Forma dzisiejszej notki będzie nieco odbiegać od wczorajszego zapisu wywiadu z Peterem Milliganem. Łączona relacja ze spotkań z Marvano, KRLem i Brunem będzie bardziej swobodna i skrótowa. Mam nadzieję, że okaże się przydatna tym, którzy w Łodzi nie mogli się pojawić, a zależało im na posłuchaniu co ma do powiedzenia, któryś z tych twórców. W tych trzech sprawozdaniach, w których starałem się uchwycić jak najwięcej z tego, co mówili goście, znajdują się również moje subiektywne wrażenie ze spotkań z Belgiem, Polakiem i Francuzem.
Rozmowa Kamila Śmiałkowskiego z Markiem van Oppenem rozpoczęła się od omawiania "Berlinu", który miał premierę na łódzkiej imprezie. Jak się okazało, Marvano nigdy nie był w stolicy Niemiec. Pisząc o rzeczach, które właściwie nie istnieją, których już nie ma, musiał spędzić bardzo wiele czasu w archiwach, przeglądając mnóstwo dokumentów i wdychając tony kurzu. Ale poszukiwanie materiałów to ta część procesu twórczego, którą Mark lubi najbardziej. W kontekście jego dotychczasowej pracy, trylogia "Berlin", której był scenarzystą i rysownikiem, była raczej skokiem w bok, chociaż przyznał, że pracuje obecnie nad innym tytułem, utrzymanym w podobnej konwencji. Marvano nie miał pojęcia, że ktoś inny za Oceanem tworzy komiks pod takim samym tytułem (chodzi oczywiście o "Berlin" Jasona Lutesa), choć był przekonany, że niemiecka stolica była zapewne interesującym tematem dla wielu pisarzy. Dla niego Berlin stanowi bardzo ważne miejsce na mapie Europy. To tutaj narodził się nazizm, tutaj swój początek miały dwie wielkie wojny, tędy przebiegała Żelazna Kurtyna i tu upadał komunizm. Berlin to bardzo ważne miasto w nowoczesnej historii, które w znacznym stopniu wpłynęło na kształt całego świata.
Jego przyjaźń i współpraca z Joe Haldemanem rozpoczęła się od "Wiecznej Wojny". Lektura książki wywarła na nim wielkie wrażenie i uznał, że mógłby coś takiego narysować. Na pewnym konwencie w Brighton Marvano pokazał kilka szkiców, które bardzo spodobały się Haldemanowi i to właściwie cała historia powstania tego komiksu. Okazało się, że był to początek współpracy dwóch twórców – później pracowali nad znanymi przez polskich czytelników "Wieczną Wolnością" i "Dallas Barrem". Marvano długo nie wiedział, jak ważnym komiksem "Wieczna Wojna" dla Polaków była, dopóki nie zorientował się, że jego komiks ukazał się w momencie, gdy komunizm w Polsce się wykrwawiał i był jedną z pierwszych "powieści graficznych". Porównując "Wieczną Wojnę" z "Wieczną Wolnością", wyżej stawia ten drugi tytuł. Uważa go za znacznie głębszy, ciekawszy, napisany przez człowieka o dwadzieścia lat starszego. Widać, że zarówno twórca, jak i jego dzieło dojrzały. "Wojna" jest mądra, ale "Wolność" mądrzejsza. To bardzo dobry argument przy całej krytyce, która spadła na sequel. Na pytanie Repka odnośnie adaptacji trzeciej części trylogii, czyli "Wiecznego Pokoju", Marvano odpowiedział "na razie nie ma takich planów". Wraz z Haldemanem pracują nad projektem o bardzo wymownym tytule - "1968" będzie komiksem odnoszącym się bezpośrednio do wojennych doświadczeń Haldemana z Wietnamu i niemożności powrotu do kraju, który zostawił.
Marvano sprawił wrażenie osoby oddanej swojej pracy. Czuć, że tworzenie komiksów jest dla niego bardzo ważne i nie cierpi na "komiksowy kompleks". Nie wstydzi się tego, że robi komiksy. Nie musi na każdym kroku udowadniać wszystkim, że komiks może podejmować ważne problemy, bo przecież podejmuje. Mówił mądrze, ale bez kaznodziejskiego napuszenia. Martwił się tym, że ludzie zapominają o przeszłości, o historii i bezmyślnie uciekają w przyszłość Nie ma nic złego w rozwoju, lecz trzeba wiedzieć skąd się przyszło. W Polsce jest to zapewne mniej widoczne, bo nasz kraj został bardzo mocno doświadczony przez historię i jej pamięć jest wciąż świeża, ale wiele narodów, jak na przykład Belgowie, bardzo szybko zapomina o swojej przeszłości. Amnezja skazuje ich kraje na ciągłe przerabianie tych samych lekcji, powtarzanie tych samych błędów. Marvano swoimi pracami chce przekazać coś czytelnikom. Cały ten sztafaż science-fiction służy jako środek do celu, a nie cel sam w sobie. To nośnik, sposób opowiadania historii, poruszenia pewnych problemów w przystępny i zrozumiały sposób.
Belgijski autor nie ma najmniejszego problemu z wydaniami zbiorczymi. Na patrzy na integrale, jako na lata ciężkiej pracy, ściśnięte w jeden tomik. Bo liczy się zawartość. A radość z wydania pojedynczego albumu czy wydania zbiorczego nadal pozostaje ta sama.
Spotkanie z zabójcą polskiego komiksu Karolem "KRLem" Kalinowskim przebiegało w bardzo sympatycznej i kameralnej atmosferze za sprawą prowadzącego Łukasza Babiela, który na festiwalu dorobił się zaszczytnego tytułu Redaktora. W założeniach spotkanie miało być warsztatami scenariuszowymi, ale wyszło według klasycznego schematu pytanie-odpowiedź. Karol opowiadał głównie o premierowej "Łaumie", która dostała najwięcej głosów od publiczności w konkursie na komiks roku 2008, a nagrodę i tak zgarnął Jeż Jerzy. Z rozbrajającą szczerością stwierdził, że wtręty autobiograficznie w jego ostatnim komiksie pojawiły się po części z lenistwa. Gdyby ojciec Dorotki był na przykład szewcem, KRL musiałby przerobić mnóstwo materiałów żeby zobaczyć jak wygląda pracownia szewska, w jakiej pozycji pracuje, jakie ma narzędzia. Tego problemu nie będzie, jeśli bohater będzie rysownikiem. Oczywiście te biograficzne wtręty, detale, które podporządkowane są historii. Co do eksperymentu z opublikowaniem 1/3 albumu w sieci, to KRL nie ma z tym żadnego problemu. Jeśli miałoby to tylko podnieść sprzedaż, jest gotów puszczać w Internecie nawet połowę zawartości swoich albumów. Takie pytanie powinno być raczej skierowane do wydawcy, choć wróbelki ćwierkają, że akurat "Łauma" w Łodzi sprzedała się na pniu.
Jeśli chodzi o charakterystyczne zamiłowanie KRLa do bohaterów dziecięcych to po prostu tak wychodzi. Autor "Łaumy" lepiej dogaduje się z dzieciakami, które przychodzą do niego, do biblioteki, niż z dorosłymi. Jeśli im się coś nie podoba, to po prostu mówią, na co wielu dorosłych po prostu nie stać i zaczynają kręcić. Dzieciństwo to wdzięczny temat dla twórcy, ale KRL nie tworzy swoich komiksów dla dzieci. Nie rozumie, dlaczego do "Łaumy" przylgnęła etykietka komiksu dla dzieci, bo w założeniach miał to być utwór all-age, coś w stylu "Muminków", przy których frajdę będą mieli zarówno dorośli, jak i małoletni odbiorcy. Dlatego właśnie nie unikał przekleństw, za namową Śledzia, które zawęziłoby mu audytorium. Pierwotnie "Łauma" miała być opowiadaniem, ale ta koncepcja bardzo szybko upadła. Zanim KRL zabrał się do pisania, już zaczął rozrysowywać story-boardy. A jeśli już zahaczamy o wątek literacki, to autor "Yoela" przyznał, że chciałby kiedyś napisać ilustrowaną książkę. Ale nie dlatego, że jest zmęczony komiksem. Chciałby, żeby jego czytelnicy choć raz nie czuli się gorsi, gdy pożyczają czy kupują komiks, od tych którzy to samo robią z książką.
Kończąc wątek "Łaumy" KRL wspomniał jeszcze o gościnnym występie Jakuba Rebelki. To właściwie zasługa Łukasza, który zauważył, że w scenariuszu zabrakło sceny oddzielającej jeden dzień, od drugiego i zaproponował scenę nocnego koszmaru w stylu Rebelki. Karol przyznał mu rację i przygotował taką sekwencję, a kiedy Szymon Holcman ją zobaczył stwierdził – "Hmm, to wygląda całkiem jak Rebelka. To może jego poprosimy o narysowanie tej sceny?". I oto cała historia.
Jeśli chodzi o projekty, nad którymi KRL ślęczy obecnie, to wiadomo, że nie będzie to obiecana seria ("New Kids on the Blok"?) dla KG. "Serię się nie sprzedają" i tyle w tym temacie. Natomiast inaczej rzecz się ma z "Ostatnią Kroniką", która znowu wylądowała na bocznicy ze względu na genialny pomysł, który zaprząta obecnie uwagę autora "Łaumy". KRL raczej nieprędko do tego tytułu wróci, a bardzo by chciał. Dużo frajdy sprawiło mu projektowanie postaci, kosmicznych pojazdów i prace były już mocno zaawansowane. Problem z "Ostatnią Kroniką" polega na tym, że była pomyślana jako komiks, a nie jako opowieść.
Kalinowski poruszył również tematy, na które dosyć mocno wypowiadał się na swoim blogu czy forach, czyli zasadności robienia antologii lesbijskiej i działalności pewnego komiksologa. Uronił również łezkę nad "Produktem", który był dla niego prawdziwą szkołą robienia komiksów. KRL okazał się nad wyraz skromnym, czy wręcz nieśmiałym facetem, który spuszczał oczy, gdy robiono mu zdjęcia i nie kwapił się do buńczucznych wypowiedzi o tym, jak jego komiksy są genialne i przełomowe, jak mają w zwyczaju niektórzy.
Ivan Brun, po którym spodziewałem się mnóstwa punkowej energii, okazał się nadzwyczaj spokojnym i wyciszonym człowiekiem, nieco w typie francuskiego intelektualisty. Prowadzący z nim spotkanie Szymon Holcman na początku rozmowy skupił się na jego polskim debiucie, czyli świetnie przyjętym "Bez Komentarza". Okazało się, że dopiero po wydaniu tego albumu, Ivan zdecydował, że zajmie się tworzeniem komiksów na poważnie. Jego poprzednie prace nie wychodziły poza punkowe getto. Paradoksalnie, praca pełna drastycznych scen seksu i przemocy dotarła do masowego odbiorcy, ale samego Bruna to nie dziwi – pisze o ważnych sprawach i czytelników to interesuje. Okazało się, że były plany wydania "Bez Komentarza" na rynku amerykańskim, ale wydawca stwierdził, że "jest zbyt brutalny". Bruna ucieszyło, że jego komiks znalazł się w ścisłej selekcji na festiwalu w Angouleme i został ciepło przyjęty przez krytyków i czytelników, ale nie przełożyło się to na jego sprzedaż. Cieszy się również, że wreszcie za pracę nad opowieścią obrazkową otrzymał godziwą zapłatę, gdyż do tej pory, pracujący dla małych wydawców, mógł liczyć ewentualnie na jakąś premię w przypadku naprawdę dobrej sprzedaży. Los chciał, że taką właśnie małą oficynę komiksów kupił potentat na francuskim rynku, czyli Glenat.
Prowadzący wprost spytał Bruna o jego zaangażowanie – czy jawnie lewackie poglądy, które pojawiają się w jego komiksach, są jego poglądami. Brun ze spokojem odpowiedział, że owszem, są to jego poglądy, ale odżegnuje się jakiegokolwiek zaangażowania i stronniczości. On jest obserwatorem i w swoich pracach stara przedstawić się jedynie obiektywną prawdę. Pisze o tym, jak w rzeczywistości działa kapitalizm, stroniąc o jakiejkolwiek propagandy. Ta wypowiedz autora "Bez Komentarza" dała mi sporo do myślenia i pokazała, jak wygląda postrzeganie lewicowość we Francji. Ocenę tego, co pokazuje na kartach swoich komiksów, pozostawia swoim czytelnikom. Ma świadomość, że swoimi pracami nie zmieni świata, ale liczy, że ktoś po ich lekturze dostrzeże problemy, które porusza na łamach swojego komiksu. Może zacznie się nad nimi zastanawiać, choć nie zdarzyło mu się jeszcze, aby ktoś podszedł do niego na konwencie i powiedział, że jego komiksy zmieniły całkowicie postrzeganie rzeczywistości, że dzięki niemu przejrzał na oczy.
Jako rasowy punkowiec, Ivan od czasów liceum gra w zespołach w klimatach hc/punk i traktuje to jako świetną zabawę. Próbował swoich sił, jako tekściarz i wokalista, a obecnie gra na gitarze basowej, komponuje muzykę i sprawia mu to mnóstwo frajdy. Przyznaje jednak, że żadnym wirtuozem nie jest. Wydaje płyty, koncertuje we Francji i tam, gdzie go zaproszą. A że światek hc/punk jest mały, zna polską Siekierę, podobnie jak mnóstwo innych zespołów z całego świata. Co ciekawe, w jego twórczej bibliografii można znaleźć komiksy pornograficzne, przeznaczone bodaj na rynek włoski, które tworzył pod pseudonimem. Było to ówczesne źródło jego utrzymania, gdy pracował nad innym komiksem, bodaj "Otaku". Pozostawiam to bez komentarza.
Dość mgliście opowiadał o swoich dotychczasowych osiągnięciach. Wspomniane "Otaku" było dosyć specyficznym komiksem, który opowiadał o życiu we Francji za 10 lat, natomiast "No Life" to praca podobna do "Bez komentarza". Obecnie pracuje nad komiksem utrzymanym również w konwencji krótkich, niemych komiksów, traktujących o sprawach społecznych, odnoszących się tym razem do wojen prowadzonych z pobudek ekonomicznych, a nie ideologicznych. Na pytanie Śledzia, że takie wojny wydają się bardziej racjonalne, Brun stwierdził, że oba rodzaje wojen są tak samo złe i wyrządzają tyle samo szkód.
Rozmowa Kamila Śmiałkowskiego z Markiem van Oppenem rozpoczęła się od omawiania "Berlinu", który miał premierę na łódzkiej imprezie. Jak się okazało, Marvano nigdy nie był w stolicy Niemiec. Pisząc o rzeczach, które właściwie nie istnieją, których już nie ma, musiał spędzić bardzo wiele czasu w archiwach, przeglądając mnóstwo dokumentów i wdychając tony kurzu. Ale poszukiwanie materiałów to ta część procesu twórczego, którą Mark lubi najbardziej. W kontekście jego dotychczasowej pracy, trylogia "Berlin", której był scenarzystą i rysownikiem, była raczej skokiem w bok, chociaż przyznał, że pracuje obecnie nad innym tytułem, utrzymanym w podobnej konwencji. Marvano nie miał pojęcia, że ktoś inny za Oceanem tworzy komiks pod takim samym tytułem (chodzi oczywiście o "Berlin" Jasona Lutesa), choć był przekonany, że niemiecka stolica była zapewne interesującym tematem dla wielu pisarzy. Dla niego Berlin stanowi bardzo ważne miejsce na mapie Europy. To tutaj narodził się nazizm, tutaj swój początek miały dwie wielkie wojny, tędy przebiegała Żelazna Kurtyna i tu upadał komunizm. Berlin to bardzo ważne miasto w nowoczesnej historii, które w znacznym stopniu wpłynęło na kształt całego świata.
Jego przyjaźń i współpraca z Joe Haldemanem rozpoczęła się od "Wiecznej Wojny". Lektura książki wywarła na nim wielkie wrażenie i uznał, że mógłby coś takiego narysować. Na pewnym konwencie w Brighton Marvano pokazał kilka szkiców, które bardzo spodobały się Haldemanowi i to właściwie cała historia powstania tego komiksu. Okazało się, że był to początek współpracy dwóch twórców – później pracowali nad znanymi przez polskich czytelników "Wieczną Wolnością" i "Dallas Barrem". Marvano długo nie wiedział, jak ważnym komiksem "Wieczna Wojna" dla Polaków była, dopóki nie zorientował się, że jego komiks ukazał się w momencie, gdy komunizm w Polsce się wykrwawiał i był jedną z pierwszych "powieści graficznych". Porównując "Wieczną Wojnę" z "Wieczną Wolnością", wyżej stawia ten drugi tytuł. Uważa go za znacznie głębszy, ciekawszy, napisany przez człowieka o dwadzieścia lat starszego. Widać, że zarówno twórca, jak i jego dzieło dojrzały. "Wojna" jest mądra, ale "Wolność" mądrzejsza. To bardzo dobry argument przy całej krytyce, która spadła na sequel. Na pytanie Repka odnośnie adaptacji trzeciej części trylogii, czyli "Wiecznego Pokoju", Marvano odpowiedział "na razie nie ma takich planów". Wraz z Haldemanem pracują nad projektem o bardzo wymownym tytule - "1968" będzie komiksem odnoszącym się bezpośrednio do wojennych doświadczeń Haldemana z Wietnamu i niemożności powrotu do kraju, który zostawił.
Marvano sprawił wrażenie osoby oddanej swojej pracy. Czuć, że tworzenie komiksów jest dla niego bardzo ważne i nie cierpi na "komiksowy kompleks". Nie wstydzi się tego, że robi komiksy. Nie musi na każdym kroku udowadniać wszystkim, że komiks może podejmować ważne problemy, bo przecież podejmuje. Mówił mądrze, ale bez kaznodziejskiego napuszenia. Martwił się tym, że ludzie zapominają o przeszłości, o historii i bezmyślnie uciekają w przyszłość Nie ma nic złego w rozwoju, lecz trzeba wiedzieć skąd się przyszło. W Polsce jest to zapewne mniej widoczne, bo nasz kraj został bardzo mocno doświadczony przez historię i jej pamięć jest wciąż świeża, ale wiele narodów, jak na przykład Belgowie, bardzo szybko zapomina o swojej przeszłości. Amnezja skazuje ich kraje na ciągłe przerabianie tych samych lekcji, powtarzanie tych samych błędów. Marvano swoimi pracami chce przekazać coś czytelnikom. Cały ten sztafaż science-fiction służy jako środek do celu, a nie cel sam w sobie. To nośnik, sposób opowiadania historii, poruszenia pewnych problemów w przystępny i zrozumiały sposób.
Belgijski autor nie ma najmniejszego problemu z wydaniami zbiorczymi. Na patrzy na integrale, jako na lata ciężkiej pracy, ściśnięte w jeden tomik. Bo liczy się zawartość. A radość z wydania pojedynczego albumu czy wydania zbiorczego nadal pozostaje ta sama.
Spotkanie z zabójcą polskiego komiksu Karolem "KRLem" Kalinowskim przebiegało w bardzo sympatycznej i kameralnej atmosferze za sprawą prowadzącego Łukasza Babiela, który na festiwalu dorobił się zaszczytnego tytułu Redaktora. W założeniach spotkanie miało być warsztatami scenariuszowymi, ale wyszło według klasycznego schematu pytanie-odpowiedź. Karol opowiadał głównie o premierowej "Łaumie", która dostała najwięcej głosów od publiczności w konkursie na komiks roku 2008, a nagrodę i tak zgarnął Jeż Jerzy. Z rozbrajającą szczerością stwierdził, że wtręty autobiograficznie w jego ostatnim komiksie pojawiły się po części z lenistwa. Gdyby ojciec Dorotki był na przykład szewcem, KRL musiałby przerobić mnóstwo materiałów żeby zobaczyć jak wygląda pracownia szewska, w jakiej pozycji pracuje, jakie ma narzędzia. Tego problemu nie będzie, jeśli bohater będzie rysownikiem. Oczywiście te biograficzne wtręty, detale, które podporządkowane są historii. Co do eksperymentu z opublikowaniem 1/3 albumu w sieci, to KRL nie ma z tym żadnego problemu. Jeśli miałoby to tylko podnieść sprzedaż, jest gotów puszczać w Internecie nawet połowę zawartości swoich albumów. Takie pytanie powinno być raczej skierowane do wydawcy, choć wróbelki ćwierkają, że akurat "Łauma" w Łodzi sprzedała się na pniu.
Jeśli chodzi o charakterystyczne zamiłowanie KRLa do bohaterów dziecięcych to po prostu tak wychodzi. Autor "Łaumy" lepiej dogaduje się z dzieciakami, które przychodzą do niego, do biblioteki, niż z dorosłymi. Jeśli im się coś nie podoba, to po prostu mówią, na co wielu dorosłych po prostu nie stać i zaczynają kręcić. Dzieciństwo to wdzięczny temat dla twórcy, ale KRL nie tworzy swoich komiksów dla dzieci. Nie rozumie, dlaczego do "Łaumy" przylgnęła etykietka komiksu dla dzieci, bo w założeniach miał to być utwór all-age, coś w stylu "Muminków", przy których frajdę będą mieli zarówno dorośli, jak i małoletni odbiorcy. Dlatego właśnie nie unikał przekleństw, za namową Śledzia, które zawęziłoby mu audytorium. Pierwotnie "Łauma" miała być opowiadaniem, ale ta koncepcja bardzo szybko upadła. Zanim KRL zabrał się do pisania, już zaczął rozrysowywać story-boardy. A jeśli już zahaczamy o wątek literacki, to autor "Yoela" przyznał, że chciałby kiedyś napisać ilustrowaną książkę. Ale nie dlatego, że jest zmęczony komiksem. Chciałby, żeby jego czytelnicy choć raz nie czuli się gorsi, gdy pożyczają czy kupują komiks, od tych którzy to samo robią z książką.
Kończąc wątek "Łaumy" KRL wspomniał jeszcze o gościnnym występie Jakuba Rebelki. To właściwie zasługa Łukasza, który zauważył, że w scenariuszu zabrakło sceny oddzielającej jeden dzień, od drugiego i zaproponował scenę nocnego koszmaru w stylu Rebelki. Karol przyznał mu rację i przygotował taką sekwencję, a kiedy Szymon Holcman ją zobaczył stwierdził – "Hmm, to wygląda całkiem jak Rebelka. To może jego poprosimy o narysowanie tej sceny?". I oto cała historia.
Jeśli chodzi o projekty, nad którymi KRL ślęczy obecnie, to wiadomo, że nie będzie to obiecana seria ("New Kids on the Blok"?) dla KG. "Serię się nie sprzedają" i tyle w tym temacie. Natomiast inaczej rzecz się ma z "Ostatnią Kroniką", która znowu wylądowała na bocznicy ze względu na genialny pomysł, który zaprząta obecnie uwagę autora "Łaumy". KRL raczej nieprędko do tego tytułu wróci, a bardzo by chciał. Dużo frajdy sprawiło mu projektowanie postaci, kosmicznych pojazdów i prace były już mocno zaawansowane. Problem z "Ostatnią Kroniką" polega na tym, że była pomyślana jako komiks, a nie jako opowieść.
Kalinowski poruszył również tematy, na które dosyć mocno wypowiadał się na swoim blogu czy forach, czyli zasadności robienia antologii lesbijskiej i działalności pewnego komiksologa. Uronił również łezkę nad "Produktem", który był dla niego prawdziwą szkołą robienia komiksów. KRL okazał się nad wyraz skromnym, czy wręcz nieśmiałym facetem, który spuszczał oczy, gdy robiono mu zdjęcia i nie kwapił się do buńczucznych wypowiedzi o tym, jak jego komiksy są genialne i przełomowe, jak mają w zwyczaju niektórzy.
Ivan Brun, po którym spodziewałem się mnóstwa punkowej energii, okazał się nadzwyczaj spokojnym i wyciszonym człowiekiem, nieco w typie francuskiego intelektualisty. Prowadzący z nim spotkanie Szymon Holcman na początku rozmowy skupił się na jego polskim debiucie, czyli świetnie przyjętym "Bez Komentarza". Okazało się, że dopiero po wydaniu tego albumu, Ivan zdecydował, że zajmie się tworzeniem komiksów na poważnie. Jego poprzednie prace nie wychodziły poza punkowe getto. Paradoksalnie, praca pełna drastycznych scen seksu i przemocy dotarła do masowego odbiorcy, ale samego Bruna to nie dziwi – pisze o ważnych sprawach i czytelników to interesuje. Okazało się, że były plany wydania "Bez Komentarza" na rynku amerykańskim, ale wydawca stwierdził, że "jest zbyt brutalny". Bruna ucieszyło, że jego komiks znalazł się w ścisłej selekcji na festiwalu w Angouleme i został ciepło przyjęty przez krytyków i czytelników, ale nie przełożyło się to na jego sprzedaż. Cieszy się również, że wreszcie za pracę nad opowieścią obrazkową otrzymał godziwą zapłatę, gdyż do tej pory, pracujący dla małych wydawców, mógł liczyć ewentualnie na jakąś premię w przypadku naprawdę dobrej sprzedaży. Los chciał, że taką właśnie małą oficynę komiksów kupił potentat na francuskim rynku, czyli Glenat.
Prowadzący wprost spytał Bruna o jego zaangażowanie – czy jawnie lewackie poglądy, które pojawiają się w jego komiksach, są jego poglądami. Brun ze spokojem odpowiedział, że owszem, są to jego poglądy, ale odżegnuje się jakiegokolwiek zaangażowania i stronniczości. On jest obserwatorem i w swoich pracach stara przedstawić się jedynie obiektywną prawdę. Pisze o tym, jak w rzeczywistości działa kapitalizm, stroniąc o jakiejkolwiek propagandy. Ta wypowiedz autora "Bez Komentarza" dała mi sporo do myślenia i pokazała, jak wygląda postrzeganie lewicowość we Francji. Ocenę tego, co pokazuje na kartach swoich komiksów, pozostawia swoim czytelnikom. Ma świadomość, że swoimi pracami nie zmieni świata, ale liczy, że ktoś po ich lekturze dostrzeże problemy, które porusza na łamach swojego komiksu. Może zacznie się nad nimi zastanawiać, choć nie zdarzyło mu się jeszcze, aby ktoś podszedł do niego na konwencie i powiedział, że jego komiksy zmieniły całkowicie postrzeganie rzeczywistości, że dzięki niemu przejrzał na oczy.
Jako rasowy punkowiec, Ivan od czasów liceum gra w zespołach w klimatach hc/punk i traktuje to jako świetną zabawę. Próbował swoich sił, jako tekściarz i wokalista, a obecnie gra na gitarze basowej, komponuje muzykę i sprawia mu to mnóstwo frajdy. Przyznaje jednak, że żadnym wirtuozem nie jest. Wydaje płyty, koncertuje we Francji i tam, gdzie go zaproszą. A że światek hc/punk jest mały, zna polską Siekierę, podobnie jak mnóstwo innych zespołów z całego świata. Co ciekawe, w jego twórczej bibliografii można znaleźć komiksy pornograficzne, przeznaczone bodaj na rynek włoski, które tworzył pod pseudonimem. Było to ówczesne źródło jego utrzymania, gdy pracował nad innym komiksem, bodaj "Otaku". Pozostawiam to bez komentarza.
Dość mgliście opowiadał o swoich dotychczasowych osiągnięciach. Wspomniane "Otaku" było dosyć specyficznym komiksem, który opowiadał o życiu we Francji za 10 lat, natomiast "No Life" to praca podobna do "Bez komentarza". Obecnie pracuje nad komiksem utrzymanym również w konwencji krótkich, niemych komiksów, traktujących o sprawach społecznych, odnoszących się tym razem do wojen prowadzonych z pobudek ekonomicznych, a nie ideologicznych. Na pytanie Śledzia, że takie wojny wydają się bardziej racjonalne, Brun stwierdził, że oba rodzaje wojen są tak samo złe i wyrządzają tyle samo szkód.
4 komentarze:
"Dlatego właśnie nie unikał przekleństw, za namową Śledzia, które zawęziłoby mu audytorium"
jak nie unikal jak unikal :)
"choć wróbelki ćwierkają, że akurat "Łauma" w Łodzi sprzedała się na pniu"- jak się przywiozło odpowiednio małą liczbę egzemplarzy, to się sprzedała. A gdyby było więcej, to pewnie też by poszło. Dla mnie zbrakło, choć to był jeden z komiksów, które akurat planowałem na miejscu zakupić. Na całe szczęście nie było problemu z dostaniem "Łaumy" w sprzedaży stacjonarnej :-) Ogólnie to: gratulacje KaeReLu. Czytałem dwa razy, podobało mi się bardzo i za pierwszym, i za drugim.
A czy naszym czytelnikom taka forma relacji ze spotkań się podoba?
Podoba się bardzo. Ja, chociaż na MFK byłem, nie dotarłem na wszystkie spotkania, na które chciałem dotrzeć. Dlatego też ta relacja, jak i ta wcześniejsza z Miliganem, były bardzo miłą niespodzianką. Dzięki!
Prześlij komentarz