Można powiedzieć, że po ponad dziesięciu latach historia komiksu spod szyldu Egmontu zatoczyła koło. Wszystko zaczęło się od magazynu "Świat Komiksu", w którym publikowano europejskie serie komiksowe, podzielone na krótkie odcinki. "ŚK" można było kupić w każdym kiosku, sam pamiętam, jak swój pierwszy numer nabyłem podczas wakacji nad polskim morzem. Dzięki temu magazynowi, wielu czytelników przypomniało sobie o swojej młodzieńczej fascynacji komiksem i oni, jako pierwsi, kupowali premierowe albumu w ramach Klubu Świata Komiksu.
Najpierw nowe "Thorgale", a potem także inne serie - znakomitego "Slaine'a", humorystycznego "Iznoguda" czy "Sędziego Dredda". Na początku XXI stulecia komiksy wróciły do łask - miesięcznie ukazywało się kilkadziesiąt albumów, księgarze dorabiali półki, żeby to wszystko pomieścić, a czytelnikom nie pozostało nic innego, jak tylko kupować pachnące farbą drukarską nowości. Niestety, wkrótce przyszło ochłodzenie koniunktury. Albumy zaczęły sprzedawać się coraz gorzej, czytelnicy się zaczęli wykruszać, źródełko zaczynało usychać. Rynkowy potentat pod wodzą Tomasza Kołodziejczaka zdecydował się na ryzykowny krok. Zrezygnował z regularnego publikowania serii, na rzecz wydań zbiorczych, o wysokim standardzie edytorskim (twarda oprawa, wysokiej jakości papier) i niskich, limitowanych nakładach. Doprowadziło to do zawężenia rynku, sprawiając, że na drogie, "ekskluzywne" (niekiedy tylko z nazwy), komiksy mogła pozwolić sobie tylko garstka zapalonych kolekcjonerów. Najwidoczniej taka strategia nie do końca się sprawdzała, bowiem w zeszłym roku w księgarniach, obok "twardookładkowców", pojawiły się nieco tańsze pozycje, wydawane w niższym standardzie edytorskim (pomniejszony format, miękka okładka), ale w znacznie przystępniejszej, dla zwykłego śmiertelnika, cenie. Najwyraźniej Egmont chce, aby komiksowe poletko stało się (znowu?) masowym rynkiem.
Kolejnym krokiem w tym kierunku jest "Fantasy Komiks". Pozycja będąca powrotem do korzeni komiksu, jako groszowego magazynu dość niepoważnych historyjek obrazkowych, dostępnego w kiosku za rogiem. Prezentowane na łamach nieco szumnie określanej "cyklicznej antologii fantasy" prace uosabiają wszystkie cechy stereotypowo przypisywane komiksowi. To tanie, kiczowate historyjki spreparowane według prostych schematów, służące rozrywce, przeznaczone dla masowego i niewyrobionego czytelnika. Produkt akurat w sam raz dla sporej rzeszy czytelników fantasy, zaczytujących się w kiepskich podróbkach prozy Tolkiena i grających w gry RPG.
W każdym numerze magazynu będą prezentowane po trzy, pełne albumy serii święcących sukcesy na rynkach frankofońskich. W pierwszym Egmont postawił na komiksy twórców rozpoznawalnych w Polsce. Christophe Arleston, znany z popularnych serii z cyklu Troy ("Lanfeust z Troy", "Lanfeust w Kosmosie", "Trolle z Troy") wraz z Adrianem Flochem są autorami pierwszej z nich - "Rozbitkowie z Ythaq". Z katastrofy kosmicznego liniowca z życiem uchodzą jedynie trzy osoby, które będą musiały walczyć o przetrwanie na dość niegościnnej planecie. Pomimo tego, że Arleston stara się jak może unikać schematów (choćby przy kreacji obcych ras), miesza science-fiction z fantasy i mnoży zaskakujące zwroty akcji (świetny finał!), nie sposób pozbyć się natrętnych skojarzeń z największym hitem jego autorstwa, czyli "Lanfeustem". Pomimo tego, "Rozbitkowie" są najlepszym komiksem w pierwszym numerze "Fantasy Komiks". Także pod względem graficznym - dokładne i dynamiczne rysunki Flocha mają delikatny, mangowy posmak, przez co unikają sztampy nieco siermiężnego, europejskiego rysunku, jaki prezentuje Swolfs, w "Legendzie". Autor skądinąd dobrego "Księcia Nocy" opowiada banalną i przewidywalną historię utrzymaną w thorgalowej estetyce traktującą o dworskiej intrydze, cudem uratowanym spadkobiercy tronu i podstępnym czarnoksiężniku. Jakże oryginalnie! Z podobnych składników Dufaux z Rosińskim ze znacznie lepszym skutkiem upichcili "Skargę Utraconych Ziem". Także rysunki nie prezentują się nadzwyczajnie - ot, zwykła, rzemieślnicza europejska kreska. W "Legendzie" elementów typowo fantastycznych jest niewiele, w przeciwieństwie do ostatniego komiksu z "FK", czyli "Lasów Opalu". W niej Arleston nie krygował się już w stosowania najtańszych chwytów z repertuaru literatury spod znaku "sword and sorcery". Fabuła ma strukturę klasycznego questu - w zapadłej wiosce dojrzewał chłopiec, którego przeznaczenie sprezentowało los wybrańca, dysponującego niezwykła mocą. Jego zadaniem będzie ocalenie magicznego królestwa spod jarzma religijnych fundamentalistów. W swoją podróż wybierze się ze swoim przewodnikiem, ponętną niewiastą (niestety - tylko siostrą) i przypadkowo napotkanym wojownikiem, a będzie ona zapewne długa i pełna niebezpieczeństw. Oprawą graficzną w "Lasach Opalu" zajął się Philippe Pellet, w którego kresce można się dopatrzeć wpływów zza wielkiej wody. Żeby nie było zbyt poważnie i patetycznie, całość uzupełniają krótkie, humorystyczne historyjki z cyklu "Brzdące z Troy" i "Gobliny".
Wydawany w podobnym formacie "Star Wars Komiks" okazał się sporym rynkowym sukcesem i mam nadzieję, że podobny los spotka "Fantasy Komiks". Na naszym rynku potrzebny jest magazyn dostępny w przystępnej cenie, z kolorową, przyciągającą wzrok okładką, w atrakcyjnej oprawie graficznej, zawierający tzw. "komiks środka", dzięki któremu tzw. "młode pokolenia" będzie oswajało się z narracją obrazkową. Pół biedy, że to produkowana masowa pulpa, którą można porównać z prozą rodem z Fabryki Słów. Dobre i to... prawda?
Najpierw nowe "Thorgale", a potem także inne serie - znakomitego "Slaine'a", humorystycznego "Iznoguda" czy "Sędziego Dredda". Na początku XXI stulecia komiksy wróciły do łask - miesięcznie ukazywało się kilkadziesiąt albumów, księgarze dorabiali półki, żeby to wszystko pomieścić, a czytelnikom nie pozostało nic innego, jak tylko kupować pachnące farbą drukarską nowości. Niestety, wkrótce przyszło ochłodzenie koniunktury. Albumy zaczęły sprzedawać się coraz gorzej, czytelnicy się zaczęli wykruszać, źródełko zaczynało usychać. Rynkowy potentat pod wodzą Tomasza Kołodziejczaka zdecydował się na ryzykowny krok. Zrezygnował z regularnego publikowania serii, na rzecz wydań zbiorczych, o wysokim standardzie edytorskim (twarda oprawa, wysokiej jakości papier) i niskich, limitowanych nakładach. Doprowadziło to do zawężenia rynku, sprawiając, że na drogie, "ekskluzywne" (niekiedy tylko z nazwy), komiksy mogła pozwolić sobie tylko garstka zapalonych kolekcjonerów. Najwidoczniej taka strategia nie do końca się sprawdzała, bowiem w zeszłym roku w księgarniach, obok "twardookładkowców", pojawiły się nieco tańsze pozycje, wydawane w niższym standardzie edytorskim (pomniejszony format, miękka okładka), ale w znacznie przystępniejszej, dla zwykłego śmiertelnika, cenie. Najwyraźniej Egmont chce, aby komiksowe poletko stało się (znowu?) masowym rynkiem.
Kolejnym krokiem w tym kierunku jest "Fantasy Komiks". Pozycja będąca powrotem do korzeni komiksu, jako groszowego magazynu dość niepoważnych historyjek obrazkowych, dostępnego w kiosku za rogiem. Prezentowane na łamach nieco szumnie określanej "cyklicznej antologii fantasy" prace uosabiają wszystkie cechy stereotypowo przypisywane komiksowi. To tanie, kiczowate historyjki spreparowane według prostych schematów, służące rozrywce, przeznaczone dla masowego i niewyrobionego czytelnika. Produkt akurat w sam raz dla sporej rzeszy czytelników fantasy, zaczytujących się w kiepskich podróbkach prozy Tolkiena i grających w gry RPG.
W każdym numerze magazynu będą prezentowane po trzy, pełne albumy serii święcących sukcesy na rynkach frankofońskich. W pierwszym Egmont postawił na komiksy twórców rozpoznawalnych w Polsce. Christophe Arleston, znany z popularnych serii z cyklu Troy ("Lanfeust z Troy", "Lanfeust w Kosmosie", "Trolle z Troy") wraz z Adrianem Flochem są autorami pierwszej z nich - "Rozbitkowie z Ythaq". Z katastrofy kosmicznego liniowca z życiem uchodzą jedynie trzy osoby, które będą musiały walczyć o przetrwanie na dość niegościnnej planecie. Pomimo tego, że Arleston stara się jak może unikać schematów (choćby przy kreacji obcych ras), miesza science-fiction z fantasy i mnoży zaskakujące zwroty akcji (świetny finał!), nie sposób pozbyć się natrętnych skojarzeń z największym hitem jego autorstwa, czyli "Lanfeustem". Pomimo tego, "Rozbitkowie" są najlepszym komiksem w pierwszym numerze "Fantasy Komiks". Także pod względem graficznym - dokładne i dynamiczne rysunki Flocha mają delikatny, mangowy posmak, przez co unikają sztampy nieco siermiężnego, europejskiego rysunku, jaki prezentuje Swolfs, w "Legendzie". Autor skądinąd dobrego "Księcia Nocy" opowiada banalną i przewidywalną historię utrzymaną w thorgalowej estetyce traktującą o dworskiej intrydze, cudem uratowanym spadkobiercy tronu i podstępnym czarnoksiężniku. Jakże oryginalnie! Z podobnych składników Dufaux z Rosińskim ze znacznie lepszym skutkiem upichcili "Skargę Utraconych Ziem". Także rysunki nie prezentują się nadzwyczajnie - ot, zwykła, rzemieślnicza europejska kreska. W "Legendzie" elementów typowo fantastycznych jest niewiele, w przeciwieństwie do ostatniego komiksu z "FK", czyli "Lasów Opalu". W niej Arleston nie krygował się już w stosowania najtańszych chwytów z repertuaru literatury spod znaku "sword and sorcery". Fabuła ma strukturę klasycznego questu - w zapadłej wiosce dojrzewał chłopiec, którego przeznaczenie sprezentowało los wybrańca, dysponującego niezwykła mocą. Jego zadaniem będzie ocalenie magicznego królestwa spod jarzma religijnych fundamentalistów. W swoją podróż wybierze się ze swoim przewodnikiem, ponętną niewiastą (niestety - tylko siostrą) i przypadkowo napotkanym wojownikiem, a będzie ona zapewne długa i pełna niebezpieczeństw. Oprawą graficzną w "Lasach Opalu" zajął się Philippe Pellet, w którego kresce można się dopatrzeć wpływów zza wielkiej wody. Żeby nie było zbyt poważnie i patetycznie, całość uzupełniają krótkie, humorystyczne historyjki z cyklu "Brzdące z Troy" i "Gobliny".
Wydawany w podobnym formacie "Star Wars Komiks" okazał się sporym rynkowym sukcesem i mam nadzieję, że podobny los spotka "Fantasy Komiks". Na naszym rynku potrzebny jest magazyn dostępny w przystępnej cenie, z kolorową, przyciągającą wzrok okładką, w atrakcyjnej oprawie graficznej, zawierający tzw. "komiks środka", dzięki któremu tzw. "młode pokolenia" będzie oswajało się z narracją obrazkową. Pół biedy, że to produkowana masowa pulpa, którą można porównać z prozą rodem z Fabryki Słów. Dobre i to... prawda?
1 komentarz:
Ostatni komiks zdecydowanie najsłabszy. Jak już zacząłem czytać o "magicznych kamieniach" darowałem sobie dalszą lekturę. Mimo to wydanie bardzo fajne. Życzę sukcesu.
Prześlij komentarz