"Manga i powieści
graficzne" Radosław Bolałek
Sanpei Shirato przyszedł na świat w
Tokio w 1932 roku, jako Noboru Okamoto. Jego ojciec Tōki (właściwie:
Tokio) był proletariackim malarzem o lewicowych poglądach. Widząc
imperialistyczne skłonności rządu japońskiego i forsowany przezeń
styl nauczania, postanowił sam zająć się edukacją najstarszego
syna. Noboru odziedziczył po ojcu zdolności plastyczne i już pod
koniec lat pięćdziesiątych był rozpoznawalnym artystą
komiksowym.
Debiutował w roku 1956, by po roku stworzyć jeden ze
swoich najpopularniejszych komiksów "Ninja bugei chō" ("Zapiski o
sztuce walki wojowników ninja"). Cykl ten, podobnie jak większość
dokonań Shirato, należał do gatunku jidaigeki, czyli mangi
historycznej. Shirato umiejscawiał akcję w odległej przeszłości,
ale opisywał głównie problemy społeczne. W swojej twórczości
pozostawał zgodny z przekonaniami, jakie przekazał mu ojciec. Jego
lewicowe poglądy trafiały na podatny grunt czytelników
wypożyczalni – kashihonya.
Prawdziwą sławę przyniósł mu
jednak magazyn "Garo". Nazwa wywodzi się od jednej z postaci
ninja z komiksu "Yamase". Czasopismo, które w 1964 roku założył
Katsuichi Nagai, wydawca i redaktor, działający na rynku
kashihonya. Początkowo motorem napędowym był właśnie Shirato.
Jego seria "Kamui den" ("Legenda o Kamuim") faktycznie przysporzyła
popularności magazynowi i zwiększyła sprzedaż głównie wśród
intelektualistów oraz studentów o radykalnych poglądach. Głównym
bohaterem ponownie jest ninja, który opuścił swój klan, a los
rzucił go do małej wioski. W opowieść wpleciona została
ideologia marksistowska, gdzie walka o sprawiedliwość społeczną
jest tematem przewodnim, jednakże nie przeszkadza to, by całość
była wyjątkowo krwawa i inkrustowana dynamicznymi scenami walk.
Shirato włożył dużo pracy w oddanie realiów epoki, opatrzył też
komiks licznymi przypisami zawierającymi informacje historyczne.
"Garo" w dość krótkim czasie
stał się czasopismem wyznaczającym trendy i ulubieńcem krytyków.
Tym, co różniło to czasopismo od innych, był brak ram, w które
należało się wpasować. W zasadzie każdy komiksowy magazyn
japoński, ma ściśle określone ramy, które jednocześnie
definiują odbiorcę. Na przykład wydawany od 1968 roku najbardziej
popularny tygodnik, ukazujący się w milionowych nakładach –
"Shūkan Shōnen Janpu" opiera się na trzech hasłach: yūjō
(przyjaźń), doryoku (wysiłek) i shōri (zwycięstwo). Redaktorzy
w głównonurtowych magazynach dbają, by wizja czasopisma była
spójna, a estetyka i tematyka zbliżona. W historii "Garo"
pojawiało się tylko jedno hasło na okładce – "Monthly
Eccentic Comix Magazine" ("Miesięczny magazyn ekscentrycznych
komiksów"), nie miało ono jednak żadnego wpływu na treść.
Artyści, którzy tam publikowali, mieli pełną swobodę twórczą i
brak nadzoru redaktora, który jest postacią znacznie ważniejszą w
procesie powstawania komiksów japońskich, niż amerykańskich czy
europejskich (temat ten szerzej omawiał Yoshimasa
Mizuo podczas swojego wystąpienia na Bałtyckim Festiwalu Komiksu w
2009 roku).
Dzięki niezależności "Garo" stało się
miejscem, gdzie ukazały się pozycje twórców, których należy
zaliczyć do klasyków japońskich powieści graficznych. Należy
podkreślić, że nigdy nie był to magazyn, który osiągnął
sukces komercyjny. Wydawcy w zasadzie nie płacili autorom, a nakład
był zaledwie ułamkiem, tego, co osiągały głównonurtowe pisma.
Mimo braku większych profitów,
również sam Osamu Tezuka postanowił spróbować swoich sił w
tym modelu wydawania magazynów. Jego odpowiedzią na "Garo"
było ukazujące się od 1967 roku "COM", platforma, na której
wraz z innymi artystami mógł tworzyć niezależne pozycje dla
starszych odbiorców. Napis na okładce głosił "Specjalistyczny
magazyn dla komiksowej elity". Jak we wstępie wyjaśnia sam
Tezuka, tytuł pochodzi od trzech haseł przewodnich comics
(komiksy), comapnion (paczka, przyjaciele) oraz communication
(komunikacja). W założeniu miał być to magazyn robiony przez
twórców lubiących swoją pracę.
Powieści graficzne Tezuki publikowane
w "COM" nie były kierowane do dorosłych w takim stopniu jak
pozycje z "Garo". Jednak to, co tworzył "Ojciec Mangi"
należało do gatunku story manga. Dla Japończyków to ten właśnie
termin, a nie Gediga, byłby tożsamy z powieściami graficznymi".
"Literatura w obrazkach od XVIII do
połowy XX wieku"
Paweł Sitkiewicz
Wszystko, co wiemy o początkach
komiksu, wskazuje, że wydawnicze praktyki Hogartha, choć powielane
przez jego uczniów i kontynuatorów, takich jak np. Richard Newton,
James Gillray i Daniel Chodowiecki, były na tle ogromnej produkcji
satyrycznych druków wyjątkiem od reguły. Również w wieku XIX
komiks rozwijał się głównie w swej odmianie popularnej,
przeznaczonej dla masowego odbiorcy.
Sprzyja temu nowa forma
rozpowszechniania – już nie na oddzielnych arkuszach, ale w prasie
periodycznej. W XIX wieku dystrybucja z okien wystawowych, straganów
i gabinetów rycin została przeniesiona do księgarń, a także
kiosków ulicznych i dworcowych. Drugą istotną zmianą było
umasowienie medium komiksowego. Nie jest bowiem do końca prawdą, że
komiks stał się masową rozrywką dopiero wraz z rozwojem tzw.
żółtej prasy (yellow journalism), a więc na przełomie XIX i XX
wieku. Liczby mówią same za siebie. Satyryczny magazyn "Charivari"
w latach 30. i 40. XIX wieku drukowano w niewielkim jak na dzisiejsze
standardy nakładzie 2–3 tysięcy egzemplarzy, ale niespełna
dwadzieścia lat później konkurencyjny "Punch" wychodził już
w nakładzie 60 tysięcy, natomiast w latach 80. XIX wieku niemiecki
"Fliegende Blätter", gdzie historyjki obrazkowe publikowali
m.in. Wilhelm Busch i Hermann Vogel, rozpowszechniano w liczbie
blisko 100 tysięcy egzemplarzy tygodniowo, i nakłady z każdym
rokiem rosły. Poza tym zamieszczane w popularnych magazynach
komiksy były przeznaczone głównie dla klasy średniej, w związku
z czym nastąpiła niewielka nobilitacja tej formy rozrywki.
W okresie tym następuje nieśmiałe
zbliżenie tradycji komiksowej i literackiej. Co prawda wówczas
komiks rzadko jeszcze ukazywał się w formie książki, rzadko bywał
dziełem artysty z ambicjami, ale kilka wyjątków od reguły
zasługuje na uwagę.
Za praojców dzisiejszej powieści
graficznej można uznać trzech najważniejszych prekursorów komiksu
z XIX wieku: Rodolphe’a Töpffera, Gustave’a Dorégo i Wilhelma
Buscha. W gronie tym najważniejszą rolę odegrał Töpffer, którego
często – i chyba słusznie – nazywa się ojcem komiksu w ogóle.
Uchodzi on ponadto za pierwszego teoretyka historyjek obrazkowych,
artystę świadomego, że medium, które spopularyzował, różni się
zarówno od sztuk plastycznych, jak i tekstów literackich, choć
oczywiście wchodzi z nimi w relacje. Swoje książeczki, które
wydawał do przedwczesnej śmierci w 1846 roku, nazywał albo małymi głupstwami albo literaturą w rycinach
(littérature en estampes), dostrzegając narracyjny charakter tych
zabawnych rysuneczków. "Opowiadania można pisać dwojako –
pisał w eseju poświęconym fizjonomice. – Można je ujmować w
rozdziały, zdania i słowa, wtedy nazywają się literaturą, albo
też i w serie obrazów i wtedy nazywają się opowiadaniami
obrazkowymi" (cytat za Ernstem Gombrichem, "Sztuka i
złudzenie. O psychologii przedstawienia obrazowego") Uważał ponadto, że opowiadania obrazkowe są
bardziej zwięzłe i łatwiejsze do zrozumienia, a obraz „żywiej
się skieruje do większej liczby umysłów” niż słowo.
Dostrzegał jednak ścisły związek obrazu i tekstu. "Rysunki bez
tekstu miałyby tylko proste znaczenie; teksty bez obrazków – w
ogóle będą pozbawione znaczeń. Całość tworzy pewnego rodzaju
powieść, lecz najdziwniejsze jest to, że równie dobrze przypomina
cokolwiek innego" – pisał na temat jednej ze swoich książeczek.
Miał świadomość, że komiks to ani literatura, ani teka z
rycinami, ani powieść, choć po trochu jest każdym z nich.
Töpfferowi marzyła się kariera
malarza, ale słaby wzrok przekreślił życiowe plany. Prowadził
szkołę, trudniąc się na boku krytyką literacką i pisarstwem.
Podobnie jak Hogarth, postanowił część swych artystycznych
ambicji zrealizować jako twórca komiksów. Przesadą byłoby
powiedzieć, że adresował swoje budujące, lecz zarazem bardzo
dowcipne opowiastki do kulturalnych elit – pierwsze książeczki
powstały dla uczniów, w przerwach między zajęciami. Ale
ewidentnie starał się nie schlebiać niskim gustom. Swoje opowiadania obrazkowe wydawał w formie albumów, w niewielkich
nakładach, choć dzięki życzliwości przyjaciół i bezwzględności
rynku pirackiego z czasem przyniosły mu one popularność i uznanie.
Komiksy Töpffera pobłogosławił u
schyłku życia sam Johann Wolfgang von Goethe, niemiecki poeta i
dramaturg, który – co istotne – karykatury jako takiej w ogóle
nie cenił, oskarżając ją o „psucie publicznego smaku” (szerzej na temat związków Goethego z
komiksem pisał David Kunzle w tekście "Goethe and Caricature: From
Hogarth to Töpffer", w "Journal of the Warburg and Courtauld
Institutes" 1985, Vol. 48).
Töpffer urzekł go talentem, dowcipem, oryginalnością rysunku.
Dzięki niemu odkrył w medium obrazkowym ogromny potencjał – choć
jako święty patron komiksu, wynoszący go do rangi nowej sztuki,
wydaje się kandydatem dość zaskakującym. Ale to właśnie w tym
momencie, gdy rozbawiony Goethe przerzucał karty "Doktora Festusa"
(1831), komiks po raz pierwszy doznał prawdziwej nobilitacji w
środowisku literackim (nie było wtedy w Europie większego
autorytetu niż autor "Fausta"). Czy zdał egzamin jako dzieło
quasi-powieściowe?
"Literackość" komiksów Töpffera
okazuje się jednak dyskusyjna. Jego opowiastki składają się
bowiem z rozegranych w szalonym tempie przygód, niczym w filmie
rysunkowym. Współczesnemu odbiorcy bardziej będą przypominać
"Tintina" niż poważne powieści graficzne. Thierry Groensteen,
biograf Töpffera, jego największymi spadkobiercami nazywa Winsora
McCaya i Hergégo, a nawet mistrzów filmowego slapsticku. „Swych opowiadań obrazkowych Töpffer nie dostosuje do konwencji wielkiej literatury – pisał Groensteen. – Jego parodia
przede wszystkim nie jest w typie powieściowym. Antyliteracka
narracja polega tu na współuczestniczeniu: służy po to, by
czytelnik odniósł wrażenie, że bierze udział w spektaklu
szalonej przygody bezpośrednio i w czasie rzeczywistym”. Trudno
zaprzeczyć, że ten model narracji przywodzi na myśl kreskówkę,
choć jednocześnie trudno się zgodzić, że historyki obrazkowe
Töpffera są antyliterackie tylko dlatego, że nie
przypominają XIX-wiecznych powieści.
Czytelnik wychowany na literaturze
oświeceniowej, a nie na "Tintinie", lawiny nieszczęść, jakie
spadają na bohaterów Töpffera, skojarzy raczej z powiastką
filozoficzną, a nie serią gagów. Jak słusznie pisał Laurence
Grove: "tego rodzaju karykaturalne paski wprowadzają Wolteriańskie
w stylu wyolbrzymienie egzotycznych zdarzeń i miejsc, przy czym
ewentualny niepokój jest rozpraszany przez groteskowy humor".
Tytułowy bohater "Miłostek pana Vieux Bois" (1837), zanim stanie na
ślubnym kobiercu z ukochaną, trzy razy trafi do więzienia, a raz
do klasztoru, pokona rywala w pojedynku i walce na spryt, pięć razy
targnie się na swoje życie, dwukrotnie zostanie obrabowany przez
bandytów, ponadto będzie palony na stosie i topiony w rzece,
zniesie głód i trudy rozłąki. Gdzie tu filozofia? – ktoś
zapyta. Otóż po każdej klęsce pan Vieux Bois zmienia koszulę na
czystą, aby z jeszcze większą determinacją ścigać swój Obiekt
Miłości (tak narrator nazywa narzeczoną). Kryje się w tym głębsza
myśl: człowiek potrafi przetrwać więcej, niż mu się wydaje, o
ile tylko opanuje sztukę zrzucania skóry po każdej porażce.
"Miłostki pana Vieux Bois" – podobnie jak inne historyjki obrazkowe
Töpffera – są ponadto wolteriańską satyrą na ten najlepszy
z możliwych światów, wyśmiewającą instytucję małżeństwa,
romantyczne egzaltacje, Kościół i władzę. Czyżby więc
powiastka filozoficzna w rycinach? Wiele na to wskazuje.
Rodolphe Töpffer w symboliczny sposób
zapoczątkował zwyczaj wydawania ambitniejszych komiksów w formie
książkowej. Pomijając edycje pirackie i plagiaty, już za jego
życia zaczęły ukazywać się komiksowe albumy artystów
zafascynowanych osiągnięciami szwajcarskiego pioniera. Do jego
najważniejszych uczniów należą tacy autorzy, jak Cham (właśc.
Charles Amédée de Noé), Léonce Petit, William Thackeray czy
George Cruikshank. Wszystkich urzekł styl plastyczny Töpffera,
odznaczający się – w odróżnieniu od statycznych i upozowanych
kompozycji Hogartha – szybką, momentami wręcz niestaranną
kreską, za pomocą której można było oddać ruch postaci oraz
nagłe zwroty akcji. Ten język skrótu myślowego do perfekcji
opanowali autorzy współczesnych cartoons.
Ilustracje pochodzą od redakcji.
Ilustracje pochodzą od redakcji.
1 komentarz:
To jeden z fajniejszych blogów na blogspocie.
Prześlij komentarz