Doktor Strange nie jest postacią dobrze znaną polskiemu czytelnikowi i właściwie trudno się dziwić, bowiem marvelowy czarnoksiężnik rzadko gościł nad Wisłą. Kilka występów zaliczył (głównie w "Mega Marvelach", miał również swój moment w "1602"), ale nigdy nie odegrał głównej roli. Podobnie zresztą było przez długi czas w uniwersum Marvela - na Mistrza Sztuk Magicznych brakowało pomysłu i dopiero ostatnio stał się bohaterem ze świecznika. Członkostwo w loży iluminatów, występy na łamach "New Avengers" i zamieszanie z przekazaniem tytułu Sorcerer Supreme zwróciło uwagę czytelników na Stephena Strange`a.
Klasyczny heros Srebrnej Ery debiutował w lecie 1963 roku, w 110. numerze "Strange Tales". Miejscem w komiksowym magazynie postać stworzona przez Stana Lee i Steve`a Ditko musiała dzielić się z Human Torchem i Nickiem Fury. Surrealistyczne przygody najpotężniejszego ziemskiego maga, w których łączyły się przedziwne inspiracje od malarstwa Salvadora Dalego, przez pulpowe magazyny, w których za młodu zaczytywał się Lee, aż do kultury bitnickiej sprawiają, że po komiks sięgali głównie... studenci. Obok klasycznego, new-age`owego "Silver Surfera" właśnie Dr Strange wydaje mi się niezwykle ciekawym dokumentem epoki i jedną z najciekawszych pozycji z lat sześćdziesiątych. Brian K. Vaughan w pięcioczęściowej mini-serii "The Oath" z innej jednak strony podchodzi do tematu, pokazując bardziej ludzkie oblicze Strange`a.
Sorcerer Supreme do tej pory funkcjonował, jako deus ex machina, ekspresowe rozwiązanie problemu trapiącego 616. uniwersum. Pojawiał się, gdy trzeba było wysłać Hulka w kosmos albo powstrzymać Wandę Maximoff przed zniszczeniem rzeczywistości. Mike Lukich z serwisu PopMatters.com bardzo trafnie określa vaughanowskiego Strange`a, jako krzyżówkę Sherlocka Holmesa, Gandalfa i Indiany Jonesa, do czego ja dodałbym jeszcze Rorka. Scenarzysta "The Oath" zrobił z niego pełnokrwistą postać, odpowiednio naświetlił jego tragiczną przeszłość (Strange był wybitnym chirurgiem, którego błyskotliwa kariera załamała się po nieodwracalnym uszkodzeniu dłoni), pokazał, że kiedyś był lekarzem i powinien pozostawać wierny przysiędze Hipokratesa (to jedna z tytułowych "Przysięg"). Dodał mu trudny charakterek i wzbogacił o wątek romansowy z Night Nurse. Niewątpliwie jest to jeden z najmocniejszych elementów komiksu. Już sam pomysł na przychodnię dla supebohaterów, którzy nie mogą iść do zwykłego lekarza, jest znakomity, a scena z pierwszych stron premierowego zeszytu to prawdziwa perełka.
"The Oath" to opowieść o poszukiwaniu mistycznego lekarstwa zwanego Panaceum, które ma uratować życie Wongowi, przyjacielowi i słudze Stephena, cierpiącemu na raka mózgu. Bezcenny artefakt jest ukryty w jednym ze całodobowych sklepów w najgorszej części wyspy zwanej Manhattanem, oczywiście w innym wymiarze, nie między burbonem a piwem (urban fantasy się pięknie kłania). A dokładniej gdzieś między czwartym, a piątym wymiarem, w wieczystym więzieniu starożytnego Boga Cierpienia zwanego Otkidem Wszechpotężnym, prawdopodobnie morderczym sukinsynem, jak określa go bohater komiksu. Vaughan pięknie rozgrywa ograny motyw wyprawy po magiczny artefakt.
Oprawa graficzna stoi na solidnym poziomie. Marcos Martin to rysownik hiszpańskiego pochodzenia, który ma na swoim koncie spore doświadczenia na amerykańskim poletku (żeby wymienić tylko "Batgirl: Year One", "Green Arrow" czy "JSA"). Dysponuje bardzo zdyscyplinowaną i pewną kreską, która z jednej strony kojarzy się z klasycznymi pracami Kirby`ego czy Ditko, a z drugiej ujawnia typowo europejskie wpływy.
Fabułą komiksu jest dosyć prosta, ale sprawnie poprowadzona i doprawiona świetnymi dialogami sprawia, że komiks trzyma w napięciu, a czytelnik może zostać zaskoczony kilkoma zwrotami akcji. Pewnie, jakbym się uparł, to znalazłbym w "The Oath" kilka logicznych niedoróbek i typowo, komiksowych uproszczeń – na czele dłońmi, których potężny Sorcerer Supreme nie potrafi wyleczyć. Nie widzę jednak powodu, by to robić, bo Vaughan bierze całą historię w nawias, bawiąc się w kilku miejscach konwencją superhero, puszczając oczko swojemu czytelnikowi. A to tylko potęgują przyjemność płynącą z lektury "Przysięgi".
1 komentarz:
The Oath miało pięć części.
Prześlij komentarz