„Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest drugim, po „Hard Boiled”, owocem współpracy Franka Millera i Geoffa Darrowa. W jakiej formie powracają twórca, uchodzący za jednego z przełomowych artystów amerykańskiego przemysłu komiksowego, nagrodzony w sumie sześcioma nagrodami Eisnera oraz rysownik z chorobliwą obsesją szczegółu, który zdobył dokładnie o połowę statuetek mniej ?
Poprzednia praca tandemu Miller-Darrow bardzo luźno nawiązywała do krótkiego opowiadania Philipa K. Dicka „Elektryczna mrówka” („The Electric Ant”), a miłośnicy science-fiction mogli doszukiwać się w komiksie nawiązań do prozy Aldousa Huxleya czy „Łowcy Androidów”. Niesamowitemu graficznemu rozbuchaniu towarzyszyła opowieść o zdegenerowanym świecie przyszłości i subtelna refleksja nad tożsamością, utrzymana w cyber-punkowym guście. W porównaniu z raczej poważnym „Hard Boiled”, „Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest komiksem parodiującym dzieła spod znaku „monster movies” z Godzillą, uchodzącą za jego modelową przedstawicielką. Schemat, będący obiektem pastiszu w utworze Millera i Darrowa, jest dosyć prosty. Fabuła filmów z gumowymi potworami w roli głównej koncentruje się na dramatycznych zmaganiach ludzkości z niepokonanym (przynajmniej w teorii) stworem, który jest najczęściej wynikiem jakiegoś nieudanego eksperymentu.
Rolę potwora w „Big Guy`u” odgrywa przypadkowo przywrócone do życia pradawne monstrum w japońskich laboratoriach genetycznych. Wojsko jest bezsilne wobec potwora niszczącego wszystko, co stanie na drodze jego przemarszu przez Tokio. Nawet Rusty Robochłopiec, tajna nukleoprotonowa broń japońskiego rządu jest bezsilna wobec bestii. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko stolicę kraju kwitnącej wiśni, ale również cały świat czeka niechybna zagłada. Ostatnią nadzieją ludzkości jest Big Guy, najbardziej niesamowita zdobycz amerykańskiej myśli technicznej. Tylko bohaterski żołnierz zamknięty w ciele tytanowego kolosa ma szansę w starciu kreaturą. Komiks prowadzony jest właśnie w takim, ociekającym patosem stylu, pełnym dialogów i monologów charakterystycznych dla komiksu super-bohaterskiego złotego i srebrnego wieku. Rzecz w sam raz dla miłośników rasowej pulpy i przysłowiowej rozpierduchy.
Podobnie, jak w przypadku „Hard Boiled”, tak i na kartach „Big Guy`a…”, Geoff Darrow mógł w pełni popisać się swoim niesamowitym kunsztem graficznym. Te 80 stron zmagań ludzkości z dinozauropodobnym stworem wypełniają po brzegi szczegółowe, czasem aż do przesady, rysunki autora „Shaolin Cowboy”. Z niesamowitą pieczołowitością Darrow odtwarza samochody, budynki, automaty z zimnymi napojami, linie wysokiego napięcia, teczki biznesmenów, reklamy. Dosłownie wszystko. Najbardziej uważni czytelnicy powinni być w stanie policzyć ilu ludzi padło ofiarą krwiożerczej bestii. Rysownik w swojej pracy idzie pod prąd klasycznej i uchodzącej za najwłaściwszą technice opowiadania obrazem w komiksie. Zamiast wzorem Herge`a i innych klasyków upraszczać nieistotne elementy tła, drugiego i trzeciego planu, Darrow rysuje je jednakową dokładnością, co głównych bohaterów. Tym samym staje w poprzek założeniom ligne claire i wykładowi Scotta McClouda o dwóch rodzajach graficznego przedstawienie – tych, które pozwalają odbiorcy „widzieć” i tych, które pozwalają „być”. Jerzy Szyłak trafnie określił styl „Hard Boiled” i „Big Guy`a...” jako „kakofonia obrazów”, w której czytelnik atakowany feerią obrazów, zostaje pozbawiony jakichkolwiek wskazówek, na co zwracać uwagę, co w komiksie jest najistotniejsze.
„Big Guy i Rusty Robochłopiec” niewątpliwie jest komiksem słabszym od „Hard Boiled”. Nie wiem, czy winą mogę obarczać pastiszową konwencję, na jaką zdecydowali się autorzy, ale po całkiem sympatycznej lekturze komiksu, chce się go odłożyć na półkę. Nie ma w nim nic, co przykuwałoby na dłużej moją uwagę, w przeciwieństwie do „Hard Boiled”, po którym zadawałem sobie pytanie, o co właściwie w tym komiksie chodzi. Po lekturze „Big Guy`a...” wiedziałem wszystko. Ale doskonale pamiętam, że w pierwszej ocenie poprzedniego komiksu Millera i Darrowa po prostu się myliłem i po pewnym czasie się zreflektowałem. Może tak będzie i w tym przypadku?
Poprzednia praca tandemu Miller-Darrow bardzo luźno nawiązywała do krótkiego opowiadania Philipa K. Dicka „Elektryczna mrówka” („The Electric Ant”), a miłośnicy science-fiction mogli doszukiwać się w komiksie nawiązań do prozy Aldousa Huxleya czy „Łowcy Androidów”. Niesamowitemu graficznemu rozbuchaniu towarzyszyła opowieść o zdegenerowanym świecie przyszłości i subtelna refleksja nad tożsamością, utrzymana w cyber-punkowym guście. W porównaniu z raczej poważnym „Hard Boiled”, „Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest komiksem parodiującym dzieła spod znaku „monster movies” z Godzillą, uchodzącą za jego modelową przedstawicielką. Schemat, będący obiektem pastiszu w utworze Millera i Darrowa, jest dosyć prosty. Fabuła filmów z gumowymi potworami w roli głównej koncentruje się na dramatycznych zmaganiach ludzkości z niepokonanym (przynajmniej w teorii) stworem, który jest najczęściej wynikiem jakiegoś nieudanego eksperymentu.
Rolę potwora w „Big Guy`u” odgrywa przypadkowo przywrócone do życia pradawne monstrum w japońskich laboratoriach genetycznych. Wojsko jest bezsilne wobec potwora niszczącego wszystko, co stanie na drodze jego przemarszu przez Tokio. Nawet Rusty Robochłopiec, tajna nukleoprotonowa broń japońskiego rządu jest bezsilna wobec bestii. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko stolicę kraju kwitnącej wiśni, ale również cały świat czeka niechybna zagłada. Ostatnią nadzieją ludzkości jest Big Guy, najbardziej niesamowita zdobycz amerykańskiej myśli technicznej. Tylko bohaterski żołnierz zamknięty w ciele tytanowego kolosa ma szansę w starciu kreaturą. Komiks prowadzony jest właśnie w takim, ociekającym patosem stylu, pełnym dialogów i monologów charakterystycznych dla komiksu super-bohaterskiego złotego i srebrnego wieku. Rzecz w sam raz dla miłośników rasowej pulpy i przysłowiowej rozpierduchy.
Podobnie, jak w przypadku „Hard Boiled”, tak i na kartach „Big Guy`a…”, Geoff Darrow mógł w pełni popisać się swoim niesamowitym kunsztem graficznym. Te 80 stron zmagań ludzkości z dinozauropodobnym stworem wypełniają po brzegi szczegółowe, czasem aż do przesady, rysunki autora „Shaolin Cowboy”. Z niesamowitą pieczołowitością Darrow odtwarza samochody, budynki, automaty z zimnymi napojami, linie wysokiego napięcia, teczki biznesmenów, reklamy. Dosłownie wszystko. Najbardziej uważni czytelnicy powinni być w stanie policzyć ilu ludzi padło ofiarą krwiożerczej bestii. Rysownik w swojej pracy idzie pod prąd klasycznej i uchodzącej za najwłaściwszą technice opowiadania obrazem w komiksie. Zamiast wzorem Herge`a i innych klasyków upraszczać nieistotne elementy tła, drugiego i trzeciego planu, Darrow rysuje je jednakową dokładnością, co głównych bohaterów. Tym samym staje w poprzek założeniom ligne claire i wykładowi Scotta McClouda o dwóch rodzajach graficznego przedstawienie – tych, które pozwalają odbiorcy „widzieć” i tych, które pozwalają „być”. Jerzy Szyłak trafnie określił styl „Hard Boiled” i „Big Guy`a...” jako „kakofonia obrazów”, w której czytelnik atakowany feerią obrazów, zostaje pozbawiony jakichkolwiek wskazówek, na co zwracać uwagę, co w komiksie jest najistotniejsze.
„Big Guy i Rusty Robochłopiec” niewątpliwie jest komiksem słabszym od „Hard Boiled”. Nie wiem, czy winą mogę obarczać pastiszową konwencję, na jaką zdecydowali się autorzy, ale po całkiem sympatycznej lekturze komiksu, chce się go odłożyć na półkę. Nie ma w nim nic, co przykuwałoby na dłużej moją uwagę, w przeciwieństwie do „Hard Boiled”, po którym zadawałem sobie pytanie, o co właściwie w tym komiksie chodzi. Po lekturze „Big Guy`a...” wiedziałem wszystko. Ale doskonale pamiętam, że w pierwszej ocenie poprzedniego komiksu Millera i Darrowa po prostu się myliłem i po pewnym czasie się zreflektowałem. Może tak będzie i w tym przypadku?
4 komentarze:
wchodzę na Motyw, a tam o tym samym komiksie ;-) co wyście się, zgadzali czy jak?
a komiks okej, myślę, że będzie równie zabawny przy kolejnych lekturach. I o to w nim chodzi. a z autopsji przy czytaniu: zaryłem nosem w komiks,, kiedy zobaczyłem do czego Big Guy wykorzystał pociąg. Motyw jak z karabinem w Planet Terror :lol:
Jakoś tak wyszło. Wcześniej z Furiami też, niemalże. ;)
Ale totalnie się zgadzam z recką.
No i przedBFKowy wpis też był i tu i na Motywie.
W najbliższych dniach była też szansa na ponowny dubel tematów, ale interwencja Łukasza temu zapobiegła ;)
Paweł odnośnie Twojej recki i mojej istnieja jedna, zasadnicza opozycja - Ty piszesz, że Darrow korzysta z ligne claire (przyznam, że nie rozumiem dlaczego), a a uważam, że on kompletnie się temu stylowi sprzeciwia.
Prześlij komentarz