Wraz z komercyjnym sukcesem "Armady" wydawcy serii autorstwa Phillipe`a Bucheta i Jeana Davida Morvana postanowili naciągnąć czytelników na cykl odpryskowy. To powszechna praktyka po obu stronach oceanu. "Kroniki Armady" to antologia krótkich, dosłownie kilkustronicowych obrazkowych etiud w komplecie napisanych przez tandem Buchet-Morvan, z rysunkami przygotowany przez zaproszonych do projektu twórców.
Spodziewałem się, że "Kroniki" będą miały klasyczną, antologijną formę drobnych opowieści, rozwijając świat Armady. Utrzymanych w różnorodnych stylach graficznych, nawiązujących do zróżnicowanych estetyk. Dostałem natomiast szereg historyjek w większości bardzo ściśle powiązanych z tomami oryginalnej serii. Tak ściśle, że aby móc je czytać trzeba mieć poszczególne albumy pod ręką i co chwila zerkać, do czego odnoszą się kolejne szorciaki. Buchet i Morvan zdecydowali się dopisać kilka wątków do fabuł, które stworzyli wcześniej. Niekiedy dodają epilog, czasem pokazują historię z innej perspektywy, skupiając się na innej, niż Navis postaci. Mnie taka forma nie przekonuje. Dodanie trzech epizodów do "W trybach rewolucji" nie sprawiło, że jeden z najlepszych tomów serii stał się jeszcze lepszy. Dopowiadanie niedopowiedzianego niekiedy warto pozostawić odbiorcy. I tak też jest w tym przypadku.
Rozumiem, że Morvan i Buchet dbają, aby świat wykreowany na kartach "Armady" był spójny i koherentny, ale w porównaniu z choćby uniwersum Gwiezdnych Wojen (które w tym względzie może uchodzić za wzór) nie jest to chyba najlepsze rozwiązanie. Opowieści z galaktyki George`a Lucasa nie są tylko fragmentami większej całości, ale sprawdzają się również, jako samodzielne opowieści. Tego samego nie można powiedzieć, że komiksach z "Kronik". Często bez odpowiedniego tomu pod ręką satysfakcjonująca lektura nie jest możliwa. I nawet wyjaśnienia Bobo, który pełni rolę narratora i przewodnika po wątkach tego zbiorku, niewiele są w stanie pomóc.
Oczywiście trafiają się wyjątki od tej reguły i to właśnie one należą do najmocniejszych stron albumu. Do te grupy trzeba zaliczyć pocieszne "Polowanie na trawie" znane już czytelnikom "Świata Komiksu", znakomicie narysowane przez Jose Luisa Munuerę, "Hayo i bliskie spotkania trzeciego stopnia" z ilustracjami Severine Lefebvre i przyprawiający o napady spazmatycznego śmiechu "Trafiony prezent", który pomimo swoich związków z niepublikowanym w Polsce albumem "Le Collectionneur", umiejętnie broni się swoim humorem. Kosmiczni piraci, jako żywo kojarzących się ze swoimi odpowiednikami znanymi z kart "Asteriksa", są zresztą prawdziwą ozdobą "Kronik". Każde ich pojawienie się jest warto zauważenia.
Pod względem oprawy graficznej komiks jest bardzo zróżnicowany. Od dokładnej, wycyzelowanej kreski charakterystycznej dla głównonurtowych pozycji spod znaku science-fiction (Steven Lejeune czy Pierre-Mony Chan) przez dość swobodny, rozedrgany styl (Chang), aż po estetykę ciążącą ku cartonoowi mniej (Julien Lois, Bengal, Francis Porcel) lub bardziej (Thomas Labourot, Severine Lefebvre czy wręcz mangujący Benoit Springer). Za wyjątkiem Sylvaina Savoi wszyscy twórcy prezentujące swoje talenty w "Kronikach" są mi nieznani, ale pokazali się naprawdę z dobrej strony. Wizualnie rzecz biorąc antologia prezentuje się naprawdę solidnym poziomie, żaden twórca nie odstaje od pozostałych.
Na rynku francuskim "Kroniki Armady" zaczęły się ukazywać od 2004 roku i do tej pory światło dzienne ujrzało w sumie sześć tomów. W każdym znajduje się pięć historyjek, co daje w sumie liczbę 30 komiksów. W polskiej edycji zebrano w sumie czternaście opowiadań. W komplecie przetłumaczono dwa pierwsze albumy i wzbogacono je epizodami z woluminów numer 4 i 6. Wypada mieć nadzieję, że w drugich "Kronikach Armady" zebrane zostaną pozostałe szorciaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz