Już od dawna chciałem wziąć Łukasza Okólskiego na spytki, ale ciągle znajdowałem "powody" by przełożyć to na później. Na szczęście nasz patronat nad "Scientią Occultą" stał się świetną okazją i motywacją by w końcu zadać mu kilka nurtujących mnie pytań. Efekt poniżej. Jednak by pozwolić mojemu gościowi mieć "ostatnie słowo”, teraz napiszę to co normalnie pojawiłoby się na końcu. Tak więc Łukaszu dziękuję za rozmowę, życzę powodzenia, a naszych czytelników uprasza się o spełnienie jego marzeń, bo i on i komiksowo na to zasługuje....
Mocno irytuje Cię fakt, że za nowe pokolenie twórców komiksowych nadal uważa się między innymi Śledzia, a ta prawdziwa nowa fala, której Ty jesteś reprezentantem, jest niezauważana?
Nie sądzę, to raczej może działać w drugą stronę. Moje pokolenie ma na razie jeszcze, bądź co bądź, bardzo mały dorobek w porównaniu do produktowej generacji. Śledziu, który na komiksie zjadł już zęby, i żyje z tego, nie wiem, z 19 lat (specjalnie przesadzam, bo tak właściwie za krótko siedzę w temacie, żeby się orientować), może się czuć lekko spięty, że cały czas ktoś uważa go za młodzika (choć on to raczej wyluzowany jest i nie sądzę żeby o tym za dużo myślał). Ja miałem swój debiut w pierwszym "Kolektywie" i właściwie przez te 4 lata (tak, rysuję i czytam komiksy od 4 lat, wcześniej nie miałem pojęcia co to jest) tylko i wyłącznie tam miałem swoje rysunki. Praktycznie zero Web-komiksowych odsłon czy jakiegokolwiek innego rysowania. Teraz nagle okazuję się, że debiutuję albumowo. Dla mnie super, niemniej nie dziwię się, że ludzie mogą mnie nie zauważać.
Cztery lata i praktycznie zero Web-komiksowych odsłon - przyznam, że jestem tym zaskoczony, bo wydaje mi się, że bolączką Twojego komiksowego pokolenia jest właśnie internet. Dzięki niemu każdy może "zadebiutować" w dziesięć minut - wystarczy tylko konto na blogspocie i już "nas czytają". Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to samym komiksom, ale - mam wrażenie - zmniejsza "parcie na papier". Młode pokolenie istnieje w internecie (Ty masz swój blog, portfolio, blog Recours, gościnne występy), gorzej jest już z samodzielnymi publikacjami papierowymi. Nie uważasz, że brakuje Wam (chociażby) takiego "Azbestu" XXI wieku?
O widzisz, tu wychodzi moja "zieloność" w grajdołku. Nie chcę googlować. Wiem, że "Azbest" to legendarny zin i niestety nic więcej. Ja sam czuję się bardzo mocno związany z "Kolektywem", nie mam jednak pojęcia jak blisko/daleko mu do Azbestowego formatu. Dla mnie jest to jednak mój magazyn. Specjalnie mówię MÓJ, bo choć nie ja go wydaje, to brałem dość czynny udział w tworzeniu całej idei i jako chyba jeden z baaardzo niewielu jestem w każdym numerze (dzięki temu, że w momencie kiedy zaczęła się selekcja i walka o miejsca, akurat zacząłem z Robertem robić stałą serię, czyli Recours). Dodatkowo chłopaki z Dolnej Półki są jednymi z pierwszych ludzi ze środowiska z którymi nie tylko się poznałem, a autentycznie całkiem dobrze skumałem.
Od zawsze miałem parcie na papier. Przed "Kolektywem" miałem całkiem sporo porywów z internetowymi komiksami, ale rany, jaki ja byłem wtedy słabiutki. Już pomijam mój absolutny antytalent do wymyślenia jakiegokolwiek sensownego scenariusza, ale ja dopiero stosunkowo niedawno nauczyłem się wyjściowo rysować. Na szczęście miałem dość przyzwoitości, żeby albo w ogóle się nie wychylać z moimi głupotami na szersze wody Internetu, albo szybko je zamykać ze wstydu. Na dzień dzisiejszy moje galerie i blogi to raczej rozszerzenie kolektywowej działalności. Bonus. Bo rysowanie 2 razy do roku jakiegoś szorcika to trochę mało i warto mieć jakieś swoje internetowe podwórko (które i tak zaniedbuję). To "Scientia" miała być czymś moim w necie, w końcu. Jednak sam widzisz, ciągnie mnie papier jak magnes.
Powrócę jeszcze do tego co powiedziałeś wcześniej. Przez cztery lata rysowania publikowałeś tylko w "Kolektywie". Nie miałeś już wcześniej ochoty na coś większego na papierze? Tak do "postawienia na półce"?
Jasne, że miałem, ale się bałem. Taki komiks to właściwie był mój cel i marzenie. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Chciałem pójść ze znajomymi do sklepu i pokazać im na półce grzbiecik z nazwiskiem "Okólski" i pękać z dumy. Zawsze. Nie miałem jednak jaj i umiejętności.
Jestem aroganckim ziomeczkiem z mega-ego, ale jestem też świadomy tego, że jako świeży samouk niekoniecznie wszędzie powinienem się pchać z "patrz jak bomba rysuję, wydaj mnie". Taka robota nad albumem wymaga od cholery czasu, zaparcia i dość żmudnej pracy. Teraz się starzeje (w sensie, że coraz mniej czasu mi zostaje na własne pasje, rodzice wiecznie utrzymywać nie będą) i jak nadarzyła się okazja wydania, to cieszyłem się jak mały dzieciak. Chciałbym wykorzystać ten okres, kiedy poza studiami, właściwie nie mam większych obowiązków i mogę poświęcać spory pakiecik godzin tygodniowo na rysowanie.
W takim razie porozmawiajmy o Twojej pracy nad albumowym debiutem - "Scientią". Na swoim blogu pisałeś, że po raz pierwszy siedziałeś nad komiksem jakbyś był "na etacie". Jakie wrażenia z tak ciężkiej pracy?
Niesamowite. Nie będę się szybko rwał do powtórki, ale człowiek robi w takim trybie pracy największy progres. Już nie chodzi mi nawet o to, że rysuje się ładniej czy bardziej efektownie. Po prostu rysuje się szybciej i łatwiej. Pamiętam, że rzeczy nad którymi potrafiłem siedzieć i siedzieć, przychodzą mi teraz naturalnie i szybko. Jednak jest to zabawa dość wymagająca systematyczności i dyscypliny. Sam naciskałem na wydanie w kwietniu, a nie dopiero w październiku na MFK, więc to była moja własna determinacja, pchająca mnie do takich maratonów rysowania i czasami było ciężko. Zwłaszcza gdy minie pierwszy entuzjazm, człowiek troszkę się wypali, a tu jeszcze 50 stron i pełno dodatkowych materiałów. Kilka miesięcy mówienia "sorki nie będzie mnie, muszę rysować" sprawiły, że teraz, gdy nagle skończyłem sesje i nie mam nic do rysowania, zacząłem szaleć mocniej niż na pierwszym roku studiów. Tak czy inaczej każdy powinien spróbować zrobić sobie albumowe pociśnięcie. Coś wspaniałego, to uczucie jak każdego dnia masz więcej namacalnego wyniku swojej pracy, robisz coś co liczy się dla ciebie i przy odrobinie szczęścia będzie się liczyło dla innych. Nie żałuje ani godziny spędzonej przy tablecie. Poza tym hej, przeprowadzają ze mną wywiady, nie? Totalnie się opłaciło (i mówię serio, taki maluteńki fame nieustannie umiejscawia mi uśmiech na japie).
Jak to się stało, że projekt mający być Waszym poletkiem w Web-komiksie został wydany? Paweł Sawicki sam się do was zgłosił, pomysł narodził się na jakimś towarzyskim spotkaniu metodą "od słowa do słowa", a może było jeszcze inaczej?
Tutaj sam do końca nie jestem pewien jak to się wykroiło, bo mnie nie było przy tej rozmowie. Niemniej na Komiksowej Warszawie, gdy już po kilku czy nawet kilkunastu opublikowanych w necie planszach, dostawaliśmy pozytywne komentarze i opinie, zaczęliśmy z Robertem pół żartem pół serio gadać, że musimy wydać jakiś album. "O wydajmy "Scientię", podoba się ludziom i fajna zamknięta historia." Pod koniec festiwalu Robert nakręcony naszą rozmową i festiwalem, poszedł zagadać z Pawłem Sawickim i okazało się, że Pawłowi podoba się to co widział w internecie i chętnie zobaczy więcej, plus zarys scenariusza. Jako, że rysując w przód miałem, co pokazać, całkiem szybko okazało się, że perspektywa wydania nabiera realności. Nie wiem jak dokładnie wyglądał cały proces, ale czekając na tramwaj pewnego ciepłego krakowskiego popołudnia, dostałem telefon od Roberta, że "Scientia" będzie wydana. Totalnie musiałem się powstrzymywać, żeby nie zacząć się jakoś cieszyć do ludzi w tramwaju za bardzo. To chyba właśnie głównie dzięki Pawłowi Sawickiemu, który od początku do końca nas chwalił i bardzo mu zależało na porządnym wydaniu, wszystko tak fajnie się poukładało.
