wtorek, 23 czerwca 2015

#1894 - Death of Wolverine

Nikt z sięgających po historię zatytułowaną „Śmierć Wolverine`a” nie ma chyba najmniejszych wątpliwości, że to tylko podpucha. Chwytliwy slogan, który ma podbić sprzedaż. Głośno odbić się w komiksowym światku, wśród czytelników, na forkach. Może nawet dotrzeć do bardziej mainstreamowych mediów. Tak, żeby Axela Alonso albo Joe Quesada pojawili się w telewizji i opowiadali, jakie to komiksy Marvela są fajne i przystępne dla nowych czytelników. To gimmick. Wyrachowany PR stunt. Bo jeśli w Domu Pomysłów chcą zabić jedną ze swoich kur znoszących złote jajka, to tylko po to, żeby zarobić jeszcze więcej na rosole. A potem wrócić do handlu jajkami.



Trudno znaleźć na Ziemi-616 pierwszoplanowego herosa, któremu udało się uniknąć śmierci i niechybnego powrotu zza grobu w chwale. Patrząc na częstotliwość zgonów wydaje się, że dla Marvela to prawdziwa żyła złota. Mniejsza o sensowność i dramaturgię, liczą się nagłówki i podbijanie bębenka. Niemniej, spośród tych wszystkich „endów”, „deathów” i „last daysów” komiks o śmierci Logana ma w sobie coś wyjątkowego. W tym pomyśle jest olbrzymi potencjał na dobrą opowieść, bo Wolverine jest wręcz podręcznikowym przykładem (super)bohatera zmęczonego. Przygniecionego konsekwencjami swoich licznych błędów. Dręczonego wyrzutami sumienia i szukającego odkupienia. Ciągle pytającego samego siebie „po co to wszystko?”. Skrywającego pod maską cynika, lekkoducha czy ostatnio mentora poczuwającego się do odpowiedzialności za młodych herosów zbyt dużo cierpienia, jak na jedno życie. „Death of Wolverine” mogło być wzruszającym last standem samotnego wilka. Ostatnią walką najlepszego, w tym, co robi, a to, co robi, (jak wiadomo) do przyjemnych nie należy. Taką trochę jak ze starego westernu. Niestety, nic z tego nie wyszło.

Charles Soule wyrabia sobie coraz mocniejszą markę na amerykańskim rynku. Pochodzący z Milwaukee scenarzysta zaczynał od autorskich projektów dla mniejszych wydawnictw. Dzięki debiutanckiemu „Strongmanowi” dla SLG, „Strange Attractions” dla Archaia Press i „Letter 44” dla Oni (do którego ekranizacji przymierzała się stacja SyFy) zwrócił na siebie uwagę majorsów. W 2013 przejął po Scotcie Snyderze „Swamp Thinga”, a wkrótce potem zaczął pisać „Superman/Wonder Women”, a więc tytuły mocno eksponowane. Jeśli dodać do tego „She-Hulk”, „Inhuman”, „Thuderbolts” i nadchodzące „Uncanny Inhumans” można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z ciekawie zapowiadającym się komiksiarzem, któremu wydawcy nie boją się powierzać ważnych tytułów. „Śmierć Wolverine`a” była dla mnie pierwszym kontaktem z jego twórczością i okazała się srogim rozczarowaniem.

Punkt wyjścia jest obiecujący. Po wydarzeniach zarysowanych przez Paula Cornella w serii „Wolverine” jej tytułowy bohater stracił swój healing factor. Po Ziemi-616 takie wieści szybko się rozchodzą i rozpoczyna się polowanie na Logana. A ten jest uparty. Odwraca się od swoich przyjaciół, nie chce niczyich rad, nie oczekuje żadnej pomocy. W swoich adamantowych kościach czuje, że jego czas się zbliża. A że chce zginąć tak, jak żył nie zamierza się ukrywać w bazie Avengers czy w szkole w Westchester, tylko zamierza stawić czoła wszystkiemu, co szykuje dla niego los.

Taką wizję Logana w pierwszym zeszycie kupiłem z miejsca, mimo oczywistego bezsensu całej sytuacji. Niestety, im dalej w las, tym ciemniej. Soule nie ma kompletnie żadnego pomysłu jak rozegrać tę historię, a co gorsza – widać, że nie bardzo potrafi (pod względem warsztatowym). Zamiast fabuły dostałem zlepek klisz i najbardziej ogranych chwytów, jakie tylko można sobie wyobrazić. Role drugoplanowe zagrane zostały koszmarnie. Brakowało jakiejkolwiek dramaturgii, a była całość wyprana z jakichkolwiek emocji. Jest kilka fajnych scen, jak ta z dłonią czy z wizytą w barze, ale całość to po prostu parada kolejnych pojedynków Wolverine`a z jego największymi wrogami spięta wątpliwej jakości intrygą. Spotykamy starych znajomych (Oguna, Cybera, Deathstrike`a, Silver Samuraia), odwiedzamy znajome miejsca (Japonię, Kanadę, Madripoor), mierzymy się z odwiecznymi wrogami (obejdzie się bez spoileru, choć tożsamości finałowego bossa bardzo łatwo się domyślić). To bardziej zestaw greatest hits, niż pełnokrwista fabuła. Scenariusz sprawia wrażenie napisanego na kolanie, a całkowicie pogrążają go głupie błędy i nieścisłości. Soule ma bardzo niekonsekwentne podejście do etyki Logana, który bez mrugnięcia okiem morduje sługusów głównego złego, ale nie wiedzieć czemu oszczędza pierwszoplanowych łotrów. Najbardziej boli zakończenie. Zupełnie niedorzeczne, całkowicie rozczarowujące i zwyczajnie głupie.


Jeśli chodzi o oprawą wizualną „Death of Wolverine” prezentuje się znakomicie. Steve McNiven potwierdził swój status jednego z najzdolniejszych artystów komiksowych głównego nurty rysując swój najlepszy album od czasów „Old Man Logan”. McNiven ze swoją mocno realistyczną kreską radzi sobie dobrze zarówno ze sekwencjami wymagającymi dynamiki (walka, pościg), jak i ze scenami skupiony na oddawaniu emocji bohaterów. Całości dopełnia praca wykonana przez inkera Jaya Leistena i kolorystę Justina Posnora, którzy z kreski McNivena wydobyli wszystko, co najlepsze. A prawdziwą wisienką na torcie są nawiązania do Barry`ego Windsor-Smitha. Mniam!

Wersja zbiorcza historii Soule`a i McNivena dostępna jest jedyne w wersji twarookładkowej (zwykły trejd będzie miał premierę dopiero 22 września). Za liczący sobie 144 stron album trzeba zapłacić 25 dolców (na miękko – 20). Co ciekawie sama historia zamyka się na ledwie 80 stronach (czyli czterech, niezbyt grubych zeszytach) reszta zawartości to różnej maści dodatki. Galeria alternatywnych okładek, wywiad z twórcą postaci Lenem Weinem, materiały w stylu making of – Krzysiek Tymczyński pewnie byłby dumny. Szkoda tylko, że czytania starcza na dwa kwadranse…


Po lekturze poczułem nie tylko rozczarowanie, ale też niedosyt. I to niekoniecznie spowodowany objętością, o której wspomniałem przed momentem, tylko poczuciem braku czytelniczego spełnienia. Historia Soule`a i McNivena zawieszona jest między wspomniany runem Cornella, a tym co, było dalej. Nie chce już nawet wspominać o epizodach pobocznych (jak na rasowy event przystało nie obyło się bez tie-inów w „Nightcrawlerze”, „Storm”, „Wolverine and the X-Men” czy one-shotach w stylu „Death of Wolverine: Deadpool and Captain America”, „Death of Wolverine: Life After Logan”), które można sobie spokojnie odpuścić, ale „Death of Wolverine” to zapowiedz dwóch mini-serii („Death of Wolverine: The Logan Legacy”, „Death of Wolverine: The Weapon X Program”) i tygodnika „Wolverines”. Czuć, że to tylko część jakiejś większej narracji, która ciągnąć się będzie jeszcze miesiącami zmuszając ciekawego zakończenia czytelnika do sięgnięcia głębiej do kieszeni. Brawo Marvelu, znowu ci się udało... 

Brak komentarzy: