"Haunted" to początek nieoczekiwanie krótkiej przygody charyzmatycznego Warrena Ellisa ze światem Johna Constantine'a, która to, jak wiadomo, zakończyła się swego rodzaju skandalem. Przeglądając różne miejsca w sieci często spotykałem się z opinią, iż Ellis tak naprawdę nie zdążył wsiąknąć w tenże serial, że jego praca przerwana została w momencie, gdy dopiero zaczynał się rozkręcać. Na wszelki wypadek przygotowałem się więc na ewentualny niewypał. Dopiero w trakcie lektury uprzytomniłem sobie, że sugerowanie się opiniami innych - tych, o których gustach nie ma się większego pojęcia - to jedna z najgłupszych rzeczy pod słońcem.
Fabuła jest stosunkowo prosta. Oto Constantine, chwilę po tym, jak kolejny dzień rozpoczął od sięgnięcia z łózka po paczkę papierosów, dowiaduje się z porannej gazety o brutalnym morderstwie dokonanym na jego ex-dziewczynie. Nie widział jej już kopę lat, ale jako, że jest jednym z tych wrednych skurwysynów, którzy jednak poszczycić się mogą dobrym sercem, na informację tę nie pozostaje obojętnym. Z pomocą pewnego zaprzyjaźnionego policjanta dociera na miejsce zbrodni, gdzie jasnym staje się, iż nazwanie mordu brutalnym to cokolwiek subtelne ujęcie rzeczy, a i sprawcy całego zamieszania daleko do "zwykłego" psychopaty. Chwilę później bohater przechadza się okolicznymi ulicami i spotyka uwięzionego ducha dziewczyny.
Pierwsza część historii nie zapowiada nic szczególnie oryginalnego, zresztą sama w sobie jest niekoniecznie interesująco opowiedziana (jeśli nie liczyć upiornego nastroju). Nie, żeby miało być od razu nijako, ale po prostu brakuje odpowiedniej dawki empatii. Tego czegoś, co sprawiłoby, iż łatwo byłoby uwierzyć, że zamordowana Isabel naprawdę coś dla bohatera znaczyła, a tym samym jej śmierć podziałałaby jakoś i na odbiorcę. Bo początkowo jedynym fragmentem, który w jakikolwiek sposób wpływa na emocje, jest wspomniana wizyta na miejscu zbrodni - ze względu na coraz to bardziej makabryczne szczegóły mordu.
Wkrótce jednak okazuje się, iż "Haunted" to rzecz diabelnie przemyślana, a przynajmniej w wypadku przeważającej większości składających się nań elementów. Co najważniejsze, główny wątek fabularny jest do pewnego stopnia pretekstowy. Scenarzysta posługuje się nim, aby móc wyprawić Constantine'a w niekończącą się podróż po najciemniejszych zakamarkach Londynu. Opowieść zaczyna w pewnym momencie budować na coraz liczniejszych, zawsze bardzo ciekawych dygresjach, od odniesień do polityki i kwestii społecznych po - przede wszystkim - specyficzne fakty historyczne dotyczącego angielskiej stolicy. Dygresje te początkowo jawią się jako ozdobniki głównego wątku, z czasem jednak zaczynają dominować, a wreszcie bardzo zgrabnie kleić się z nim w nierozerwalną całość, tworząc jeden wielki portret miasta - żyjącego organizmu u swoich podstaw mającego zbłąkane dusze zmarłych.
Wiecznie zbuntowany Ellis nadaje "Hellblazerowi" nonkonformistycznej tonacji. Szare tłumy pędzące za dnia do pracy, jak również pewne konsumpcyjne szopki, zestawia z tym, co brzydkie, brudne i paskudne, ale co, jak podkreśla, jest zdecydowanie prawdziwsze. Constantine'a czyni on przewodnikiem po miejskim krwiobiegu. Królem labiryntu składającego się ze slumsów, pustostanów czy podziemi, miejsc zamieszkałych lub regularnie odwiedzanych przez kolejnych społecznych wyrzutków. Autor tworzy więc nieco prowokacyjny portret nowoczesnej metropolii, dokładnie tak, jak robił to w kultowym "Transmetropolitan". Nie zapomina przy czym jednak o głównych wyznacznikach "Hellblazera", podporządkowując swój indywidualny styl oryginalnemu charakterowi serii. Londyn traktuje niczym narzędzie opowieści grozy. To żywe cmentarzysko zastępujące klasyczne gotyckie zamki, mroczne lasy czy bagna. Pod tym kątem Ellis robi więc mniej więcej to, za co we wstępie do tomu "Strach i wstręt" chwalił jednego ze swoich poprzedników, Gartha Ennisa. Grozę wyciska z szarej rzeczywistości, potworów odnajduje wśród ludzi.
Skojarzeń ze słynnym runem Ennisa jest zresztą ciut więcej. Pomijając co brutalniejsze fragmenty komiksu, największym podobieństwem jest portret samego Johna Constantine'a. Szybko dowiaduje się on, iż poszukiwany przezeń morderca Isabel jest magikiem, do tego zapatrzonym w okultystyczne eksperymenty legendarnego Aleistera Crowleya. Aby ułatwić sobie zadanie bohater odwiedza więc kolejnych starych znajomych po fachu, ci zaś okazują się odzwierciedlać jego ewentualne przyszłe oblicza, w zależności od tego, jaką drogą później podąży. A opcji do wyboru jest dużo. Brzmi znajomo? Wszak to - do pewnego stopnia - inna wariacja na temat kreacji bohatera zaprezentowanej przez Ennisa w tomie "Niebezpieczne nawyki".
Jeśli chodzi o stronę wizualną, to John Higgins spisał się całkiem nieźle. Prostotą i czytelnością przypominał mi nieco prace Steve'a Dillona, aczkolwiek jest i mniej monotonny i jednocześnie mniej charakterystyczny. Początkowo przeszkadzała mi jego interpretacja twarzy bohatera, kojarzyła mi się bowiem raczej z jakąś postacią z opowieści szpiegowskiej ("John Constantine, dzielny agent jej królewskiej mości"). Na szczęście z czasem przyzwyczaiłem się i o swoich skojarzeniach zapomniałem. Gorzej, kiedy w kilku scenach przyszło bohatera rozebrać - ciężko uwierzyć, iż ciało tak łajdaczącej się jednostki pokryte może być takimi mięśniami. Jakby właśnie wyszedł z siłowni. Od początku za to podobał mi się okazjonalnie stosowany, całkiem pomysłowy układ rysunków na wybranych stronach - kiedy to subiektywna narracja otrzymuje swoje własne miejsce poza kadrami. Wygląda to bardzo estetycznie. Ale najlepsze są i tak same okładki kolejnych zeszytów autorstwa mistrza realistycznej grafiki Tima Bradstreeta. Jego prace niemal zawsze rozkładają mnie na łopatki.
Żeby jednak nie było za miło, należałoby wspomnieć o pewnym grzechu, jaki scenarzysta tu, niestety, popełnia. Jest nim mianowicie częściowa niespójność. Jakkolwiek, jak pisałem, kolejne elementy zaczynają się bardzo zgrabnie ze sobą kleić, to jednak sam główny wątek jest niewątpliwie na siłę wydłużany. Autor pewnymi niejasnościami zwyczajnie maskuje fakt, iż historia powinna być jakieś dwa razy krótsza. Czyli dużo krótsza. Tyle że wówczas nie mógłby snuć tylu opowieści o życiu i zbrodni, które to w połączeniu z zakończeniem czynią "Haunted" esejem na temat natury ludzkiej. Mało tego, w najlepszych, mniej czy bardziej oderwanych od głównego wątku fragmentach jasnym staje się dlaczego swego czasu postrzegano go jako artystę, który kiedyś być może stanie się godnym następcą Alana Moore'a.
5 komentarzy:
Świetna recenzja!
Zgadzam się ze wszystkim i też muszę powiedzieć, że przez większość komiksu niosły mnie te opisy i dygresje, które Ellis wtykał w każde możliwe miejsce.
Ale Higgins rysuje paskudnego Constantine'a. Ja nie potrafiłem o tym zapomnieć ani przez chwilę:
http://www.tradereadingorder.com/wp-content/uploads/2010/10/Hellblazer-Haunted-2.jpg
Dzięki.
No zrobił z niego grzecznego chłopca. Dla mnie najważniejsze, że scenarzysta nie zapomniał z jaką postacią ma do czynienia;)
Have a SUPER weekend!
nie potrafię odżałować, że Egmont już nie będzie wydawał przygód tego pana.
Prześlij komentarz