Od zera do bohatera, a potem na samo dno dzięki cudotwórczemu poradnikowi „Metoda Herkulesa”! W latach 90-tych, zarówno w Polsce jak i USA, w zeszytówkach normą było publikowanie wszelkiej maści reklam, począwszy od morskich małpek, poprzez latające spodki, a na poradnikach sztuk walki i suplementach diety kończąc. Nierzadko stanowiły one dodatkową treść (oczywiście w oderwaniu od treści komiksu), przyjmowały formę mini-komiksów, foto-story czy komiksowych dymków.
Były one nieodłącznym elementem, który przez wiele lat utrwalał się w pamięci i niszczył psychiki ówczesnych dzieciaków. Jedną z takich ofiar był scenarzysta Justin Jordan. Zafascynowały go kulturystyczne kursy Charlesa Atlasa (bez większego trudu można je znaleźć w Internecie), opowiadające o tym jak bezlitośnie gnębiony kujon zamawia poradnik, po czym natychmiast przybywa mu mięśni, mści się na oprawcy i odbija jego dziewczynę. Jordan postanowił zadać sobie pytanie: co by było gdyby ten kurs faktycznie przynosił prawdziwe efekty? Gdyby chuderlawy nerd w kilka dni pojął techniki, których przyswojenie innym zajmowały lata? Gdyby mógł łoić tyłki łobuzom? Odpowiedzią jest „The Strange Talent of Luther Strode”.
Tytułowy Luther to wychudzony nastolatek, skrycie zakochany w koleżance z ławki. Oczywiście fan komiksów i popkultury (co jest zaznaczone bardzo subtelnie), nad którym znęca się osiłek z drużyny footballowej. Typowe. Po otrzymaniu "Metody Herkulesa" przechodzi metamorfozę. Poprawia mu się refleks, wyostrzają zmysły, dostrzega słabe punkty w strukturze ludzkiego ciała i oczywiście przybiera na masie i staje się nadludzko silny. Zaraz też zdobywa ukochaną i daje nauczkę drabowi. To tyle, jeśli chodzi o fabułę pierwszego z sześciu zeszytów. Dalej pojawiają się konsekwencje dokonanego zakupu. Okazuje się, że rzeczona "Metoda" to przedruk prastarych manuskryptów spisanych ludzką krwią, ukazujących morderstwo jako coś naturalnego dla człowieka, - drogę do samodoskonalenia, stania się silniejszym, potężniejszym (co ciekawe, jako użytkowników tej metody przedstawiono m.in. Kaina, Samsona czy Kubę Rozpruwacza). Tę wiedzę mogą wykorzystać tylko nieliczne, obdarzone niezwykłymi talentami osoby, których werbunkiem zajmuje się równie tajemniczy co przerażający, psychotyczny Bibliotekarz. Rzecz w tym, że Strode nie ma zamiaru przyłączać się do „klubu” maniakalnych zabójców.
Lutherowi wydaje się, że skoro ma mięśnie i potrafi skopać tyłek, to wszystkie jego problemy znikną. W rzeczywistości jest jednak inaczej, i to, co było spełnieniem marzeń (oferowanych w cukierkowej reklamie z komiksu) zaczyna przeradzać się w prawdziwy koszmar. Próby superbohaterskich wyczynów stają się drogą do coraz bardziej krwawych rajdów, które apogeum osiągną w nad wyraz dramatycznym finale. „Luther Strode” to najbardziej brutalny album z jakim miałem przyjemność obcować. Scenarzysta nie korzysta z półśrodków, idzie na całość. Doskonale rozumie estetykę splattera i slashera i z wdziękiem ją wykorzystuje przeszczepiając na grunt konwencji superbohaterskiej. Rzeki krwi, latające wnętrzności i ultraprzemoc są tutaj ważnym elementem opowieści: uzasadnionym, potrzebnym i usprawiedliwionym.
Bohaterowie również stanowią ciekawą galerię. Luther – na początku przypominający nieco Petera Parkera czy Dave’a Lizewskiego – to chłopaczek po przejściach, ukrywający się z matką przed sadystycznym ojcem, dobroduszny i mocno stąpający po ziemi. Pete – przyjaciel i sidekick Strode – lekkoduch, trochę tchórzliwy, ale jak się okazuje, potrafiący zdobyć się na akt wielkiego poświęcenia. Petra – wspomniana „zdobycz” Luthera – niezależna, chadzająca własnymi ścieżkami, twarda dziewczyna. No i Bibliotekarz – sadystyczny, wyrafinowany i bezwzględny werbownik dążący, dosłownie, po trupach do celu. Wszyscy mają spory bagaż doświadczeń i emocji, są wzorowo poprowadzeni i świetnie ze sobą współgrają bądź kontrastują.
Jordan, jak na debiutanta, sprawdził się wyśmienicie. Inspiracje zaczerpnął z tradycji klasycznych komiksów superbohaterskich i wymieszał ją z elementami kultowych filmowych horrorów (zwróćcie uwagę na maskę Luthera, która jest analogią do Jasona czy Leatherface’a), dzięki czemu otrzymaliśmy zupełnie inne spojrzenie na zagadnienia związane z mocami i wielką odpowiedzialnością. Stworzył efektowny dramat skąpany we krwi i flakach, zilustrowany przez – również debiutanta – genialnego Tradda Moore’a, którego kreska jest tak dynamiczna, a zarazem przejrzysta i dosłowna, że aż przechodzą ciarki. Strona wizualna przykuwa uwagę od pierwszych plansz i hipnotyzuje aż do samego końca opowieści. Styl Moore’a można porównać do Johna Romity Jr., ale bardziej dojrzałego, zupgradeowanego, z większym pazurem i błyskiem w oku.
„The Strange Talent of Luther Strode”, jak na komiks niezależny, spoza wielkiej dwójki, odniósł spory sukces na rynku amerykańskim. Docenili go czytelnicy, krytycy (pozytywne recenzje, a także nominacje do nagród Eagle, Stan Lee i Expocomic) i włodarze innych wydawnictw, którzy zwerbowali obu twórców. Jordan pisze scenariusze do „Shadowmana” z reaktywowanego wydawnictwa Valiant, a Moore tworzy już dla Marvela i DC). Dzięki temu wsparciu, mogą kontynuować dalsze losy utalentowanego mocarza na łamach „The Legend of Luther Strode”, którego sequel na początku wcale nie był tak oczywisty.
Tytułowy Luther to wychudzony nastolatek, skrycie zakochany w koleżance z ławki. Oczywiście fan komiksów i popkultury (co jest zaznaczone bardzo subtelnie), nad którym znęca się osiłek z drużyny footballowej. Typowe. Po otrzymaniu "Metody Herkulesa" przechodzi metamorfozę. Poprawia mu się refleks, wyostrzają zmysły, dostrzega słabe punkty w strukturze ludzkiego ciała i oczywiście przybiera na masie i staje się nadludzko silny. Zaraz też zdobywa ukochaną i daje nauczkę drabowi. To tyle, jeśli chodzi o fabułę pierwszego z sześciu zeszytów. Dalej pojawiają się konsekwencje dokonanego zakupu. Okazuje się, że rzeczona "Metoda" to przedruk prastarych manuskryptów spisanych ludzką krwią, ukazujących morderstwo jako coś naturalnego dla człowieka, - drogę do samodoskonalenia, stania się silniejszym, potężniejszym (co ciekawe, jako użytkowników tej metody przedstawiono m.in. Kaina, Samsona czy Kubę Rozpruwacza). Tę wiedzę mogą wykorzystać tylko nieliczne, obdarzone niezwykłymi talentami osoby, których werbunkiem zajmuje się równie tajemniczy co przerażający, psychotyczny Bibliotekarz. Rzecz w tym, że Strode nie ma zamiaru przyłączać się do „klubu” maniakalnych zabójców.
Lutherowi wydaje się, że skoro ma mięśnie i potrafi skopać tyłek, to wszystkie jego problemy znikną. W rzeczywistości jest jednak inaczej, i to, co było spełnieniem marzeń (oferowanych w cukierkowej reklamie z komiksu) zaczyna przeradzać się w prawdziwy koszmar. Próby superbohaterskich wyczynów stają się drogą do coraz bardziej krwawych rajdów, które apogeum osiągną w nad wyraz dramatycznym finale. „Luther Strode” to najbardziej brutalny album z jakim miałem przyjemność obcować. Scenarzysta nie korzysta z półśrodków, idzie na całość. Doskonale rozumie estetykę splattera i slashera i z wdziękiem ją wykorzystuje przeszczepiając na grunt konwencji superbohaterskiej. Rzeki krwi, latające wnętrzności i ultraprzemoc są tutaj ważnym elementem opowieści: uzasadnionym, potrzebnym i usprawiedliwionym.
Bohaterowie również stanowią ciekawą galerię. Luther – na początku przypominający nieco Petera Parkera czy Dave’a Lizewskiego – to chłopaczek po przejściach, ukrywający się z matką przed sadystycznym ojcem, dobroduszny i mocno stąpający po ziemi. Pete – przyjaciel i sidekick Strode – lekkoduch, trochę tchórzliwy, ale jak się okazuje, potrafiący zdobyć się na akt wielkiego poświęcenia. Petra – wspomniana „zdobycz” Luthera – niezależna, chadzająca własnymi ścieżkami, twarda dziewczyna. No i Bibliotekarz – sadystyczny, wyrafinowany i bezwzględny werbownik dążący, dosłownie, po trupach do celu. Wszyscy mają spory bagaż doświadczeń i emocji, są wzorowo poprowadzeni i świetnie ze sobą współgrają bądź kontrastują.
Jordan, jak na debiutanta, sprawdził się wyśmienicie. Inspiracje zaczerpnął z tradycji klasycznych komiksów superbohaterskich i wymieszał ją z elementami kultowych filmowych horrorów (zwróćcie uwagę na maskę Luthera, która jest analogią do Jasona czy Leatherface’a), dzięki czemu otrzymaliśmy zupełnie inne spojrzenie na zagadnienia związane z mocami i wielką odpowiedzialnością. Stworzył efektowny dramat skąpany we krwi i flakach, zilustrowany przez – również debiutanta – genialnego Tradda Moore’a, którego kreska jest tak dynamiczna, a zarazem przejrzysta i dosłowna, że aż przechodzą ciarki. Strona wizualna przykuwa uwagę od pierwszych plansz i hipnotyzuje aż do samego końca opowieści. Styl Moore’a można porównać do Johna Romity Jr., ale bardziej dojrzałego, zupgradeowanego, z większym pazurem i błyskiem w oku.
„The Strange Talent of Luther Strode”, jak na komiks niezależny, spoza wielkiej dwójki, odniósł spory sukces na rynku amerykańskim. Docenili go czytelnicy, krytycy (pozytywne recenzje, a także nominacje do nagród Eagle, Stan Lee i Expocomic) i włodarze innych wydawnictw, którzy zwerbowali obu twórców. Jordan pisze scenariusze do „Shadowmana” z reaktywowanego wydawnictwa Valiant, a Moore tworzy już dla Marvela i DC). Dzięki temu wsparciu, mogą kontynuować dalsze losy utalentowanego mocarza na łamach „The Legend of Luther Strode”, którego sequel na początku wcale nie był tak oczywisty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz