Robert Zaręba, wydawca, scenarzysta i głównodowodzący Strefy Komiksu, pisze, że trzeba być prawdziwym ponurakiem, żeby podczas lektury „Story Artu?” nie zaszczycić graficznych wiców Zygmunta Similaka jednym czy dwoma uśmiechami. Cóż, być może jestem właśnie takim ponurakiem, bo jedynym uczuciem, jakiego doświadczyłem podczas czytania tego albumu było narastające znudzenie.
Oczywiście, można zasłaniać się tym, że przecież każdego śmieszy coś innego, że gustujemy w różnych rodzajach dowcipu. Ale jak to jest, że to akurat Similak mnie nie bawi, a przy Wilq, Paroovce, pewnym Jeżu, a nawet Demie pokładam się ze śmiechu? To ze mną jest coś nie tak, czy jednak z Similakiem, który jak śmieszy, jak nie śmieszy?
Na album „Story Art?” składają się krótkie humorystyczne opowiastki. Zwykle zamykają się w jednym, pojedynczym satyrycznym rysunku, rzadziej trafiają się historyjki mające po dwa, trzy kadry, a statusem prawdziwych unikatów cieszą się całostronicowe, jednoplanszowe fabuły. Te znajdują się na samym końcu albumu i są zdecydowanie najsłabsze. Prace Similaka zamknięte są w dość ograniczonym kręgu – widać, że tematycznie ograniczone są do dowcipów o nieudolnych policjantach i cwanych złodziejach, przygłupich dresiarzach, skąpych księżach oraz dolach i niedolach małżeńskiego pożycia. O, brakuje chyba dowcipów o teściowych i blondynkach, aby zbiór konwencjonalnych, opartych na stereotypie humoresek był kompletny. Pamiętacie może takie groszowe gazetki z dowcipami, które można kupić w każdym kiosku za rogiem dobrych kilka lat temu? To ten sam typ żartu. Archaicznego, kojarzącego się z szkolnym korytarzem. Zresztą autor „Story Artu?” publikuje właśnie w podobnych periodykach - „Twój Dowcip”, „Mister Dowcip”, „Dobry Humor” żeby wymienić kilka.
Humor łódzkiego twórcy ma z założenia satyrycznie portretować naszą codzienność. Powinienem napisać raczej „naszą”, bo Similak według mnie odwołuje się nie tyle do samej rzeczywistości, co do utartych stereotypów. Jak mu to wychodzi? Kiepsko. Wyraźnie brakuje mu polotu, oryginalności, błyskotliwości, wizualnego wyrafinowania czy czegokolwiek innego, aby móc stawiać go na równi (co robi Zaręba) z klasykami ilustrowanej satyry. Raczkowski, Sawka, Czeczot, Koza czy nawet Mleczko grają w zupełnie innej lidze. To, co nasi najlepsi karykaturzyści podnieśli do rangi niemałego artyzmu, w wykonaniu Similaka, (któremu bliżej do Sadurskiego) jest jedynie kawałem. Nie śmiesznym, często głupim.
Kreska Zygmunta Similaka przywodzi na myśl estetykę gazetowego komiksu przedwojennego. W takim mocno przerysowanym, a z dzisiejszego punktu widzeniu już dość archaicznym, stylu autor czuje się najlepiej. Jakiekolwiek wycieczki poza ten rejon kończą się dla niego nie najlepiej. W swojej klasie to solidny wyrobnik, któremu jednak sporo brakuje do najlepszych. Zdarza się również, że Similak popisze się jakimś graficznym kiksem, a rysowanie postaci kobiecych nie jest jego mocną stroną. Kompozycja, wyczucie kadru i pewna swoboda w posługiwaniu się kreską również nie są jego mocną stroną.
Edytorska niedbałość zaczyna być już standardem w publikacjach Strefy Komiksu. Co prawda czerń coraz bardziej zaczyna przypominać czerń, ale ciała daje drukarnia. Przy niektórych większych ilustracjach oczy razi pikseloza (szczególnie paskudna na stronie 26). Poszczególne prace podobierane są bez składu i ładu, a cały album sprawia wrażenie złożonego na szybko, chaotycznie i bez pomysłu. A już szczytem jest puszczenie w albumie dwukrotnie tego samego rysunki (pojawia się na 3 i 10 stronie).
Przyznam, że spodziewałem się czegoś więcej po Zygmuncie Similaku w jego naturalnym, karykaturalno-satyrycznym środowisku. Niestety, jego dowcip okazał się tak samo czerstwy, jak redaktorski (autorski?) pomysł zatytułowania albumu w taki, a nie inny sposób.
Oczywiście, można zasłaniać się tym, że przecież każdego śmieszy coś innego, że gustujemy w różnych rodzajach dowcipu. Ale jak to jest, że to akurat Similak mnie nie bawi, a przy Wilq, Paroovce, pewnym Jeżu, a nawet Demie pokładam się ze śmiechu? To ze mną jest coś nie tak, czy jednak z Similakiem, który jak śmieszy, jak nie śmieszy?
Na album „Story Art?” składają się krótkie humorystyczne opowiastki. Zwykle zamykają się w jednym, pojedynczym satyrycznym rysunku, rzadziej trafiają się historyjki mające po dwa, trzy kadry, a statusem prawdziwych unikatów cieszą się całostronicowe, jednoplanszowe fabuły. Te znajdują się na samym końcu albumu i są zdecydowanie najsłabsze. Prace Similaka zamknięte są w dość ograniczonym kręgu – widać, że tematycznie ograniczone są do dowcipów o nieudolnych policjantach i cwanych złodziejach, przygłupich dresiarzach, skąpych księżach oraz dolach i niedolach małżeńskiego pożycia. O, brakuje chyba dowcipów o teściowych i blondynkach, aby zbiór konwencjonalnych, opartych na stereotypie humoresek był kompletny. Pamiętacie może takie groszowe gazetki z dowcipami, które można kupić w każdym kiosku za rogiem dobrych kilka lat temu? To ten sam typ żartu. Archaicznego, kojarzącego się z szkolnym korytarzem. Zresztą autor „Story Artu?” publikuje właśnie w podobnych periodykach - „Twój Dowcip”, „Mister Dowcip”, „Dobry Humor” żeby wymienić kilka.
Humor łódzkiego twórcy ma z założenia satyrycznie portretować naszą codzienność. Powinienem napisać raczej „naszą”, bo Similak według mnie odwołuje się nie tyle do samej rzeczywistości, co do utartych stereotypów. Jak mu to wychodzi? Kiepsko. Wyraźnie brakuje mu polotu, oryginalności, błyskotliwości, wizualnego wyrafinowania czy czegokolwiek innego, aby móc stawiać go na równi (co robi Zaręba) z klasykami ilustrowanej satyry. Raczkowski, Sawka, Czeczot, Koza czy nawet Mleczko grają w zupełnie innej lidze. To, co nasi najlepsi karykaturzyści podnieśli do rangi niemałego artyzmu, w wykonaniu Similaka, (któremu bliżej do Sadurskiego) jest jedynie kawałem. Nie śmiesznym, często głupim.
Kreska Zygmunta Similaka przywodzi na myśl estetykę gazetowego komiksu przedwojennego. W takim mocno przerysowanym, a z dzisiejszego punktu widzeniu już dość archaicznym, stylu autor czuje się najlepiej. Jakiekolwiek wycieczki poza ten rejon kończą się dla niego nie najlepiej. W swojej klasie to solidny wyrobnik, któremu jednak sporo brakuje do najlepszych. Zdarza się również, że Similak popisze się jakimś graficznym kiksem, a rysowanie postaci kobiecych nie jest jego mocną stroną. Kompozycja, wyczucie kadru i pewna swoboda w posługiwaniu się kreską również nie są jego mocną stroną.
Edytorska niedbałość zaczyna być już standardem w publikacjach Strefy Komiksu. Co prawda czerń coraz bardziej zaczyna przypominać czerń, ale ciała daje drukarnia. Przy niektórych większych ilustracjach oczy razi pikseloza (szczególnie paskudna na stronie 26). Poszczególne prace podobierane są bez składu i ładu, a cały album sprawia wrażenie złożonego na szybko, chaotycznie i bez pomysłu. A już szczytem jest puszczenie w albumie dwukrotnie tego samego rysunki (pojawia się na 3 i 10 stronie).
Przyznam, że spodziewałem się czegoś więcej po Zygmuncie Similaku w jego naturalnym, karykaturalno-satyrycznym środowisku. Niestety, jego dowcip okazał się tak samo czerstwy, jak redaktorski (autorski?) pomysł zatytułowania albumu w taki, a nie inny sposób.
1 komentarz:
Pomysł na tytuł może i czerstwy, ale idealnie wyraża mój stosunek zarówno do zjawiska jak i do jego animatorów :)
A swoją drogą dawno nie czytałem tak zabawnej recenzji :D
Prześlij komentarz