wtorek, 30 stycznia 2018

#2364 - MCU 21 - Agents of S.H.I.E.L.D. (sezon 3)

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy

Nie lubię tego serialu – nigdy tego nie ukrywałem. Drażni mnie w nim przede wszystkim fakt, że "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." to produkt zaprojektowany tak, aby był fajny. By miał one-linery posiadające reprodukcyjny potencjał memetyczny. By miał gagi o takiej strukturze, by bardzo łatwo dało się je ująć w eleganckie ramy tumblrowego gifsetu. By postacie miały między sobą relacje skutkujące jak najgęstszą siecią potencjalnych pairingów eksplorowanych przez setki, jeśli nie tysiące autorek i autorów fanfików.



Niestety, przy tym wszystkim serial zapomina o tym, co powinno być dla niego priorytetem – o posiadaniu interesującej fabuły. Bez niej wszystkie te wymienione przeze mnie wyżej zagrywki na nic się nie zdają, bo widz, zamiast zachwycać się nawiązaniami do popkultury czy ciętymi dialogami zasypia albo irytuje się głupotą i nieporadnością bohaterów, zbyt rozwodnioną intrygą oraz dziurami fabularnymi.

Mimo wszystko jednak trzeci sezon zaczął się w zaskakująco udany sposób. Jak pamiętamy z końcówki drugiej serii, terrigen – substancja uaktywniająca u niektórych osób nadprzyrodzone moce – dostała się do żywności spożywanej przez niczego niepodejrzewających obywateli, przez co S.H.I.E.L.D. ma ręce pełne roboty z namierzaniem ludzi, którzy z dnia na dzień zyskali nadprzyrodzone umiejętności. Dzięki temu w końcu, po dwóch długich latach, poczułem, że oglądam serial rozgrywający się w uniwersum Marvela, a nie pseudoszpiegowski thriller, którego akcja mogłaby toczyć się w dowolnym settingu – w końcu pojawiły się rasowe wątki superbohaterskie, dwie postaci z pierwszoplanowej obsady posiadały supermoce, a struktura serialu zaczęła dopuszczać odważniejsze, mniej konwencjonalne motywy, jak choćby wyprawy na inne planety. Przez jeden krótki moment wierzyłem, że "Agents of S.H.I.E.L.D." wyszedł w końcu na prostą i od teraz będzie już tylko lepiej. 




Przeliczyłem się, oczywiście. Serial dość szybko porzucił ten nowy kierunek i wrócił na swoje dawne tory. Mamy więc nudne szamotanie się z Hydrą, na czele której stanął Ward, nudne porachunki z agencją rządową powołaną do zajęcia się problemem Nieludzi i dość wymuszone dramaty między niektórymi bohaterami. Zniesmaczył mnie choćby sposób, w jaki potraktowany został cały motyw ACTU, który – po odegraniu niemałej roli w wątku głównym – został zapomniany w chwili śmierci szefowej całej tej organizacji. Rosalind była całkiem interesującą postacią, jej chemia z Coulsonem miała spory potencjał... więc oczywiście została zabita po to, by popędzić do przodu fabułę i dać głównemu bohaterowi motyw do radykalniejszych działań. Jedyne, co się poprawiło to tempo – poszczególne wątki nie są przeciągane w nieskończoność, dzięki czemu ogląda się to mimo wszystko lepiej, niż poprzednie sezony.

Druga połowa sezonu skupia się na prastarym Inhumanie, który powraca na Ziemię, by zaprowadzić na niej swoje rządy, co teoretycznie powinno być interesujące. Niestety nie jest, bo rzeczony Inhuman przejął ciało litościwie odstrzelonego nam Warda, przez co aż do finału serii zmuszeni jesteśmy oglądać drewniane aktorstwo Bretta Daltona. Przysięgam, jeśli ten aktor jakimś cudem powróci raz jeszcze, to ze złości zjem swojego laptopa.

Kolejny rozczarowaniem była obiecana nam rok temu drużyna Secret Warriors, na czele której miała stać Mary Sue Skye Tremors Daisy Quake Johnson Potts Dementia Raven Way. Złożona z osób obdarzonych nadludzkimi mocami jednostka do zadań specjalnych miała być długo oczekiwanym powiewem świeżości. W praktyce drużyna zbiera się prawie cały sezon, ma dosłownie jedną (!) wspólną akcję, po czym idzie w rozsypkę. Co gorsza, ostatnie minuty finałowego odcinka tego sezonu bynajmniej nie zwiastują jej rychłego powrotu. Cała para poszła zatem w gwizdek – znowu! – a szkoda, bo nowi bohaterowie naprawdę mają spory potencjał, który nie został w pełni wykorzystany. Dostajemy za to więcej Lincolna – Inhumana, którego poznaliśmy już wcześniej, a który jest jedną z najbardziej irytujących postaci w całym serialu (a to już o czymś świadczy!). Lincoln nie dość, że nie posiada ani interesującej motywacji, ani ciekawego charakteru, ani fajnych relacji z innymi postaciami, to na dodatek zachowuje się w sposób wyjątkowo głupi i nieprzemyślany nawet jak na niewygórowane standardy "Agents of S.H.I.E.L.D.", przez co pakuje całą drużynę w różne kłopoty.


Dla równowagi opowiem może, co mi się w tym sezonie podobało, bo – wbrew pozorom – trochę tego było. O lepszym tempie akcji i nowych, sympatycznych bohaterach drugoplanowych już wspominałem, do tej wyliczanki dodałbym jeszcze paramilitarną organizację napędzaną nienawiścią w stosunku do Inhumans, która odegrała drobną rolę w fabule. Był to mały wątek, ale w interesujący sposób rozbudował świat przedstawiony oraz dodał nową frakcję, z którą agenci S.H.I.E.L.D. będą musieli liczyć się w przyszłości. Wątek Lasha – tajemniczego Nieczłowieka, który polował na swoich pobratymców – początkowo również był bardzo ciekawy, bo zwiastował pojawienie się jakiejś nowej, potężnej siły, a moce Lasha i jego możliwości bojowe czyniły z niego niebezpiecznego przeciwnika... ale po ujawnieniu tożsamości i motywów postępowania tej postaci znowu wszystko skończyło się dość standardowo, czyli nieklimatycznie. 

Bardzo podobała mi się również planeta, na której uwięziony był Hive – taki niespodziewany konwencyjny przeskok do kosmicznego sci-fi był bardzo, ale to bardzo przyjemnym urozmaiceniem. Odcinek, w którym poznajemy losy Simmons uwięzionej na tym obcym świecie był jednym z najlepszych epizodów właściwie całego serialu... ale i w tym przypadku dał o sobie znać brak wyobraźni scenarzystów. Bo kogo spotyka na obcej planecie Simmons? Amerykańskiego kosmonautę, który zaginął dziesięć lat wcześniej. Nie kosmitę, nie przybysza z innego wymiaru, nawet nie cudzoziemca, tylko współczesnego sobie rodaka. Który – dodajmy – mimo dekady spędzonej w samotności i skrajnie niebezpiecznych warunkach zachował wszystkie kompetencje społeczne i równowagę psychiczną. I jest grany przez trzydziestoletniego aktora (przypominam, że przed rozpoczęciem akcji serialu spędził w odosobnieniu dziesięć lat), ponieważ oczywiście, że tak.


Serial otrzymał zamówienie na kolejny sezon - w chwili, w której piszę te słowa jesteśmy już na półmetku czwartego sezonu - toteż niestety zmuszony będę jeszcze przez przynajmniej rok śledzić losy agentów S.H.I.E.L.D. No dobrze, nie tyle będę zmuszony, bo mogę przestać w dowolnym momencie i dać sobie spokój z oglądaniem czegoś, co w oczywisty sposób nie przynosi mi satysfakcji z lektury. Wciąż mam jednak nadzieję, że coś zaskoczy i "Agents of S.H.I.E.L.D." stanie się przynajmniej znośną produkcją. 

Bo naprawdę ma ku temu zadatki – w swoich najlepszych momentach to jest bardzo przyjemna rzecz i gdyby tylko scenarzyści bardziej skupiali się na tworzeniu inteligentnego scenariusza, a mniej na ogłupianiu bohaterów, byle tylko zmusić ich do określonych zachowań byłoby całkiem fajnie. Z sezonu na sezon mam coraz mniejszą nadzieję, że to kiedykolwiek nastąpi... ale wciąż ją mam.

Podobał się wam tekst Michała? Jeśli tak, to zapraszam do lektury jego innych recenzji filmów i seriali z Marvel Cinematic Universe.

Brak komentarzy: