już dwa odcinki, ale nie wiem nawet czy ten magazyn jest już na rynku czy jeszcze nie. Być może w najbliższym czasie zaczną się jakieś pierwsze przymiarki do pełnego metrażu. Do Kwazia chętnie bym jeszcze kiedyś wrócił, bo to jest bohater, którego sam wymyśliłem i fajnie byłoby go umieścić w jakiejś nowej, ciekawej historii. "Mutująca teczka" to dla mnie raczej zamknięty temat. Szkoda, że Irkowi Mazurkowi nie udało się pociągnąć tej serii dalej z innym rysownikiem, bo ciekaw jestem, co spotkałoby jeszcze Sępa Foldera i Kretkę z Dali.
Na pewno będę cały czas rysował, bo kocham to robić i nie specjalnie się nawet zastanawiam czy jest zapaść na rynku, czy ktoś czeka na komiksy z moimi rysunkami, czy też uważa je za kicz i tandetę. Dopóki nie wysiądzie kręgosłup i będzie starczało kasy na ołówki i cienkopisy, komiksiki made by Jaszczu będą powstawały.
4 komentarze:
Rysuj Pietrek, rysuj - trzymam kciuki. :)
Naprawdę dobry wywiad :)
again.. :)
Wywiad strumień...wartko sie czyta. :) Na Wywiad rzekę poczekamy ze 30 lat. :D
Prześlij komentarz