Opowiedz jak wyglądała praca nad "Scientią" od momentu, kiedy było wiadomo, że zostanie wydana. Ile plansz miałeś już gotowych? Robiłeś dużo poprawek? Pod koniec osiągnąłeś prędkość dwóch plansz na dzień, zgadza się? To były dni poświęcone wyłącznie na rysowanie, czy też w trakcie były jeszcze studia i "inne" obowiązki?
Nie pamiętam dokładnie, ale prawie na bank mieliśmy skończony pierwszy rozdział. To był chyba maj 2010, niedługo po pierwszej Komiksowej Warszawie. Od tamtej pory leciało różnie, falami. Pod koniec sierpnia miałem lecieć do Holandii na Erasmusa i miałem mnóstwo różnych formalności do załatwiania ale wtedy i tak tylko rysowałem komiks. Wakacyjne miesiące to był najdłuższy okres codziennego wielogodzinnego napinania. Jednak, jako że całe dnie siedziałem w domu, kochana rodzinka nie traktowała rysowania komiksu jako pracy, tylko jako "siedzenie cały dzień w domu". Tak więc moje szalone umiejętności gotowania (jestem dobry, o tak), sprzątania i jeżdżenia samochodem były wykorzystywane. Zrzędziłem, ale jak tak na to patrzę, to i tak mogłem i powinienem pomagać więcej, a na pewno mniej zrzędzić. Później, jak okazało się w ostatniej chwili, że jednak nie jadę na Erasmusa, miałem małą załamkę ale i więcej czasu na rysowanie, więc odpuściłem napinanie. Okres kolejnego codziennego napinania od rana do wieczora powrócił w listopadzie i grudniu. W tedy okazało się, że moja sesja zaczyna się czwartego stycznia i ciągnie się aż do marca. Komiks więc musiał być narysowany do końca 2010 i był. Jednak moje tępo nawet w dniach największego ciśnięcia nie było takie wielkie. Od rana do wieczora skutkowało zazwyczaj jedną planszą. Bardzo rzadko udawało mi się zrobić półtorej planszy, a dwie plansze na dzień udało mi się osiągnąć tylko raz. Jednak w dniach mniejszej spinki, gdy wróciły studia, treningi, też rysowałem praktycznie codziennie, wieczorkami. I to właśnie dzięki tym wieczorkom i mojej systematyczności (i mówieniu, że nigdzie nie idę, bo muszę rysować) nie obudziłem się nagle z ręką w nocniku w czasie sesji. Początkowo bowiem planowałem oddać komiks w lutym. Teraz myślę, że dałbym radę robić więcej niż jedną planszę dziennie, ale takie rysowanie strasznie męczy, nie fizycznie, a psychicznie. Codziennie te same postaci, ten sam komiks. Dlatego wolałem kończyć stronę i mieć wolne do końca dnia, niż następnego dnia się obudzić i stwierdzić, że mam dość i nie siadam do rysowania w ogóle. Poprawek natomiast nie było. Świetnie się rysowało dla Mroii, bo Paweł Sawicki od początku bardzo polubił nasz komiks. Pamiętam jak o coś zadzwoniłem i specjalnie się zapytałem "Może coś poprawić, może rysować bardziej tak, a mniej tak? " i usłyszałem "Nie, słuchaj jest fajnie. Właśnie specjalnie chcę żebyście mieli pełną swobodę, bo mi się podoba." No to jak usłyszałem coś takiego od wydawcy, to szczęśliwy wróciłem do rysowania mojego komiksu.
A nabawiłeś się jakichś fizycznych dolegliwości przy biurku? Śledziu często rozpisuje się o tym jak wytężona praca nad komiksem skutkuje chociażby bólami pleców czy stawów. Przy pracy nad "Scientią" ucierpiało tylko Twoje życie towarzyskie, czy po skończeniu komiksu musiałeś również udać się na rehabilitację?
Haha, nie no żadnych dolegliwości. Raczej ucierpiało tylko życie towarzyskie, które bardzo mocno podupadło i ograniczyło się do sporadycznych pokerków. Ja to młody, wysportowany chłopak jestem, poza jakąś minimalną niechęcią do krzesła i ogólnie siedzenia nic więcej się nie działo. W kryzysowych momentach rysowania robiłem sobie kilka pompeczek, albo rzucałem wszystko w cholerę i leciałem pograć w kosza. Idealna mieszanka na stawy, plecy i wszystko. Choć cały czas ofiarą mojego rysowania padają oczy. Przez wielogodzinne ślęczenia przed ekranem, powolutku moja wada (jestem początkującym krótkowidzem z drobnym astygmatyzmem) się zwiększa. Nadal chodzę bez okularów, ale do samochodu, kina czy na wykład bryle to mus.
Przy początkowej fazie pracy nad "Scientią" - jeszcze z przeznaczeniem internetowym - mówiłeś, że pierwsze plansze z chęcią byś zmienił, poprawił, ale płynność aktualizacji na to nie pozwoliła. Jak się sprawa ma teraz - po zamknięciu komiksu do druku? Nadal masz zapędy dążenia do nieosiągalnego ideału, czy też zaakceptowałeś już ten komiks jako zamkniętą całość?
Zdecydowanie zaakceptowałem komiks taki jakim jest. Choć nadal w zależności od humoru dostaję lęków "Jezu, z czym do ludzi, przecież te plansze nie dorastają do pięt czemuś tam", albo dumy i euforii "łoo! ale kawał roboty odwaliliśmy, świetny komiks, ludzie oszaleją". Zmieniona została tylko pierwsza plansza (podmieniona również na stronie) ze względu na pewne drobiazgi scenariuszowe. Bardzo łatwo jest wpaść w taką paranoje, że "mógłbym to zrobić lepiej" i ja się o nią otarłem. Tylko to nie ma końca, kiedy poprawiłeś pierwsze 10 stron, kto wie, być może znów nauczyłeś się czegoś nowego, może następne kilka też byś poprawił. Pomoc niosą pozytywne komentarze pod pierwszymi planszami, które uświadomiły mi, że to co narysowałem, komuś się podoba.
Mocno będą Cię interesowały "słupki sprzedaży" komiksu? "Scientia" będzie dla Ciebie sukcesem już w momencie wydania, czy dopiero po dobrej sprzedaży i niezłym feedbacku w komiksowie uznasz ją za swój sukces?
To zależy. Lubię mówić o sobie, że mam naturalny talent do cieszenia się z małych rzeczy. Tym bardziej doceniam duże. Dla mnie samo wydanie jest mega sukcesem. Podobnie każde miłe słowo czy komentarz pod wpisem sprawia, że tego dnia idę spać uśmiechnięty. Jednak wiesz, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Na początku skakałem ze szczęścia na sama myśl o wydaniu. Później zależało mi na twardej oprawie i wysokim standardzie wydania, bo szczerze mówiąc, mam w sobie wiele z kolekcjonera i bardzo dużą wagę przykładam do takich rzeczy. Po prostu bardzo to lubię. Teraz fakt, zależy mi na dobrym przyjęciu w środowisku jak i wszędzie indziej. Napracowałem się przy tym komiksie i bez owijania w bawełnę, chciałbym być docenionym. Co do słupków sprzedażowych, zależy mi na nich z troszkę innego punktu widzenia. Mam mały plan, żeby spróbować wypromować "Scientię" na uczelni, w środowisku studenckim. Już parę ruchów, jak pierwsze ustalenia, co do wystawy na kampusie czy wizycie w studenckim radiu i innych takich zacząłem robić. Jako, że jestem studentem uczelni ekonomicznej, a nie ASP, to fakt, że bądź co bądź, profesjonalnie zajmuję się rysowaniem jest dla wszystkich u mnie nie lada gratką i czymś ciekawym. Jeżeli uda mi się tym pokierować i zwiększyć sprzedaż, będę miał na koncie fajne doświadczenie marketingowe.
Opowiedz co nieco o współpracy z Robertem Sienickim. Nie jest to wasz pierwszy wspólny komiks, więc łatwo można się domyślić, że dobrze się wam razem tworzy. Ale jak to wygląda "od kuchni"? Robicie burze mózgów by wzajemnie twórczo się nakręcać, czy też jesteście "zimnymi profesjonalistami" i każdy z was robi swoją część?
Chyba żadne z powyższych. Najlepsze w naszej współpracy jest to, że właściwie absolutnie sobie ufamy pod względem dobrego wykonania roboty. Ja jestem fanem pomysłów Roberta, a on i tak cały czas potrafi mnie pozytywnie zaskakiwać. Robi historie właśnie w takich klimatach jakie lubię i przykłada wagę do tych rzeczy, które są istotne również dla mnie. Z kolei on, jako pierwszy naprawdę zaczął mnie chwalić i bardzo lubi moje rysunki. Dodatkowo mam wielką swobodę (albo jak na to patrzę czasami, od cholery roboty), bo scenariusze dostaje od Roberta bez żadnych wskazówek, co ma gdzie być, z której strony kamera, jakie ujęcie. Czasami zdarza mi się dodawać, czy ujmować kadrów, żeby pokazać zamysł Roberta. Mu się podoba i mi się podoba. Pewnie dlatego dość rzadko zdarzają się sytuacje, w których musimy się wzajemnie poprawiać. Oczywiście trafiają się momenty kiedy mówię "nie no stary, mi to nie gra zupełnie bo coś tam", albo "to czerstwe", ale to są sporadyczne przypadki. Co do rysowania jestem pewien, że Robert się do mnie przyczepił z raz czy dwa, ale autentycznie nie pamiętam kiedy i o co. To ja jestem ten bardziej zrzędzący. Niemniej na pewno razem się nakręcamy (najradośniejsze jest wymyślanie i wysyłanie, oraz otrzymywanie coraz to fajniejszych pochlebnych reakcji na nowy scenariusz/szkic planszy) Jednak jest również wyraźny podział, ja otrzymuję scenariusz, on otrzymuje gotowy szkic. Tak jak mówiłem, niemal nie zdarza się, żebym chciał zmieniać scenariusz lub żeby Robert nie akceptował szkicu. Jakoś tak nam się to ułożyło bezproblemowo.
Jak radziliście sobie z dystansem jaki was dzieli przy pracy nad "Scientią"? Regularnie się spotykaliście, czy też niczym Brian Azzarello i Eduardo Risso, przy pracy nad "100 Bullets", wszystko załatwialiście telefonicznie i mailowo?
No nie, nie spotykaliśmy się w ogóle, to znaczy tyle co na festiwalach w Warszawie i w Łodzi. Wszystko głównie przez GG, maile, telefony. Doszło już do tego, że rano budząc się i włączając kompa, od razu uruchamiałem GG i pisałem randomowe kilka liter z klawiatury do Roberta, żeby dać znać, że już jestem. Nawet jak nie mieliśmy nic komiksowego do ogarnięcia, to tak po prostu, pogadać. Staliśmy się przez moment internetową "gay couple" (jestem pewien, że ze mną klikał więcej i częściej niż ze swoją Agatą, kiedy nie mieszkali jeszcze razem). Pisanie z Robertem było moim tłem do robienia czegokolwiek na komputerze. Ech, good old times.
Nie namawiam Cię do "separacji" z Robertem, bo tworzycie świetny duet, ale czy jest ktoś w naszym komiksowie z kim chciałbyś coś stworzyć?
No i głupio się przyznać, ale sam nie wiem. Tak jak mówiłem, nie mam ulubionych scenarzystów. Jako literacki antytalent nie potrafię w pełni doceniać umiejętności pisania. Patrzę tylko na pomysł. Natomiast jako rysownik pasjonat, poświęcam 90 procent uwagi na obraz. Komiksy czytam głównie dlatego, żebym później już bez przeszkód mógł je oglądać i doceniać kunszt rysownika gdy przedstawił w niestandardowy sposób pewną sytuację i dzięki świetnej kompozycji przekazał jednym kadrem mnóstwo informacji. Bez znajomości literek takich rzeczy nie da się wyłapać. Wiem, że to nie fair względem scenarzystów, tak ich trochę pomijać, ale jako rysownik mam takie skrzywienie i już. Pewnie jakbym kiedyś napisał jakiś scenariusz, zacząłbym wyłapywać pewne rzeczy. Niemniej coś takiego raczej nie będzie miało miejsca, ja po prostu mam alergię na pisanie. Choć to dziwne, bo książki z kolei pochłaniam często i z przyjemnością. Dlatego tak bardzo podziwiam wszystkich ludzi, którzy z rękawa wyjmują te wszystkie niesamowite historie, nie ważne czy w książce, czy w komiksie. Podziwiam umiejętność wciągania innych w świat własnej wyobraźni. To niesamowite. Sam mam bogatą wyobraźnie i uwielbiam improwizować, wkręcać ludzi, wymyślać rzeczy. Niemniej zwarta historia z początkiem, środkiem i końcem to coś zdecydowanie ponad moje siły.
Wracając do pytania. Trochę czasu temu wymieniłem uprzejmości z Bartkiem Sztyborem i szczerze mówiąc, cieszy mnie bardzo ewentualna możliwość współpracy z nim. Jak to w końcu mówią „nie rysowałeś Sztybora, to nikogo nie rysowałeś” hehe. Więcej, Śledziu żali się czasami, że on ma mnóstwo historii, a tak naprawdę nie lubi rysować. Tylko to by pewnie była mega presja. Dajesz mu plansze do oceny wiedząc, że on zrobiłby to 18 razy lepiej, tylko nie ma na to czasu i musi się godzić na ciebie. Tak to naprawdę, sam nie wiem.
Co po "Scientii"? Wracasz do spokojnego dłubania swoich projektów, czy też planujesz już coś większego?
Oj nie mam planów. Na pewno chciałbym sobie odpimpować portfolio i może troszkę zarobić na tym moim rysowaniu - jakieś ilustracyjki, jakieś komiksy, co się trafi (życie towarzyskie kosztuje hehe). I na pewno chciałbym zrobić z jeden czy dwa szorty zanim znów rzucę się na album. Z tym, że do każdego mojego planu, będę potrzebował scenarzysty. Wiem, że zawsze mogę liczyć na Roberta, ale to nie oznacza, że tylko z nim chce współpracować - ile można?. Nie zastanawiam się nad tym wszystkim zbytnio. Na razie do FKW mam urlop. Piszę pracę licencjacką i korzystam z tego, że wiosna powoli idzie. Nie planuje żadnego poważnego rysowania aż do festiwalu (może poza jakimiś rzeczami dla siebie, rodzinki czy właśnie za pieniążki). Jak wyjdzie "Scientia", zobaczę jak to się wszystko potoczy i wtedy będę się zabierał za kolejne projekty. Nie wiem jakie jeszcze. Pewnikiem jest kolejny odcinek "Recours" do dziewiątego Kolektywu, dłuższy, wypasiony.
Często na swoim blogu piszesz jakiego rodzaju komiks chciałbyś kiedyś narysować. Jakie są przyczyny tej tematycznej poligamii? Chęć młodzieńczego wygrzewu i spróbowania wszystkiego co się da, czy też raczej uważasz się za człowieka na tyle uniwersalnego, że podołasz każdej opowieści?
Zdecydowanie chęć młodzieńczego wygrzewu, bardziej niż mniemanie uniwersalności. Dopiero się uczę. Tak naprawdę, to te konwencje, w których chciałbym się sprawdzić, są takimi które najchętniej pochłaniam. Po prostu chciałbym wypróbować się na poletku które daje mi tyle radości z czytania. Trochę na takiej zasadzie jak z młodymi fanami muzyki "łooo! jaki zarąbisty kawałek, totalnie chciałbym grać na jak oni". Co do uniwersalności, wiem, że nie jestem uniwersalny, ale mam ambicję, żeby sprawdzić granicę swojej elastyczności. Niemniej powolutku, jakieś szorciki, czy coś.
Skoro nie uważasz się za uniwersalnego rysownika to w takim razie w jakim temacie czujesz się najmocniej? Gdybyś miał wybierać to chciałbyś pracować na kontrakcie w Marvelu, Vertigo a może jakimś niezależnym, niszowym wydawnictwie?
Najmocniej czuję się w, jak to nazwał reprezentant podobnego stylu Kajetan Wykurz, cartoonaliźmie. Czymś pomiędzy. Staram się trzymać pewnych zasad anatomii, perspektywy i takich tam, ale uwielbiam uproszczoną, slapstickową mimikę, czystą kreskę (nad tym musiałem popracować) i skąpe tła. Choć te chciałbym właśnie trzaskać bardziej realistyczne i dopieszczone, niemniej to sporo ciężkiej pracy. Najlepiej czuję się w postaciach i nie do końca lubię się z architekturą, samochodami, czy większością zwierząt.
Co do wydawnictw, wszystkie największe. Ha, prestiż! Lubię komercje. Zawsze powtarzałem, że dla mnie komiksy dużo bliżej mają do rozrywki niż sztuki. Zdecydowanie darzę miłością Image Comics. Wydają naprawdę świetne tytuły i nie są tak bardzo napuszeni i patetyczni jak dwa kolosy. Plus jako jedyne, naprawdę duże wydawnictwo w Stanach, zostawiają autorom prawa do tytułu (teraz jest za oceanem dość spory boom i zamieszanie, co do właśnie creator owned comics i praktyk Marvela i DC).
Image Comics powiadasz? Co oprócz "Invincible" z tego wydawnictwa cię zafascynowało? Wcześniej było "100 Bullets", "Transmetropolitan" - oba tytuły z DC. Pojawiło się coś nowego na komiksowym horyzoncie czym całkowicie się "podjarałeś"?
Z Image chętnie jeszcze łykam "Walking Dead", którym zarażam, dzięki serialowi, powolutku niektórych znajomych. Plus bardzo polubiłem "Haunta". Niemniej to już nawet niekoniecznie fajne tytuły sprawiają, że lubię Image. Troszkę się pokręciłem po ich stronie, blogach, twittkach oraz stronkach Kirkmana i Ottleya i bardzo do mnie przemawia to, że całe wydawnictwo to chyba raptem kilkanaście osób które naprawdę uwielbiają komiksy. Mają zdroworozsądkowe podejście do wszystkiego i dzielą naszą pasje. Przynajmniej takie wyciągnąłem wrażenie. Nie chcę jakoś insynuować, że pracownicy DC i Marvela to niemi whitecollarsworkersi bo nie wiem jak jest, ale Image wydaje mi się przy nich taką rodzinną firmą. A przecież mają mnóstwo bardzo popularnych herosów, ekranizacje i wszystko. Full wypasik. Natomiast z absolutnie robiących mi tytułów to raczej nic nowego. Ostatnio bardzo zafascynowałem się "Irredeemable" z Boom Studios. Tak to czekam na festiwal, żeby się znów obkupić w komiksy.
Czyli nadal kupujesz głównie na konwentach, a potem skrupulatnie pochłaniasz komiksy "aż do następnej imprezy", czy też zrobił się z Ciebie stały klient jakiegoś komiksowego "źródełka"?
Moje jedyne źródła komiksów to festiwale i internet, choć to drugie rzadko, tylko od specjalnej okazji. Ostatnio na przykład zamówiłem z gildii pierwszy zeszyt Star Wars Clone Wars, bo jest to pierwsza wydana w Polsce rzecz ilustrowana przez mojego znajomego zza oceanu Ramona Pereza (autor "Kukuburi", "ButterNutSquash", ostatnio rysował Deadpoola i Kapitana Amerykę, ogólnie pełna profeska i praca dla wielkich amerykańskich wydawnictw). Koleś jest moim rysunkowym idolem, a fart chciał, że miałem okazję poznać go osobiście. Nawet nam do "Scientii" pin-upa strzelił. Niesamowicie miły gość, ale zawsze zawalony robotą. Taki jest dobry po prostu.
Co do festiwali natomiast jakoś tak się utarło, tam zacząłem kupować komiksy. Potem to ciągnąłem, bo taniej i większy wybór. Teraz natomiast jest to forma ograniczania swoich zakupów, bo jakbym kupował wszystko na co mam ochotę, to nie miałbym kurcze co jeść. Tak to mam swój uciułany festiwalowy budżet i listę tytułów. Niektórych rzeczy nie da się dostać, to czasami domawiam albo rezygnuję. Z kolei inne da się tylko tam znaleźć i są miłą niespodzianką (jeżeli jeszcze mi coś z budżetu zostało).
A co z polskimi "kolorowymi zeszytami"? Czy coś z rodzimego rynku zafascynowało Ciebie równie mocno jak wymienione wcześniej tytuły i autorzy z USA? Czy też jednak bardziej przemawia do Ciebie amerykański mainstream?
Ło, ciężkie pytanie. Chyba całe moje top 10 to jednak zagraniczne tytuły, choć nie tylko amerykański mainstream. Co nie oznacza, że polski rynek mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, wiele rzeczy biorę w ciemno bo nasze. Mam swoich ulubionych rysowników (niestety nie mam ulubionych scenarzystów, moja wina, niemal zawsze pamiętam jedynie rysowników). Natomiast z ulubionych tytułów to na pewno "Esencja" i "Romantyzm" Janusza i Gawronkiewicza, to były pierwsze polskie albumy jakie przeczytałem i które wywarły na mnie wielkie wrażenie. Uwielbiam i bardzo często wracam do "Wartości rodzinnych" Śledzia. Głównie za niesamowite dialogi, bo dla mnie Śledziu jest niekwestionowanym mistrzem dialogów. Plus wspaniałe kolory. Kocham science fiction i mainstream, więc od razu polubiłem "Brakeoff" Adlera i Piątkowskiego, niestety nie udało mi się złapać jeszcze na allegro czy gdzieś indziej "Overloada". Bardzo czekam na kontynuację "Pierwszej brygady". Po pierwszym albumie zostałem pozostawiony z pewnością, że to będzie komiks, którym będę naprawdę mocno się jarał. Jednak ten jeden album, to za mało. Zawsze wszystkim chwalę i polecam "Boską tragedię" Łazowskiego. Maciek to bardzo śmieszny koleś.
Tak czy inaczej moim dość dużym problemem jest to, że tak późno odkryłem komiks. Nie wychowywałem się na Kajkach ani Tytusach i nie mam dla nich ani czci, ani sentymentu. Thorgal, czy Funky Koval to postaci znane mi jedynie z nazwy. Po prostu nigdy tego nie czytałem, a komiksów jest tak wiele, że jakoś specjalnie nie rwę się do nadrabiania zaległości. Wiem, że bluźnię i wiem, że powinienem, ale cóż młody i głupi jestem. Kłuje mnie w głowę myśl, że o jakimś tytule nie pamiętam, bo większość moich komiksów mam w Kielcach, a aktualnie siedzę w Krakowie i nie mam jak spojrzeć na półkę. Jednak sam fakt, że nie potrafię sobie przypomnieć chyba świadczy, że nie zrobiło to na mnie tak wielkiego wrażenia jak "Lupus", "Invincible" czy "Transmetropolitan", czyli moje nieśmiertelne top 3.
A jakbyś ocenił nasze środowisko komiksowe? Często można usłyszeć zarzuty, że wzajemnie głaszczemy się po główkach i poklepujemy po plecach, bo "to nasz kolega". Sam zresztą przed chwilą powiedziałeś - wiele rzeczy biorę w ciemno bo nasze. Nasze komiksowo jest klubem wzajemnej adoracji?
Nie wiem czy klub wzajemnej adoracji, to nie jest odrobinkę przesada, ale jak to napisał Janek Mazur "To oczywiście naturalne, że, wyciągnąwszy rękę w tym ciasnym pokoiku oznaczonym tabliczką "polski komiks", nie sposób nie trafić w plery kogoś znajomego. " I ja się z tym absolutnie zgadzam. Jak dla mnie to naturalne, że z przychylnym okiem patrzę na produkcje znajomych, ale to nie oznacza, że od razu je chwalę. Natomiast oznacza to, że dopóki nie jest to coś rażącego, wstrzymuję się z publicznym besztaniem. Jak ktoś mnie zapyta, to jasne, powiem co myślę, ale ubiorę to w bardziej miękkie słowa. Gnoić to mogę prosto w oczy i to tylko tych najlepszych znajomych (Robertowi jeżdżę o byle co, taki ze mnie typ kumpla, nie cackam się). Rozumiem, że może to być niekoniecznie prawidłowe zachowanie, ale ej, nie jestem członkiem jakiegoś środowiska opiniotwórczego, recenzentem, nie muszę być w 100 procentach obiektywny. Nasze środowisko jest pewnie jak każde inne małe środowisko. Trzymamy się razem, ale pełno u nas skandalików, flejmów i poruszeń prywatno – niewiadomo jakich. Ja sam lubię komiksy, lubię ludzi którzy lubią i robią komiksy i dopóki nie będę ofiarą jakiejś krzywej zagrywki, specjalnie nie zastanawiam się nad tym jak jest czy jak być powinno. Taki beztroski jestem sobie.
Gdzie widzisz siebie w komiksowie za pięć lat?
Oj, jak ja nie lubię takich pytań. Autentycznie mam lęki nad planami dłuższymi niż "do końca semestru". To przez to, że za niedługo będę musiał wkroczyć w dorosłość i nie wiem czy przeżyję taką metamorfozę. Komiksy rysować będę raczej na pewno. Czas pokaże czy będę tylko okolicznościowo wpadał z szortem na jakiś konkurs lub do antologii, czy powolutku będę dłubał kolejne albumy. Na pewno chciałbym jeszcze jakiś album zrobić. Na pewno chcę dalej ciągnąć Recours. Kto wie, może po kilku odcinkach zrobimy kilkudziesięciostronicową historię i zbierzemy wszystko z tego świata w jedną "complete edition". Wydaje mi się, że bardzo wiele zależy od tego jak zostanie przyjęta "Scientia". Jeżeli środowisko zaakceptuje mnie, jako pełnowartościowego rysownika, który ma coś do zaoferowania, a nie tylko samouka, który niby coś tam umie, ale się fartem wybił i poza śmiesznym debiutem nie ma się co w niego wgryzać, to na pewno będę miał parcie na jak największy progres. Kolejny album, próbowanie sił gdzieś za granicą, kto wie. Ja sam, cały czas uważam siebie za fartownego samouka i raczej nic więcej. Ogólnie mam i tak dość wygórowane mniemanie o sobie, ale staram się być realistą. Faktycznie z jednej strony nie mogę się doczekać, żeby samemu zobaczyć jak to będzie za kilka miesięcy, lat, a z drugiej, mam świetną zabawę debiutując, studiując i bawiąc się beztrosko troszkę na uboczu. W sumie, zawsze mógłbym siebie widzieć w tym miejscu, w którym jestem teraz. No albo być sławnym milionerem oczywiście.
Nie sądzę, to raczej może działać w drugą stronę. Moje pokolenie ma na razie jeszcze, bądź co bądź, bardzo mały dorobek w porównaniu do produktowej generacji. Śledziu, który na komiksie zjadł już zęby, i żyje z tego, nie wiem, z 19 lat (specjalnie przesadzam, bo tak właściwie za krótko siedzę w temacie, żeby się orientować), może się czuć lekko spięty, że cały czas ktoś uważa go za młodzika (choć on to raczej wyluzowany jest i nie sądzę żeby o tym za dużo myślał). Ja miałem swój debiut w pierwszym "Kolektywie" i właściwie przez te 4 lata (tak, rysuję i czytam komiksy od 4 lat, wcześniej nie miałem pojęcia co to jest) tylko i wyłącznie tam miałem swoje rysunki. Praktycznie zero Web-komiksowych odsłon czy jakiegokolwiek innego rysowania. Teraz nagle okazuję się, że debiutuję albumowo. Dla mnie super, niemniej nie dziwię się, że ludzie mogą mnie nie zauważać.
Cztery lata i praktycznie zero Web-komiksowych odsłon - przyznam, że jestem tym zaskoczony, bo wydaje mi się, że bolączką Twojego komiksowego pokolenia jest właśnie internet. Dzięki niemu każdy może "zadebiutować" w dziesięć minut - wystarczy tylko konto na blogspocie i już "nas czytają". Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to samym komiksom, ale - mam wrażenie - zmniejsza "parcie na papier". Młode pokolenie istnieje w internecie (Ty masz swój blog, portfolio, blog Recours, gościnne występy), gorzej jest już z samodzielnymi publikacjami papierowymi. Nie uważasz, że brakuje Wam (chociażby) takiego "Azbestu" XXI wieku?
O widzisz, tu wychodzi moja "zieloność" w grajdołku. Nie chcę googlować. Wiem, że "Azbest" to legendarny zin i niestety nic więcej. Ja sam czuję się bardzo mocno związany z "Kolektywem", nie mam jednak pojęcia jak blisko/daleko mu do Azbestowego formatu. Dla mnie jest to jednak mój magazyn. Specjalnie mówię MÓJ, bo choć nie ja go wydaje, to brałem dość czynny udział w tworzeniu całej idei i jako chyba jeden z baaardzo niewielu jestem w każdym numerze (dzięki temu, że w momencie kiedy zaczęła się selekcja i walka o miejsca, akurat zacząłem z Robertem robić stałą serię, czyli Recours). Dodatkowo chłopaki z Dolnej Półki są jednymi z pierwszych ludzi ze środowiska z którymi nie tylko się poznałem, a autentycznie całkiem dobrze skumałem.
Od zawsze miałem parcie na papier. Przed "Kolektywem" miałem całkiem sporo porywów z internetowymi komiksami, ale rany, jaki ja byłem wtedy słabiutki. Już pomijam mój absolutny antytalent do wymyślenia jakiegokolwiek sensownego scenariusza, ale ja dopiero stosunkowo niedawno nauczyłem się wyjściowo rysować. Na szczęście miałem dość przyzwoitości, żeby albo w ogóle się nie wychylać z moimi głupotami na szersze wody Internetu, albo szybko je zamykać ze wstydu. Na dzień dzisiejszy moje galerie i blogi to raczej rozszerzenie kolektywowej działalności. Bonus. Bo rysowanie 2 razy do roku jakiegoś szorcika to trochę mało i warto mieć jakieś swoje internetowe podwórko (które i tak zaniedbuję). To "Scientia" miała być czymś moim w necie, w końcu. Jednak sam widzisz, ciągnie mnie papier jak magnes.
Powrócę jeszcze do tego co powiedziałeś wcześniej. Przez cztery lata rysowania publikowałeś tylko w "Kolektywie". Nie miałeś już wcześniej ochoty na coś większego na papierze? Tak do "postawienia na półce"?
Jasne, że miałem, ale się bałem. Taki komiks to właściwie był mój cel i marzenie. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Chciałem pójść ze znajomymi do sklepu i pokazać im na półce grzbiecik z nazwiskiem "Okólski" i pękać z dumy. Zawsze. Nie miałem jednak jaj i umiejętności.
Jestem aroganckim ziomeczkiem z mega-ego, ale jestem też świadomy tego, że jako świeży samouk niekoniecznie wszędzie powinienem się pchać z "patrz jak bomba rysuję, wydaj mnie". Taka robota nad albumem wymaga od cholery czasu, zaparcia i dość żmudnej pracy. Teraz się starzeje (w sensie, że coraz mniej czasu mi zostaje na własne pasje, rodzice wiecznie utrzymywać nie będą) i jak nadarzyła się okazja wydania, to cieszyłem się jak mały dzieciak. Chciałbym wykorzystać ten okres, kiedy poza studiami, właściwie nie mam większych obowiązków i mogę poświęcać spory pakiecik godzin tygodniowo na rysowanie.
W takim razie porozmawiajmy o Twojej pracy nad albumowym debiutem - "Scientią". Na swoim blogu pisałeś, że po raz pierwszy siedziałeś nad komiksem jakbyś był "na etacie". Jakie wrażenia z tak ciężkiej pracy?
Niesamowite. Nie będę się szybko rwał do powtórki, ale człowiek robi w takim trybie pracy największy progres. Już nie chodzi mi nawet o to, że rysuje się ładniej czy bardziej efektownie. Po prostu rysuje się szybciej i łatwiej. Pamiętam, że rzeczy nad którymi potrafiłem siedzieć i siedzieć, przychodzą mi teraz naturalnie i szybko. Jednak jest to zabawa dość wymagająca systematyczności i dyscypliny. Sam naciskałem na wydanie w kwietniu, a nie dopiero w październiku na MFK, więc to była moja własna determinacja, pchająca mnie do takich maratonów rysowania i czasami było ciężko. Zwłaszcza gdy minie pierwszy entuzjazm, człowiek troszkę się wypali, a tu jeszcze 50 stron i pełno dodatkowych materiałów. Kilka miesięcy mówienia "sorki nie będzie mnie, muszę rysować" sprawiły, że teraz, gdy nagle skończyłem sesje i nie mam nic do rysowania, zacząłem szaleć mocniej niż na pierwszym roku studiów. Tak czy inaczej każdy powinien spróbować zrobić sobie albumowe pociśnięcie. Coś wspaniałego, to uczucie jak każdego dnia masz więcej namacalnego wyniku swojej pracy, robisz coś co liczy się dla ciebie i przy odrobinie szczęścia będzie się liczyło dla innych. Nie żałuje ani godziny spędzonej przy tablecie. Poza tym hej, przeprowadzają ze mną wywiady, nie? Totalnie się opłaciło (i mówię serio, taki maluteńki fame nieustannie umiejscawia mi uśmiech na japie).
Jak to się stało, że projekt mający być Waszym poletkiem w Web-komiksie został wydany? Paweł Sawicki sam się do was zgłosił, pomysł narodził się na jakimś towarzyskim spotkaniu metodą "od słowa do słowa", a może było jeszcze inaczej?
Tutaj sam do końca nie jestem pewien jak to się wykroiło, bo mnie nie było przy tej rozmowie. Niemniej na Komiksowej Warszawie, gdy już po kilku czy nawet kilkunastu opublikowanych w necie planszach, dostawaliśmy pozytywne komentarze i opinie, zaczęliśmy z Robertem pół żartem pół serio gadać, że musimy wydać jakiś album. "O wydajmy "Scientię", podoba się ludziom i fajna zamknięta historia." Pod koniec festiwalu Robert nakręcony naszą rozmową i festiwalem, poszedł zagadać z Pawłem Sawickim i okazało się, że Pawłowi podoba się to co widział w internecie i chętnie zobaczy więcej, plus zarys scenariusza. Jako, że rysując w przód miałem, co pokazać, całkiem szybko okazało się, że perspektywa wydania nabiera realności. Nie wiem jak dokładnie wyglądał cały proces, ale czekając na tramwaj pewnego ciepłego krakowskiego popołudnia, dostałem telefon od Roberta, że "Scientia" będzie wydana. Totalnie musiałem się powstrzymywać, żeby nie zacząć się jakoś cieszyć do ludzi w tramwaju za bardzo. To chyba właśnie głównie dzięki Pawłowi Sawickiemu, który od początku do końca nas chwalił i bardzo mu zależało na porządnym wydaniu, wszystko tak fajnie się poukładało.
Opowiedz jak wyglądała praca nad "Scientią" od momentu, kiedy było wiadomo, że zostanie wydana. Ile plansz miałeś już gotowych? Robiłeś dużo poprawek? Pod koniec osiągnąłeś prędkość dwóch plansz na dzień, zgadza się? To były dni poświęcone wyłącznie na rysowanie, czy też w trakcie były jeszcze studia i "inne" obowiązki?
Nie pamiętam dokładnie, ale prawie na bank mieliśmy skończony pierwszy rozdział. To był chyba maj 2010, niedługo po pierwszej Komiksowej Warszawie. Od tamtej pory leciało różnie, falami. Pod koniec sierpnia miałem lecieć do Holandii na Erasmusa i miałem mnóstwo różnych formalności do załatwiania ale wtedy i tak tylko rysowałem komiks. Wakacyjne miesiące to był najdłuższy okres codziennego wielogodzinnego napinania. Jednak, jako że całe dnie siedziałem w domu, kochana rodzinka nie traktowała rysowania komiksu jako pracy, tylko jako "siedzenie cały dzień w domu". Tak więc moje szalone umiejętności gotowania (jestem dobry, o tak), sprzątania i jeżdżenia samochodem były wykorzystywane. Zrzędziłem, ale jak tak na to patrzę, to i tak mogłem i powinienem pomagać więcej, a na pewno mniej zrzędzić. Później, jak okazało się w ostatniej chwili, że jednak nie jadę na Erasmusa, miałem małą załamkę ale i więcej czasu na rysowanie, więc odpuściłem napinanie. Okres kolejnego codziennego napinania od rana do wieczora powrócił w listopadzie i grudniu. W tedy okazało się, że moja sesja zaczyna się czwartego stycznia i ciągnie się aż do marca. Komiks więc musiał być narysowany do końca 2010 i był. Jednak moje tępo nawet w dniach największego ciśnięcia nie było takie wielkie. Od rana do wieczora skutkowało zazwyczaj jedną planszą. Bardzo rzadko udawało mi się zrobić półtorej planszy, a dwie plansze na dzień udało mi się osiągnąć tylko raz. Jednak w dniach mniejszej spinki, gdy wróciły studia, treningi, też rysowałem praktycznie codziennie, wieczorkami. I to właśnie dzięki tym wieczorkom i mojej systematyczności (i mówieniu, że nigdzie nie idę, bo muszę rysować) nie obudziłem się nagle z ręką w nocniku w czasie sesji. Początkowo bowiem planowałem oddać komiks w lutym. Teraz myślę, że dałbym radę robić więcej niż jedną planszę dziennie, ale takie rysowanie strasznie męczy, nie fizycznie, a psychicznie. Codziennie te same postaci, ten sam komiks. Dlatego wolałem kończyć stronę i mieć wolne do końca dnia, niż następnego dnia się obudzić i stwierdzić, że mam dość i nie siadam do rysowania w ogóle. Poprawek natomiast nie było. Świetnie się rysowało dla Mroii, bo Paweł Sawicki od początku bardzo polubił nasz komiks. Pamiętam jak o coś zadzwoniłem i specjalnie się zapytałem "Może coś poprawić, może rysować bardziej tak, a mniej tak? " i usłyszałem "Nie, słuchaj jest fajnie. Właśnie specjalnie chcę żebyście mieli pełną swobodę, bo mi się podoba." No to jak usłyszałem coś takiego od wydawcy, to szczęśliwy wróciłem do rysowania mojego komiksu.
A nabawiłeś się jakichś fizycznych dolegliwości przy biurku? Śledziu często rozpisuje się o tym jak wytężona praca nad komiksem skutkuje chociażby bólami pleców czy stawów. Przy pracy nad "Scientią" ucierpiało tylko Twoje życie towarzyskie, czy po skończeniu komiksu musiałeś również udać się na rehabilitację?
Haha, nie no żadnych dolegliwości. Raczej ucierpiało tylko życie towarzyskie, które bardzo mocno podupadło i ograniczyło się do sporadycznych pokerków. Ja to młody, wysportowany chłopak jestem, poza jakąś minimalną niechęcią do krzesła i ogólnie siedzenia nic więcej się nie działo. W kryzysowych momentach rysowania robiłem sobie kilka pompeczek, albo rzucałem wszystko w cholerę i leciałem pograć w kosza. Idealna mieszanka na stawy, plecy i wszystko. Choć cały czas ofiarą mojego rysowania padają oczy. Przez wielogodzinne ślęczenia przed ekranem, powolutku moja wada (jestem początkującym krótkowidzem z drobnym astygmatyzmem) się zwiększa. Nadal chodzę bez okularów, ale do samochodu, kina czy na wykład bryle to mus.
Przy początkowej fazie pracy nad "Scientią" - jeszcze z przeznaczeniem internetowym - mówiłeś, że pierwsze plansze z chęcią byś zmienił, poprawił, ale płynność aktualizacji na to nie pozwoliła. Jak się sprawa ma teraz - po zamknięciu komiksu do druku? Nadal masz zapędy dążenia do nieosiągalnego ideału, czy też zaakceptowałeś już ten komiks jako zamkniętą całość?
Zdecydowanie zaakceptowałem komiks taki jakim jest. Choć nadal w zależności od humoru dostaję lęków "Jezu, z czym do ludzi, przecież te plansze nie dorastają do pięt czemuś tam", albo dumy i euforii "łoo! ale kawał roboty odwaliliśmy, świetny komiks, ludzie oszaleją". Zmieniona została tylko pierwsza plansza (podmieniona również na stronie) ze względu na pewne drobiazgi scenariuszowe. Bardzo łatwo jest wpaść w taką paranoje, że "mógłbym to zrobić lepiej" i ja się o nią otarłem. Tylko to nie ma końca, kiedy poprawiłeś pierwsze 10 stron, kto wie, być może znów nauczyłeś się czegoś nowego, może następne kilka też byś poprawił. Pomoc niosą pozytywne komentarze pod pierwszymi planszami, które uświadomiły mi, że to co narysowałem, komuś się podoba.
Mocno będą Cię interesowały "słupki sprzedaży" komiksu? "Scientia" będzie dla Ciebie sukcesem już w momencie wydania, czy dopiero po dobrej sprzedaży i niezłym feedbacku w komiksowie uznasz ją za swój sukces?
To zależy. Lubię mówić o sobie, że mam naturalny talent do cieszenia się z małych rzeczy. Tym bardziej doceniam duże. Dla mnie samo wydanie jest mega sukcesem. Podobnie każde miłe słowo czy komentarz pod wpisem sprawia, że tego dnia idę spać uśmiechnięty. Jednak wiesz, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Na początku skakałem ze szczęścia na sama myśl o wydaniu. Później zależało mi na twardej oprawie i wysokim standardzie wydania, bo szczerze mówiąc, mam w sobie wiele z kolekcjonera i bardzo dużą wagę przykładam do takich rzeczy. Po prostu bardzo to lubię. Teraz fakt, zależy mi na dobrym przyjęciu w środowisku jak i wszędzie indziej. Napracowałem się przy tym komiksie i bez owijania w bawełnę, chciałbym być docenionym. Co do słupków sprzedażowych, zależy mi na nich z troszkę innego punktu widzenia. Mam mały plan, żeby spróbować wypromować "Scientię" na uczelni, w środowisku studenckim. Już parę ruchów, jak pierwsze ustalenia, co do wystawy na kampusie czy wizycie w studenckim radiu i innych takich zacząłem robić. Jako, że jestem studentem uczelni ekonomicznej, a nie ASP, to fakt, że bądź co bądź, profesjonalnie zajmuję się rysowaniem jest dla wszystkich u mnie nie lada gratką i czymś ciekawym. Jeżeli uda mi się tym pokierować i zwiększyć sprzedaż, będę miał na koncie fajne doświadczenie marketingowe.
Opowiedz co nieco o współpracy z Robertem Sienickim. Nie jest to wasz pierwszy wspólny komiks, więc łatwo można się domyślić, że dobrze się wam razem tworzy. Ale jak to wygląda "od kuchni"? Robicie burze mózgów by wzajemnie twórczo się nakręcać, czy też jesteście "zimnymi profesjonalistami" i każdy z was robi swoją część?
Chyba żadne z powyższych. Najlepsze w naszej współpracy jest to, że właściwie absolutnie sobie ufamy pod względem dobrego wykonania roboty. Ja jestem fanem pomysłów Roberta, a on i tak cały czas potrafi mnie pozytywnie zaskakiwać. Robi historie właśnie w takich klimatach jakie lubię i przykłada wagę do tych rzeczy, które są istotne również dla mnie. Z kolei on, jako pierwszy naprawdę zaczął mnie chwalić i bardzo lubi moje rysunki. Dodatkowo mam wielką swobodę (albo jak na to patrzę czasami, od cholery roboty), bo scenariusze dostaje od Roberta bez żadnych wskazówek, co ma gdzie być, z której strony kamera, jakie ujęcie. Czasami zdarza mi się dodawać, czy ujmować kadrów, żeby pokazać zamysł Roberta. Mu się podoba i mi się podoba. Pewnie dlatego dość rzadko zdarzają się sytuacje, w których musimy się wzajemnie poprawiać. Oczywiście trafiają się momenty kiedy mówię "nie no stary, mi to nie gra zupełnie bo coś tam", albo "to czerstwe", ale to są sporadyczne przypadki. Co do rysowania jestem pewien, że Robert się do mnie przyczepił z raz czy dwa, ale autentycznie nie pamiętam kiedy i o co. To ja jestem ten bardziej zrzędzący. Niemniej na pewno razem się nakręcamy (najradośniejsze jest wymyślanie i wysyłanie, oraz otrzymywanie coraz to fajniejszych pochlebnych reakcji na nowy scenariusz/szkic planszy) Jednak jest również wyraźny podział, ja otrzymuję scenariusz, on otrzymuje gotowy szkic. Tak jak mówiłem, niemal nie zdarza się, żebym chciał zmieniać scenariusz lub żeby Robert nie akceptował szkicu. Jakoś tak nam się to ułożyło bezproblemowo.
