Seria pod radosnym tytułem „Happy!” to krótka, czteroczęściowa podróż po mroźnych zakamarkach Nowego Jorku. Pełno tam błota pośniegowego, pijaczków, ich szczyn, rzygowin i czego tam jeszcze możemy się domyślić. Prawdziwy christmas time. Jest nawet święty Mikołaj, tylko jakiś... podejrzany. Święta to także czas kiedy spełniają się najskrytsze marzenia: liczysz na kulę w łeb, to ją dostaniesz. Podaruje Ci ją Nick Sax, ex-glina, obecnie będący na etapie równi pochyłej swojej kariery (właściwie to już jest w samym środku jej najgorszego padołu). Nick, żeby zabić czas, zabija innych i bierze za to kasę, raczej nędzną, bo nie otacza się luksusami. Wygląda na to, że wystarczy mu stary prochowiec, pełny magazynek i parę głębszych.
Pierwsze strony „Happy!” to właśnie ostanie zlecenie na braci Fratelli. Nie do końca wszystko idzie zgodnie z planem, bo Nick obrywa, świat przewraca mu się do góry nogami, i chcąc nie chcąc nasz bohater trafia do ambulansu. Gdzieś po drodze zabiera ze sobą nowo napotkanego przyjaciela: małego, cartoonowego, niebieskiego konika... Powtórzę: nowy przyjaciel Nicka to mały, cartoonowy, niebieski konik. Pojawia się znikąd. Zapomniałem dodać, że ma małe skrzydełka i mały róg pośrodku głowy. Nasz mały bohater oczywiście mówi... nie, przepraszam, nie mówi – gada jak najęty. Skąd się wziął? Prochy, wóda, kroplówka to tylko prawdopodobne przyczyny. Trzeba się otrząsnąć, stanąć na nogi, napić kawy... Może wtedy wszystko wróci do normy. A nowe kłopoty, nie licząc niebieskiej, natrętnej halucynacji, są tuż za rogiem - po piętach Nickowi depcze niejaki Mr. Blue (nomen omen) i jego siepacze, a wszystko z powodów których nie chcę zdradzać. I tak zaczyna się to całe bożonarodzeniowe story. Przyznacie, że brzmi to dość kuriozalnie.
Pierwsze wrażenie przy lekturze „Happy!” to na pewno lekka konsternacja. Świat w komiksie jest brutalny, wulgarny, zatęchły. Tak malują go początkowe strony pierwszego zeszytu. Kiedy już wydaje się, że jesteśmy w domu, nagle Grant Morisson wali nas po głowie obuchem swojej wyobraźni – pojawia się tytułowy bohater, i właściwe to nie wiemy gdzie jesteśmy, ani tym bardziej, czy nie jest to jakiś wariacki pomysł scenarzysty zrodzony w oparach używek wszelakich.
Pierwszy zeszyt pozostawia po sobie spory niesmak i niepewność, czy to wszystko ogóle będzie się trzymało kupy. Na szczęście po lekturze można stwierdzić: tylko tobie to się mogło udać, Panie Morisson. Happy i Nick to na pierwszy rzut oka duet wręcz idiotyczny, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej... wiarygodny. Wynika to z oswojenia z postaciami, bo choć Happy stwierdza jakie jest źródło jego natury, pokrętne i niejasne to wyjaśnienie. W tej materii pozostaje czekać na finał cyklu, ale też nie zdziwię się jeśli niebieski konik po prostu zniknie, a scenarzysta zostawi nas na pastwę pustych, bezsensownych spekulacji.
Z drugiej strony można tą konwencję kupić w całości od samego początku i po prostu dobrze się bawić. Ot, sympatyczne, fruwające zwierzątko i notorycznie rugający je dziwny facet, który w gruncie rzeczy gada sam do siebie (jak można dostrzec w niektórych kadrach). Ta relacja popycha fabułę do przodu i w ogóle po części jest motorem całej historii. Po trzecim zeszycie mogę śmiało powiedzieć, że na pewno nic Grantowi nie wymknęło się spod kontroli, jest wręcz odwrotnie – wszystko zaczyna się układać w logiczną całość. Można temu komiksowi zarzucić przesadną wulgarność, ale w kontekście bohaterów i napotkanych sytuacji da się to zrozumieć.
Co do strony wizualnej mogę tyko powiedzieć, że Darick Robertson jest poprawny do bólu. Nic tam nie przeszkadza w lekturze, kolorystycznie paleta barw pasuje do opowiadanej historii. Wyjątkiem jest oczywiście koncepcja postaci Happy'ego – jak już wspominałem, to 100% cartoon, postać żywcem wyjęta z bajki dla małych dzieci i wrzucona w otchłań patologii. Komiks ma w sobie poza tym szczyptę stylistyki noir, może dlatego, że większość akcji dzieje się po zmierzchu, na tle wielkomiejskiej dżungli.
W kwietniu ukazało się wydanie zbiorcze, a ktoś inny (jakiś desperat!) podobno jest zainteresowany ekranizacją. Świadczy to chyba, że komiks został doceniony. Na pewno nie jest to seria dla wszystkich (niektórych z pewnością odrzuci), tym niemniej warto się przekonać samemu, czy ta konwencja nie przekracza waszego progu wytrzymałości. Ja czekam na finał licząc, że zwieńczenie serii będzie tak samo oryginalne jak cała reszta komiksu.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Pawła Szczygielskiego "Bullets Are The Beauty"
Pierwsze strony „Happy!” to właśnie ostanie zlecenie na braci Fratelli. Nie do końca wszystko idzie zgodnie z planem, bo Nick obrywa, świat przewraca mu się do góry nogami, i chcąc nie chcąc nasz bohater trafia do ambulansu. Gdzieś po drodze zabiera ze sobą nowo napotkanego przyjaciela: małego, cartoonowego, niebieskiego konika... Powtórzę: nowy przyjaciel Nicka to mały, cartoonowy, niebieski konik. Pojawia się znikąd. Zapomniałem dodać, że ma małe skrzydełka i mały róg pośrodku głowy. Nasz mały bohater oczywiście mówi... nie, przepraszam, nie mówi – gada jak najęty. Skąd się wziął? Prochy, wóda, kroplówka to tylko prawdopodobne przyczyny. Trzeba się otrząsnąć, stanąć na nogi, napić kawy... Może wtedy wszystko wróci do normy. A nowe kłopoty, nie licząc niebieskiej, natrętnej halucynacji, są tuż za rogiem - po piętach Nickowi depcze niejaki Mr. Blue (nomen omen) i jego siepacze, a wszystko z powodów których nie chcę zdradzać. I tak zaczyna się to całe bożonarodzeniowe story. Przyznacie, że brzmi to dość kuriozalnie.
Pierwsze wrażenie przy lekturze „Happy!” to na pewno lekka konsternacja. Świat w komiksie jest brutalny, wulgarny, zatęchły. Tak malują go początkowe strony pierwszego zeszytu. Kiedy już wydaje się, że jesteśmy w domu, nagle Grant Morisson wali nas po głowie obuchem swojej wyobraźni – pojawia się tytułowy bohater, i właściwe to nie wiemy gdzie jesteśmy, ani tym bardziej, czy nie jest to jakiś wariacki pomysł scenarzysty zrodzony w oparach używek wszelakich.
Pierwszy zeszyt pozostawia po sobie spory niesmak i niepewność, czy to wszystko ogóle będzie się trzymało kupy. Na szczęście po lekturze można stwierdzić: tylko tobie to się mogło udać, Panie Morisson. Happy i Nick to na pierwszy rzut oka duet wręcz idiotyczny, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej... wiarygodny. Wynika to z oswojenia z postaciami, bo choć Happy stwierdza jakie jest źródło jego natury, pokrętne i niejasne to wyjaśnienie. W tej materii pozostaje czekać na finał cyklu, ale też nie zdziwię się jeśli niebieski konik po prostu zniknie, a scenarzysta zostawi nas na pastwę pustych, bezsensownych spekulacji.
Z drugiej strony można tą konwencję kupić w całości od samego początku i po prostu dobrze się bawić. Ot, sympatyczne, fruwające zwierzątko i notorycznie rugający je dziwny facet, który w gruncie rzeczy gada sam do siebie (jak można dostrzec w niektórych kadrach). Ta relacja popycha fabułę do przodu i w ogóle po części jest motorem całej historii. Po trzecim zeszycie mogę śmiało powiedzieć, że na pewno nic Grantowi nie wymknęło się spod kontroli, jest wręcz odwrotnie – wszystko zaczyna się układać w logiczną całość. Można temu komiksowi zarzucić przesadną wulgarność, ale w kontekście bohaterów i napotkanych sytuacji da się to zrozumieć.
Co do strony wizualnej mogę tyko powiedzieć, że Darick Robertson jest poprawny do bólu. Nic tam nie przeszkadza w lekturze, kolorystycznie paleta barw pasuje do opowiadanej historii. Wyjątkiem jest oczywiście koncepcja postaci Happy'ego – jak już wspominałem, to 100% cartoon, postać żywcem wyjęta z bajki dla małych dzieci i wrzucona w otchłań patologii. Komiks ma w sobie poza tym szczyptę stylistyki noir, może dlatego, że większość akcji dzieje się po zmierzchu, na tle wielkomiejskiej dżungli.
W kwietniu ukazało się wydanie zbiorcze, a ktoś inny (jakiś desperat!) podobno jest zainteresowany ekranizacją. Świadczy to chyba, że komiks został doceniony. Na pewno nie jest to seria dla wszystkich (niektórych z pewnością odrzuci), tym niemniej warto się przekonać samemu, czy ta konwencja nie przekracza waszego progu wytrzymałości. Ja czekam na finał licząc, że zwieńczenie serii będzie tak samo oryginalne jak cała reszta komiksu.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Pawła Szczygielskiego "Bullets Are The Beauty"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz