Święta - czy to wielkanocne, czy bożonarodzeniowe - są ostatnio jedną z niewielu okazji, kiedy mam szansę i czas pobyć w domu rodzinnym dłużej niż kilka godzin. Mimo, że i ja i moi rodzice mieszkamy w Warszawie (tak, Powsin to też stolica) to zwykle moje wizyty ograniczają się do szybkiej herbaty pomiędzy podróżowaniem między uczelniami. Kiedy więc przychodzi czas odpoczynku pod przykrywką świętowania narodzin bądź też zmartwychwstania Pana J., wracam do komiksów które z racji ograniczonego miejsca na półkach w drugim domu zostały na starej miejscówce.
Od dłuższego czasu, korzystając z tej nadwyżki czasowej, próbuję znaleźć swój egzemplarz katalogu emefkowego z połowy lat 90tych, w którym pierwszy raz miałem okazję zobaczyć w akcji Jeża Jerzego (vs. jakiś radioaktywne ptaszysko). Niestety wielokrotne wertowanie szafek, szuflad i zaglądanie za meble nie przyniosło dotychczas oczekiwanych efektów, więc zakładam, że gdzieś, kiedyś go po prostu wyrzuciłem twierdząc, że na komiksy to ja już za stary jestem. Trudno. Odnalazło się za to kilka numerów "Wizarda" z lat 97-98, po które swego czasu latałem do mokotowskiej Panoramy, która dziś może jedynie lizać stopy takim mall'om jak Złote Tarasy czy Arkadia. Druga połowa lat 90tych to czasy gdy internet w Polsce jeszcze raczkował - osoby prywatne co prawda miały do niego dostęp (TPSA i jej nieśmiertelne 0-202122), ale koszt takiej przyjemności często studził zapał do beztroskiego surfowania. Więc jednym z niewielu źródeł informacji o tym co dzieje się w ojczyźnie Kapitana Ameryki i spółki były kolejne numery "Wizarda", które dzisiaj zastępuje mi codzienne, kilkukrotne wizytowanie serwisów takich jak Comic Book Resources czy Newsarama.
Z ciekawością więc zagłębiłem się w lekturę tych "przewodników po komiksach" (czy też "biblii napisanej przez Szatana" jak to określił Frank Miller w 2001 podczas rozdania Harvey Avards) i przypomniałem sobie co też miało miejsce przeszło dekadę temu na rynku Amerykańskim. I muszę przyznać, że było dosyć interesująco. Obecnie pewnego rodzaju obelgą dla komiksu / twórcy jest przyrównanie go do komiksów z połowy lat 90tych, gdzie bardziej niż na samą historię, kładło się nacisk na zarobienie jak największej ilości kasy. Jednym z charakterystycznych objawów tamtych lat było wypuszczanie komiksów z wariantowymi okładkami (pierwszy numer "Gen13" miał ich.. trzynaście), często rozkładanymi, z hologramem, bonusową kartą i innymi pierdołami, które miały odwrócić uwagę od marnej zawartości. Powstawało mnóstwo, ale to mnóstwo postaci, które miały swoje nawet nie 5 minut, a sekund, często tworzonych jakby według pewnego schematu - w jednym ręku gigantyczna spluwa, w drugim gigantyczny miecz, a do tego jeszcze dziesiątki schowków poumieszczanych np. przy pasku, w których znajdowało się bóg wie co. Przerost formy nad treścią, któremu twarzy użyczył - przez jednych kochany, przez jednych nienawidzony - Rob Liefeld. Co zresztą zgrabnie uchwycił John Cassaday w jednym z pierwszych numerów "Astonishing X-Men" (v3):
Innym ciekawym reliktem z tamtych lat jest wydawnictwo Awesome Entertainment, założone w 1997 roku przez wspomnianego już Liefelda. Można ten wybryk traktować z przymrużeniem oka, ale wtedy wyglądało na to, że firma ta może stać się realnym zagrożeniem chociażby dla wydawnictwa z którego Rob odszedł, czyli Image Comics. Liefeldowi udało się nakłonić do zrezygnowania z pracy w Marvelu, na rzecz jego wydawnictwa, takich komiksiarzy jak Ian Churchill, Jeff Matsuda, Ed McGuinness i Steve Skorce. Dołączyli oni do Jepha Loeba i.. Alana Moore'a, który był ogromnym magnesem chociażby dla pana Skorce, mówiącego wtedy tak: "Jeśli mam stworzyć dzieło swego życia, to stanie się to z Alanem Moorem. Za 50 lat będzie może trzech gości o których nadal będzie się mówić jako o wielkich komiksiarzach i jednym z nich na pewno będzie Alan. A ja chcę być blisko tego.". Komiksy powstawały głównie na podstawie scenariuszy obu tych panów i były to takie tytuły jak "Supreme", "Coven" (zapowiadany jako "Scoobie-Doo spotyka X-Men"), "Kaboom" czy "Fighting American", do którego prawa wykupił Liefeld (stworzyli go Joe Simon i Jack Kirby), a który łudząco przypominał Kapitana Amerykę (do czego Marvel zresztą się czepiał). Minęły jednak trzy lata i po Awesome nie było już śladu. Liefeld jednak się nie poddawał i kolejnym założonym przez niego wydawnictwem (czwartym..) było Arcade Comics. Na chwilę wrócił on również do Marvela, a obecnie ponownie zawitał do Image Comics, gdzie niedawno po raz kolejny wystartowała seria z wymyślonym przez niego składem herosów "Youngblood". Co jak co, ale ma chłop siłę do tych komiksów. Mimo krytyki i setek obelg rzucanych pod jego adresem nieustannie tworzy i nie ma dla niego znaczenia czy dla Marvela, czy Image, czy DC czy czegokolwiek innego.
Wydarzeniem bez precedensu był również Amalgam Comics, będący wynikiem współpracy dwóch największych graczy na amerykańskim rynku: Marvela i DC. Założenie było takie, żeby wypuścić na rynek komiksy traktujące o przygodach herosów z obu tych wydawnictw. Jednak nie był to typowy team-up w stylu wspólnej przygody Batmana i Punishera, a połączenie w jedną osobę herosa z DC i House of Ideas. Komiksy wyszły w dwóch rzutach - pierwszy w 1996 roku a drugi w 1997. Na każdy z nich przypadło 12 zeszytów (po połowie na wydawnictwo), które ukazały się w sklepach jednego dnia. Ten osobliwy pomysł "dwóch w jednym" stworzył między innymi takie postaci jak: Bat-Thing (Batman / Thing), Lobo the Duck (Lobo / Howard the Duck), Super-Soldier (Superman / Captain America), Spider-Boy (Superboy / Spider-Man) czy najpopularniejszy z całej ferajny Dark Claw (Batman / Wolverine). Nie miałem niestety nigdy okazji przejrzeć chociażby jednego komiksu z tej serii, ale podejrzewam, że poza zaspokojeniem ciekawości odnośnie tego jak takie połączenie uniwersów wyszło, nie znalazłbym niczego godnego uwagi. Ostatnio czytałem wywiad z bodajże Quesadą, który zapytany o możliwość ponownego eksperymentu tego typu powiedział, że owszem, bardzo chętnie. Problemem jest jednak druga strona - DC, która nie jest zainteresowana tego typu współpracą. Nie ma chyba jednak czego żałować.
"Wizard" słynie z różnego rodzaju podsumowań czy rankingów, często wyssanych z palca, które można znaleźć w każdym numerze. Jednym z nich jest co miesięczne TOP10 najpopularniejszych postaci komiksowych (zarówno złych, jak i dobrych) i w każdym z pięciu numerów, które mi się ostały, trafiły tam takie postaci jak Wolverine, Spawn i Witchblade. Trzy razu udało się dostąpić tego zaszczytu Batmanowi i Spider-Manowi, a oprócz nich ranking popularności zaszczycili swą obecnością między innymi tacy herosi jak Fairchylde, Dawn, Husk, X-Man, czy wspomniany wyżej Dark Claw. Redaktorzy magazynu pokusili się w jednym z numerów o sporządzenie drużyny złożonej z najlepszych komiksowych postaci, czyli taki all-star team do którego trafili herosi tylko z DC i Marvela (a to niespodzianka..), a dokładnie: Cap America, Superman, Iron Man, Jean Grey, Invisible Woman, Nightcrawler i Dr. Fate. Regularnie publikowane są również wszelkiego rodzaju rankingi popularności scenarzystów i rysowników, oraz tych, na którym warto bliżej się przyjrzeć w nadchodzących miesiącach. W 1998 "Wizard" wyróżnił w ten sposób Davida Fincha, Leinila Yu, Eda McGuinnessa, Salvadora Laroccę, Johna Cassadaya, Jose Ladronna, Leonardo Manco i Batta. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle trafili, bo większość z nich z powodzeniem po dziś dzień pracuje w komiksowym biznesie (nie wiem tylko jak to jest z dwoma ostatnimi panami).
Co więcej działo się w latach 97-98? No cóż, Superman zadebiutował w swoim elektryczno-niebieskim wdzianku, Frank Miller pracował nad "Miastem Grzechu", Michael Turner rozpoczynał przygodę z autorską serią "Fathom", Pajęczak doczekał się drugiej serii "Amazing Spider-Man" którą rozpoczął legendarny John Byrne, a Todd McFarlane pracował nad kinową wersją przygód swojego peleryniastego herosa o imieniu Spawn. O! Jeśli już przy dużym ekranie jestem, to nie można nie wspomnieć o kinowych przygodach Nicka Fury'ego w którego wcielił się sam David Hasselhoff. Podobnych "smaczków" z tych lat wymieniać by można bez końca..
Otwierając pierwszy ze znalezionych "Wizardów" spodziewałem się mocnych retro klimatów, z których bym miał niezły ubaw (w stylu Batman z wąsem). Przeliczyłem się i to mocno. Ta ponad dekada która minęła, na pierwszy rzut oka niewiele zmieniła. Oczywiście, komiksy poruszają poważniejsze tematy, twórcy często jadą po bandzie robiąc rzeczy, które jeszcze 10 lat temu byłyby niemożliwe, a komiksowy merchandising rozrósł się na wiele innych dziedzin rozrywki. Marvel i DC nadal mają największy udział w rynku, pozostawiając mniejszym wydawnictwom często ledwo 10% udziałów. Superman jak istniał tak istnieje nadal, tak samo Spider-Man, Logan i wszystkie inne postacie z pierwszego rzędu (ok, Cap nie żyje, ale to nie Jezus, żeby zmartwychwstał w trzy dni - dajcie mu czas). Gdybym teraz rzucił ten cały mejnstrim w cholerę i wrócił do niego za rok, dwa, pięć czy dziesięć to Batman nadal będzie na mnie czekał na jednym z dachów w Gotham City, a Cap przybije piątkę między okładaniem kolejnych łotrów i łotrzyków. Nie wymagam przy tym nagłego upadku jednego z gigantów, czy uśmiercenia połowy pierwszoplanowych postaci tylko po to, żeby za 10 lat stwierdzić, że coś się zmieniło w wyraźny sposób. Coraz częściej się jednak zastanawiam po jaką cholerę ładuję kasę w niekończące się tasiemce, które śmiało można porównać do wyśmiewanej "Mody na Sukces"?
Taki mój świąteczny kryzys wiary.
6 komentarzy:
Leoardo Manco nie kojarzysz?
:)
Miał dłuugaśny run w Hellblazerze
a teraz ciska WarMachinę.
Na swoją obronę mam to, że nie jestem w ogóle zaznajomiony z Hellblazerem ;)
Fakt, bazgrze teraz przy WM i trzeba przyznać, że robi wrażenie.
Myślę, że trzeba wejść na wyższy poziom wtajemniczenia.
Stopniowo odchodzić od superbohaterskiego chłamu, ograniczając się jedynie do twórców, co do których mamy resztki zaufania (u mnie np. są to Rucka, Bru, Ennis chociażby). Międzyczasy rozejrzeć się za innymi obszarami komiksu.
Bo świat na lateksie się nie kończy. Ba, nawet się nie zaczyna.
I jeszcze jedna cegiełka - zauważyliście, że wydawnictwa coraz częściej uważają, że atrakcyjny komiks meinstreamowy to komiks brutalny? Wcześniej nie było tot tak widoczne, bo odrywanie kończyn było często cenzurowane. Teraz nagle stało się to atutem takiego "Justice League of America". Moim zdaniem nie tędy droga. Ale są to konsekwencje nowej generacji czytelników zaślepionej storytellingiem rodem z filmowego Władcy Pierścieni lub nowej trylogii Star Wars....
Ale to jest nasza "moda na sukces" - komiksowa. I co by nie mówić o komiksach chociażby Kultury Gniewu to nawet w połowie nie zastąpiłyby mi tych swojskich tasiemców wydawanych przez dekady. Ja tam z każdym rokiem obcowania z komiksowym mainstreamem wciągam się w niego jeszcze bardziej (szczególnie w uniwersum Marvela). Napawa mnie wręcz dumą;) gdy zdaje sobie sprawę ile w mojej głowie siedzi informacji na temat 616 - kto gdzie kiedy z kim i w którym voluminie. A z tą brutalnością to jakoś mi się w oczy nie rzuciło. Kiedyś Puni też siał rzeźnie, były laski i narkotyki.
Uwierz Chudy, arcz nie zajmują tylko kalesony i promienie z dupy, on czyta również te "ambitne", "niszowe" i "niezależne" rzeczy :)
Tak, to prawda, ale Chudy o tym wie ;) Ja mam przesyt po prostu, szczególnie w kwestii Marvela.
Bo taki np. 'Invincible' kopie dupsko i przywraca mi wiarę w superhero i szansy na lepsze jutro upatrywałbym właśnie w autorskich seriach, nawet tych ongoingowych. Dziękuję za uwagę.
Prześlij komentarz