Jak radziliście sobie z dystansem jaki was dzieli przy pracy nad "Scientią"? Regularnie się spotykaliście, czy też niczym Brian Azzarello i Eduardo Risso, przy pracy nad "100 Bullets", wszystko załatwialiście telefonicznie i mailowo?
No nie, nie spotykaliśmy się w ogóle, to znaczy tyle co na festiwalach w Warszawie i w Łodzi. Wszystko głównie przez GG, maile, telefony. Doszło już do tego, że rano budząc się i włączając kompa, od razu uruchamiałem GG i pisałem randomowe kilka liter z klawiatury do Roberta, żeby dać znać, że już jestem. Nawet jak nie mieliśmy nic komiksowego do ogarnięcia, to tak po prostu, pogadać. Staliśmy się przez moment internetową "gay couple" (jestem pewien, że ze mną klikał więcej i częściej niż ze swoją Agatą, kiedy nie mieszkali jeszcze razem). Pisanie z Robertem było moim tłem do robienia czegokolwiek na komputerze. Ech, good old times.
Nie namawiam Cię do "separacji" z Robertem, bo tworzycie świetny duet, ale czy jest ktoś w naszym komiksowie z kim chciałbyś coś stworzyć?
No i głupio się przyznać, ale sam nie wiem. Tak jak mówiłem, nie mam ulubionych scenarzystów. Jako literacki antytalent nie potrafię w pełni doceniać umiejętności pisania. Patrzę tylko na pomysł. Natomiast jako rysownik pasjonat, poświęcam 90 procent uwagi na obraz. Komiksy czytam głównie dlatego, żebym później już bez przeszkód mógł je oglądać i doceniać kunszt rysownika gdy przedstawił w niestandardowy sposób pewną sytuację i dzięki świetnej kompozycji przekazał jednym kadrem mnóstwo informacji. Bez znajomości literek takich rzeczy nie da się wyłapać. Wiem, że to nie fair względem scenarzystów, tak ich trochę pomijać, ale jako rysownik mam takie skrzywienie i już. Pewnie jakbym kiedyś napisał jakiś scenariusz, zacząłbym wyłapywać pewne rzeczy. Niemniej coś takiego raczej nie będzie miało miejsca, ja po prostu mam alergię na pisanie. Choć to dziwne, bo książki z kolei pochłaniam często i z przyjemnością. Dlatego tak bardzo podziwiam wszystkich ludzi, którzy z rękawa wyjmują te wszystkie niesamowite historie, nie ważne czy w książce, czy w komiksie. Podziwiam umiejętność wciągania innych w świat własnej wyobraźni. To niesamowite. Sam mam bogatą wyobraźnie i uwielbiam improwizować, wkręcać ludzi, wymyślać rzeczy. Niemniej zwarta historia z początkiem, środkiem i końcem to coś zdecydowanie ponad moje siły.
Wracając do pytania. Trochę czasu temu wymieniłem uprzejmości z Bartkiem Sztyborem i szczerze mówiąc, cieszy mnie bardzo ewentualna możliwość współpracy z nim. Jak to w końcu mówią „nie rysowałeś Sztybora, to nikogo nie rysowałeś” hehe. Więcej, Śledziu żali się czasami, że on ma mnóstwo historii, a tak naprawdę nie lubi rysować. Tylko to by pewnie była mega presja. Dajesz mu plansze do oceny wiedząc, że on zrobiłby to 18 razy lepiej, tylko nie ma na to czasu i musi się godzić na ciebie. Tak to naprawdę, sam nie wiem.
Co po "Scientii"? Wracasz do spokojnego dłubania swoich projektów, czy też planujesz już coś większego?
Oj nie mam planów. Na pewno chciałbym sobie odpimpować portfolio i może troszkę zarobić na tym moim rysowaniu - jakieś ilustracyjki, jakieś komiksy, co się trafi (życie towarzyskie kosztuje hehe). I na pewno chciałbym zrobić z jeden czy dwa szorty zanim znów rzucę się na album. Z tym, że do każdego mojego planu, będę potrzebował scenarzysty. Wiem, że zawsze mogę liczyć na Roberta, ale to nie oznacza, że tylko z nim chce współpracować - ile można?. Nie zastanawiam się nad tym wszystkim zbytnio. Na razie do FKW mam urlop. Piszę pracę licencjacką i korzystam z tego, że wiosna powoli idzie. Nie planuje żadnego poważnego rysowania aż do festiwalu (może poza jakimiś rzeczami dla siebie, rodzinki czy właśnie za pieniążki). Jak wyjdzie "Scientia", zobaczę jak to się wszystko potoczy i wtedy będę się zabierał za kolejne projekty. Nie wiem jakie jeszcze. Pewnikiem jest kolejny odcinek "Recours" do dziewiątego Kolektywu, dłuższy, wypasiony.
Często na swoim blogu piszesz jakiego rodzaju komiks chciałbyś kiedyś narysować. Jakie są przyczyny tej tematycznej poligamii? Chęć młodzieńczego wygrzewu i spróbowania wszystkiego co się da, czy też raczej uważasz się za człowieka na tyle uniwersalnego, że podołasz każdej opowieści?
Zdecydowanie chęć młodzieńczego wygrzewu, bardziej niż mniemanie uniwersalności. Dopiero się uczę. Tak naprawdę, to te konwencje, w których chciałbym się sprawdzić, są takimi które najchętniej pochłaniam. Po prostu chciałbym wypróbować się na poletku które daje mi tyle radości z czytania. Trochę na takiej zasadzie jak z młodymi fanami muzyki "łooo! jaki zarąbisty kawałek, totalnie chciałbym grać na jak oni". Co do uniwersalności, wiem, że nie jestem uniwersalny, ale mam ambicję, żeby sprawdzić granicę swojej elastyczności. Niemniej powolutku, jakieś szorciki, czy coś.
Skoro nie uważasz się za uniwersalnego rysownika to w takim razie w jakim temacie czujesz się najmocniej? Gdybyś miał wybierać to chciałbyś pracować na kontrakcie w Marvelu, Vertigo a może jakimś niezależnym, niszowym wydawnictwie?
Najmocniej czuję się w, jak to nazwał reprezentant podobnego stylu Kajetan Wykurz, cartoonaliźmie. Czymś pomiędzy. Staram się trzymać pewnych zasad anatomii, perspektywy i takich tam, ale uwielbiam uproszczoną, slapstickową mimikę, czystą kreskę (nad tym musiałem popracować) i skąpe tła. Choć te chciałbym właśnie trzaskać bardziej realistyczne i dopieszczone, niemniej to sporo ciężkiej pracy. Najlepiej czuję się w postaciach i nie do końca lubię się z architekturą, samochodami, czy większością zwierząt.
Co do wydawnictw, wszystkie największe. Ha, prestiż! Lubię komercje. Zawsze powtarzałem, że dla mnie komiksy dużo bliżej mają do rozrywki niż sztuki. Zdecydowanie darzę miłością Image Comics. Wydają naprawdę świetne tytuły i nie są tak bardzo napuszeni i patetyczni jak dwa kolosy. Plus jako jedyne, naprawdę duże wydawnictwo w Stanach, zostawiają autorom prawa do tytułu (teraz jest za oceanem dość spory boom i zamieszanie, co do właśnie creator owned comics i praktyk Marvela i DC).
Image Comics powiadasz? Co oprócz "Invincible" z tego wydawnictwa cię zafascynowało? Wcześniej było "100 Bullets", "Transmetropolitan" - oba tytuły z DC. Pojawiło się coś nowego na komiksowym horyzoncie czym całkowicie się "podjarałeś"?
Z Image chętnie jeszcze łykam "Walking Dead", którym zarażam, dzięki serialowi, powolutku niektórych znajomych. Plus bardzo polubiłem "Haunta". Niemniej to już nawet niekoniecznie fajne tytuły sprawiają, że lubię Image. Troszkę się pokręciłem po ich stronie, blogach, twittkach oraz stronkach Kirkmana i Ottleya i bardzo do mnie przemawia to, że całe wydawnictwo to chyba raptem kilkanaście osób które naprawdę uwielbiają komiksy. Mają zdroworozsądkowe podejście do wszystkiego i dzielą naszą pasje. Przynajmniej takie wyciągnąłem wrażenie. Nie chcę jakoś insynuować, że pracownicy DC i Marvela to niemi whitecollarsworkersi bo nie wiem jak jest, ale Image wydaje mi się przy nich taką rodzinną firmą. A przecież mają mnóstwo bardzo popularnych herosów, ekranizacje i wszystko. Full wypasik. Natomiast z absolutnie robiących mi tytułów to raczej nic nowego. Ostatnio bardzo zafascynowałem się "Irredeemable" z Boom Studios. Tak to czekam na festiwal, żeby się znów obkupić w komiksy.
Czyli nadal kupujesz głównie na konwentach, a potem skrupulatnie pochłaniasz komiksy "aż do następnej imprezy", czy też zrobił się z Ciebie stały klient jakiegoś komiksowego "źródełka"?
Moje jedyne źródła komiksów to festiwale i internet, choć to drugie rzadko, tylko od specjalnej okazji. Ostatnio na przykład zamówiłem z gildii pierwszy zeszyt Star Wars Clone Wars, bo jest to pierwsza wydana w Polsce rzecz ilustrowana przez mojego znajomego zza oceanu Ramona Pereza (autor "Kukuburi", "ButterNutSquash", ostatnio rysował Deadpoola i Kapitana Amerykę, ogólnie pełna profeska i praca dla wielkich amerykańskich wydawnictw). Koleś jest moim rysunkowym idolem, a fart chciał, że miałem okazję poznać go osobiście. Nawet nam do "Scientii" pin-upa strzelił. Niesamowicie miły gość, ale zawsze zawalony robotą. Taki jest dobry po prostu.
Co do festiwali natomiast jakoś tak się utarło, tam zacząłem kupować komiksy. Potem to ciągnąłem, bo taniej i większy wybór. Teraz natomiast jest to forma ograniczania swoich zakupów, bo jakbym kupował wszystko na co mam ochotę, to nie miałbym kurcze co jeść. Tak to mam swój uciułany festiwalowy budżet i listę tytułów. Niektórych rzeczy nie da się dostać, to czasami domawiam albo rezygnuję. Z kolei inne da się tylko tam znaleźć i są miłą niespodzianką (jeżeli jeszcze mi coś z budżetu zostało).
A co z polskimi "kolorowymi zeszytami"? Czy coś z rodzimego rynku zafascynowało Ciebie równie mocno jak wymienione wcześniej tytuły i autorzy z USA? Czy też jednak bardziej przemawia do Ciebie amerykański mainstream?
Ło, ciężkie pytanie. Chyba całe moje top 10 to jednak zagraniczne tytuły, choć nie tylko amerykański mainstream. Co nie oznacza, że polski rynek mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, wiele rzeczy biorę w ciemno bo nasze. Mam swoich ulubionych rysowników (niestety nie mam ulubionych scenarzystów, moja wina, niemal zawsze pamiętam jedynie rysowników). Natomiast z ulubionych tytułów to na pewno "Esencja" i "Romantyzm" Janusza i Gawronkiewicza, to były pierwsze polskie albumy jakie przeczytałem i które wywarły na mnie wielkie wrażenie. Uwielbiam i bardzo często wracam do "Wartości rodzinnych" Śledzia. Głównie za niesamowite dialogi, bo dla mnie Śledziu jest niekwestionowanym mistrzem dialogów. Plus wspaniałe kolory. Kocham science fiction i mainstream, więc od razu polubiłem "Brakeoff" Adlera i Piątkowskiego, niestety nie udało mi się złapać jeszcze na allegro czy gdzieś indziej "Overloada". Bardzo czekam na kontynuację "Pierwszej brygady". Po pierwszym albumie zostałem pozostawiony z pewnością, że to będzie komiks, którym będę naprawdę mocno się jarał. Jednak ten jeden album, to za mało. Zawsze wszystkim chwalę i polecam "Boską tragedię" Łazowskiego. Maciek to bardzo śmieszny koleś.
Tak czy inaczej moim dość dużym problemem jest to, że tak późno odkryłem komiks. Nie wychowywałem się na Kajkach ani Tytusach i nie mam dla nich ani czci, ani sentymentu. Thorgal, czy Funky Koval to postaci znane mi jedynie z nazwy. Po prostu nigdy tego nie czytałem, a komiksów jest tak wiele, że jakoś specjalnie nie rwę się do nadrabiania zaległości. Wiem, że bluźnię i wiem, że powinienem, ale cóż młody i głupi jestem. Kłuje mnie w głowę myśl, że o jakimś tytule nie pamiętam, bo większość moich komiksów mam w Kielcach, a aktualnie siedzę w Krakowie i nie mam jak spojrzeć na półkę. Jednak sam fakt, że nie potrafię sobie przypomnieć chyba świadczy, że nie zrobiło to na mnie tak wielkiego wrażenia jak "Lupus", "Invincible" czy "Transmetropolitan", czyli moje nieśmiertelne top 3.
A jakbyś ocenił nasze środowisko komiksowe? Często można usłyszeć zarzuty, że wzajemnie głaszczemy się po główkach i poklepujemy po plecach, bo "to nasz kolega". Sam zresztą przed chwilą powiedziałeś - wiele rzeczy biorę w ciemno bo nasze. Nasze komiksowo jest klubem wzajemnej adoracji?
Nie wiem czy klub wzajemnej adoracji, to nie jest odrobinkę przesada, ale jak to napisał Janek Mazur "To oczywiście naturalne, że, wyciągnąwszy rękę w tym ciasnym pokoiku oznaczonym tabliczką "polski komiks", nie sposób nie trafić w plery kogoś znajomego. " I ja się z tym absolutnie zgadzam. Jak dla mnie to naturalne, że z przychylnym okiem patrzę na produkcje znajomych, ale to nie oznacza, że od razu je chwalę. Natomiast oznacza to, że dopóki nie jest to coś rażącego, wstrzymuję się z publicznym besztaniem. Jak ktoś mnie zapyta, to jasne, powiem co myślę, ale ubiorę to w bardziej miękkie słowa. Gnoić to mogę prosto w oczy i to tylko tych najlepszych znajomych (Robertowi jeżdżę o byle co, taki ze mnie typ kumpla, nie cackam się). Rozumiem, że może to być niekoniecznie prawidłowe zachowanie, ale ej, nie jestem członkiem jakiegoś środowiska opiniotwórczego, recenzentem, nie muszę być w 100 procentach obiektywny. Nasze środowisko jest pewnie jak każde inne małe środowisko. Trzymamy się razem, ale pełno u nas skandalików, flejmów i poruszeń prywatno – niewiadomo jakich. Ja sam lubię komiksy, lubię ludzi którzy lubią i robią komiksy i dopóki nie będę ofiarą jakiejś krzywej zagrywki, specjalnie nie zastanawiam się nad tym jak jest czy jak być powinno. Taki beztroski jestem sobie.
Gdzie widzisz siebie w komiksowie za pięć lat?
Oj, jak ja nie lubię takich pytań. Autentycznie mam lęki nad planami dłuższymi niż "do końca semestru". To przez to, że za niedługo będę musiał wkroczyć w dorosłość i nie wiem czy przeżyję taką metamorfozę. Komiksy rysować będę raczej na pewno. Czas pokaże czy będę tylko okolicznościowo wpadał z szortem na jakiś konkurs lub do antologii, czy powolutku będę dłubał kolejne albumy. Na pewno chciałbym jeszcze jakiś album zrobić. Na pewno chcę dalej ciągnąć Recours. Kto wie, może po kilku odcinkach zrobimy kilkudziesięciostronicową historię i zbierzemy wszystko z tego świata w jedną "complete edition". Wydaje mi się, że bardzo wiele zależy od tego jak zostanie przyjęta "Scientia". Jeżeli środowisko zaakceptuje mnie, jako pełnowartościowego rysownika, który ma coś do zaoferowania, a nie tylko samouka, który niby coś tam umie, ale się fartem wybił i poza śmiesznym debiutem nie ma się co w niego wgryzać, to na pewno będę miał parcie na jak największy progres. Kolejny album, próbowanie sił gdzieś za granicą, kto wie. Ja sam, cały czas uważam siebie za fartownego samouka i raczej nic więcej. Ogólnie mam i tak dość wygórowane mniemanie o sobie, ale staram się być realistą. Faktycznie z jednej strony nie mogę się doczekać, żeby samemu zobaczyć jak to będzie za kilka miesięcy, lat, a z drugiej, mam świetną zabawę debiutując, studiując i bawiąc się beztrosko troszkę na uboczu. W sumie, zawsze mógłbym siebie widzieć w tym miejscu, w którym jestem teraz. No albo być sławnym milionerem oczywiście.
9 komentarzy:
Spoko wywiad. Gratulacje!
lubię wywiady z Łukaszem, bo on zawsze sporo gada (a za krótkimi wywiadami ogólnie nie przepadam).
Jacek, a gdzie są inne wywiady z Łukaszem? Podlinkuj, chętnie poczytam, bo ten mi się podoba.
Komiksowy Tea Time z Łukaszem - http://ktea.pdg.pl/?p=225
Jaszczu właśnie o tym co podrzucił JT mówię.
Dzięki. Posłucham sobie wieczorkiem do rysowania:)
co to znaczy "w żaden sposób nie umniejsza"?
Dluuugie, ale ciekawie sie czytalo.
Moim zdaniem Lukasz ma bardzo dobra postawe do tego co robi (nie jest np jak ja w goracej wodzie kompany). To mnie tylko jeszcze bardziej zacheca do kupna SO. Mam nadziej, ze bedzie tez tak ladnie wydany tak jak mu na tym zalezalo. Uwielbiam komiksy ktore ladnei prezentuja sie na polce :)
Sowja droga moim zdaniem SO powinien byc w empikach, na swoim zadupiu nigdzie inaczej nie dostane zadnych komiksow i u nas nie ma tez problemow, ze ktos poczyta, pogniecie okladke i nie kupi. Tu nawet ksiazek nie czytaja XD A OS wyglada (moim zdaniem) bardzo zachecajaco i moze kupiliby to tez ludzie co nigdy komiksu w lapach nie mieli.
Jest ładnie wydany, wczoraj macałem. Papier dobry i w ogóle przyjemny album.
Prześlij komentarz