sobota, 22 lipca 2017

#2351 - Marvel podzielony

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

W chwili, w której piszę te słowa ukazał się właśnie pierwszy trailer miniserialu "Inhumans" – dziwacznej kinowo-telewizyjnej hybrydy zapowiadającej się na największą jak dotychczas porażkę Marvel Cinematic Universe. Oczywiście ciężko jest jednoznacznie wyrokować na podstawie tak krótkiego materiału filmowego prezentującego jedynie wybrane sceny i ujęcia, ale jeśli przyjmiemy założenie, iż trailery komponuje się w taki sposób, by zachęcały do obejrzenia reklamowanego materiału, to zwiastun "Inhumans" jest perfekcyjnie przeciwskuteczny.




Kostiumy wyglądają gorzej, niż naprawdę przeciętne cosplay`e, dekoracje straszą sztucznością, a generowane komputerowo efekty specjalne są w najlepszym wypadku przeciętnie. Nie o tym jednak chciałem dzisiaj pisać – na recenzję przyjdzie czas, gdy serial ukaże się już w całości i będę miał szansę go obejrzeć. Sprawa "Inhumans" interesująca jest z nieco innego względu – historia powstawania tego zaplanowanego na osiem odcinków mini-serialu jak w soczewce skupia w sobie wiele problemów nękających kinowe (i telewizyjne) produkcje Marvela Studios. 

Jak być może pamiętacie "Inhumans" początkowo miało być pełnoprawnym filmem kinowym wypuszczonym w pompą towarzyszącą wszystkim pozostałym blockbusterom MCU. O tym, że trwają prace nad tym filmem po raz pierwszy dowiedzieliśmy się w marcu 2011, na oficjalną zapowiedź musieliśmy jednak poczekać jeszcze trzy lata. W drugiej połowie 2014 roku Kevin Feige zapowiedział produkcję kilku nowych, nieujawnionych wcześniej filmów – były to "Black Panther", "Captain Marvel", "Avengers: Infinity War" oraz właśnie "Inhumans". Ukazać się one miały w takiej kolejności, w jakiej je w tym miejscu wymieniłem – zapowiedziany na drugiego listopada 2018 obraz teoretyczne miał być filmem wieńczącym Trzecią Fazę Marvel Cinematic Universe, nawet jeśli to dylogia "Avengers: Infinity War" była nominalnym finałem. Nie byłby to oczywiście żaden precedens – "Ant-Man", ostatni film wliczany do Drugiej Fazy ukazał się wszak po "Avengers: Age of Ultron," choć w jego wypadku głównym czynnikiem takiego stanu rzeczy były raczej kłopoty produkcyjne nękające ten film. W przypadku "Inhumans" sprawa wyglądała nieco inaczej i Kevin Feige miał inne motywy zepchnięcia filmu o księżycowych metaludziach na sam margines swojego masterplanu. O tym jednak za chwilę. 

Wróćmy do samego filmu. Feige wyrażał się o Inhumans, jako o "marce lub serii marek samej w sobie". Dość zastanawiający dobór sformułowania jak na film, który miał być przecież integralną częścią bardzo mocno splecionego fabularnie uniwersum. W grudniu tego samego roku, w ramach drugiego sezonu serialu "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D". rasa Inhumans po raz pierwszy została przedstawiona widzom w sposób bezpośredni, a elementy jej mitologii zostały zaszczepione na gruncie MCU. Wszystko wydawało się zatem zmierzać we właściwym kierunku – koncepcja, która miała nam zostać przedstawiona za kilka lat na wielkim ekranie była rozwijana w telewizyjnym zakątku uniwersum, a zaangażowanie włożone w śledzenie kolejnych odcinków serialu o agentach S.H.I.E.L.D. miało nam się po paru latach zwrócić w wysokobudżetowym filmie, w którym – kto to wie? – może w końcu pojawią się, choćby w symbolicznych rólkach, postaci rdzennie serialowe, czyli coś, o co fani i fanki dopraszali się już od pewnego czasu. Należało zatem być grzecznym i czekać do 2018 roku, prawda? 


Nieprawda. Od czasu zapowiedzi filmu nie dane nam było usłyszeć o nim żadnych nowych informacji aż przez dwa kolejne lata. Jedyną ważną informacją o tym filmie był… brak informacji o nim. Konkretniej – w kwietniu 2016 roku film "Inhumans" został po cichu wykreślony z listy marvelowych zapowiedzi kinowych. W wypowiedzi udzielonej dla portalu Collider szef Marvel Studios wspomina o przesunięciu filmu na bliżej nieokreślony rok 2019. To, że film będzie miał opóźnioną premierę nie było niczym budzącym niepokój, ostatecznie nieoczekiwana zapowiedź "Spider-Man: Homecoming" spowodowała, że opóźniła się premiera "Captain Marvel" oraz "Black Panther". Jednak, w przeciwieństwie do "Inhumans", żaden z tych filmów nie wypadł z grafiku. Na odbywającym się w tym samym roku Comic-Conie Jed Whedon, jeden z twórców serialu "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D." wspomniał, że po tym odsunięciu premiery filmu ekipa produkująca serial otrzymała nieco więcej swobody – padła nawet wzmianka o planach inkorporowania do serialu LockJawa, wielkiego kosmicznego psa dysponującego mocami teleportacji i będącego jedną z ikon komiksowych Inhumans. 

W listopadzie Feige ponownie wypowiedział się o potencjalnym filmie, twierdząc że nadal ma zamiar zrealizować tę produkcję w bliżej nieokreślonej czwartej fazie i, tu dokładny cytat "teraz chyba robią to w telewizji". Jak zauważył blog io9 te słowa można było interpretować w dwojaki sposób – albo producent odnosi się do wątku Nieludzi w "Agents of S.H.I.E.L.D.", co by znaczyło, że architekt największego kinowo-telewizyjnego uniwersum w historii kultury popularnej nie ma pojęcia, co się dzieje w pierwszym, najstarszym i najdłuższym serialu MCU albo odnosi się do jakiejś niezapowiedzianej jeszcze produkcji telewizyjnej, która skupiać się będzie na Inhumans. Co ciekawe, ta pierwsza opcja wcale nie była aż tak nieprawdopodobna, jak mogłoby się teraz wydawać, bo kinowa dywizja MCU od samego początku prezentowała wręcz niedorzeczną ignorancję w stosunku do swojego telewizyjnego odpowiednika. Dość powiedzieć, że scenarzyści filmu "Captain America: Civil War" w chwili prac nad skryptem nie mieli pojęcia, co się dzieje w serialu. Szczęściem jednak okazało się, że chodzi o telewizyjny mini-serial dość nieoczekiwanie zapowiedziany niedługo po przytoczonej wyżej wypowiedzi Feige’a. Póki co na tym właśnie stoi – telewizyjna dywizja Marvela (przy obligatoryjnym współudziale stacji ABC, na której będzie emitowany) stworzy mini-serię, której – co jest nowością – dwa pierwsze odcinki zostaną premierowo wyemitowane w sieci kin IMAX, których właściciele również dorzucili się do produkcji. 

Czytając powyższe wiele z Was może zacząć przecierać oczy ze zdumienia – produkcyjna machina o nazwie Marvel Entertainment do tej pory po mistrzowsku radząca sobie z różnego rodzaju kryzysami (jak choćby odejście Edgara Wrighta w trakcie produkcji Ant-Mana, co jednak w żadnym razie nie położyło filmu – wyobrażacie sobie jak by się to skończyło, gdybyśmy rozmawiali tu o DCEU?) nagle traci swój profesjonalizm i zachowuje się jak dziecko we mgle, potyka się o własne nogi, zapowiada film, którego najwyraźniej nie chce tworzyć, po cichu anuluje jego produkcję, ludzie od seriali kombinują z tym motywem na własny sposób, ci od filmów nie mówią "nie", ale nie mówią też "tak", ani w ogóle nie mówią absolutnie niczego merytorycznego, a rezultatem jest dziwaczna hybryda, której nikt się nie spodziewał i na którą nikt nie czekał. Co tu zaszło? 


Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest osoba Issaca "Ike’a" Perlmuttera, prezesa Marvel Entertainment. Swoją pozycję uzyskał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, gdy krach komiksowy, jaki wtedy nastąpił, spowodował masę zamieszania na najwyższych szczeblach decyzyjnych dużych wydawnictw i z tego chaosu wynurzył się trwający do dnia dzisiejszego porządek rzeczy. Nie podejmuję się wchodzenia w szczegóły – bardzo zajmująco opowiadał o tym Chuck Sonnenberg w swoim cyklu wideofelietonów zatytułowanym "The Rise And Fall of the Comics Empire", do którego odsyłam wszystkie zainteresowane osoby. Dość jednak rzec, iż Perlmutter to osoba ciesząca się dość specyficzną renomą, znana z bardzo ekstrawaganckich metod zarządzania – ujmuję to w możliwie dyplomatyczny sposób, ponieważ każdy inny wymagałby od mnie używania słów, od jakich zwykle powstrzymuję się w moich blognotkach. 

Przytoczę jednak kilka przykładów. W okolicach produkcji "Iron Man 2" Perlmutter skomentował zastąpienie aktora wcielającego się w rolę War Machine uwagą, że nikt nie zauważy, ponieważ wszyscy czarnoskóry ludzie wyglądają tak samo. Nieco później zawetował kilka decyzji kreatywnych – takich jak uczynienie kobiecej postaci główną antagonistką filmu "Iron Man 3" oraz produkcje filmów, których głównymi bohaterami byłaby kobieta ("Captain Marvel") i czarnoskóry mężczyzna ("Black Panther"). Obie te rzeczy motywowane były dość specyficznie pojmowaną dochodowością potencjalnych produkcji – Perlmutter do świata komiksów przywędrował z biznesu zajmującego się produkcją zabawek i pod tym właśnie kątem patrzył na filmy. Był on również biznesmenem starej daty, wierzącym że zabawki przedstawiające kogokolwiek poza umięśnionym, białym, heteroseksualnym, konwencjonalnie atrakcyjnym, teflonowym Chrisem będą w stanie się sprzedać. 

Ta druga decyzja doprowadziła do natężenia wewnętrznego konfliktu między Perlmutterem i Feige’em, który miał w planach solowe filmy tymi bohaterami. Początkowo stanęło na kompromisie – Perlmutter pozwolił na zainicjowanie produkcji filmów o Kapitance i Panterze, ale tylko, jeśli dołączy do nich odrębna produkcja poświęcona Inhumans. Nieludzie byli dla Ike’a oczkiem w głowie, głównie dlatego, że komercyjnie stanowili znakomity ekwiwalent X-Men – było ich wielu, można było gromadnie przedstawiać nowe postaci, a potem przerabiać je na plastikowe figurki albo inne gadżety. Feige poszedł na ten układ, o czym pisałem na początku notki. W międzyczasie nastąpił jednak poważniejszy rozłam – po serii incydentów związanych głównie z produkcją filmu "Captain America: Civil War" Kevin miał już kompletnie dość komplikacji czynionych przez przełożonego i zwrócił się bezpośrednio do Disneya z ultimatum – Perlmutter przestanie wtrącać się w jego pracę albo Feige trzaśnie drzwiami i odejdzie. Stanęło więc na tym pierwszym i we wrześniu 2015 kinowa dywizja Marvela została wyjęta z rąk Perlmuttera i przekazana bezpośrednio pod jurysdykcję Alana Horna, prezesa Disney Movies, przed którym od tego czasu odpowiada Kevin Feige. Filmy Marvela faktycznie stały się teraz filmami Disneya. Niedługo potem – ponownie odsyłam do wcześniejszych akapitów notki – "Inhumans" został wykreślony z listy filmów znajdujących się w produkcji. 


Ike Perlmutter nie został jednak z niczym – wszystko, co dzieje się w telewizyjnych zakątkach Mavela nadal podlega jego jurysdykcji. Ten rozłam jest jednym z głównych powodów, dla których filmowe i telewizyjne zakątki uniwersum zostają rozłączone. Wbrew pozorom, jest to dość spory ewenement. Marvel od zawsze bardzo uważnie przygląda się wszelkim głosom krytyki kierowanej pod adresem ich filmów i odpowiada na nią. Jednym z najświeższych i najbardziej wyrazistych przykładów jest zeszłoroczny wideoesej Marvel Symphonic Universe autorstwa twórców kanału Every Frame of Painting. Esej zaczyna się i kończy scenami z ulicznej sondy, w której twórcy materiału proszą przechodniów o zanucenie przynajmniej jednego tematu muzycznego z któregokolwiek z filmów Marvela… tylko po to, by usłyszeć krępującą ciszę. Na końcu materiału pojawiła się półżartobliwa scenka, w której jeden z pytanych przechodniów śpiewa piosenkę z czołówki starego serialu animowanego. Rok później Marvel umieścił orkiestrową rearanżację tego tematu muzycznego w swoim filmie "Spider-Man: Homecoming". Mogła to być tylko koincydencja, ale ja dopatruję się tutaj subtelnej (i bardzo sympatycznej) odpowiedzi na krytykę. Ktoś ze studia produkcyjnego filmów Marvela obejrzał ten wideoesej. Nie jest to bynajmniej jedyny przykład – o wielu z nich można przeczytać choćby w tym miejscu. Ta filozofia uważnego przyglądania się słyszalnym głosom krytyki zapewniła Marvelowi bezprecedensowy sukces komercyjny. 

Jednakże w przypadku pytań o brak realnych relacji seriali i filmów nominalnie rozgrywających się w jednym świecie ta filozofia zawodzi. A przecież jest to bodaj jedna z najpowszechniejszych i najczęściej powracających uwag, jakie widzowie i widzki mają do Marvela – obiecywano nam spójne, połączone uniwersum, a otrzymaliśmy de facto dwa różne uniwersa, przy czym jedno jest fabularnie zależne od drugiego. Kevin Feige oficjalnie zapewnia, że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś zauważalnego połączenia obu światów, jednak swoim aktorom mówi coś zupełnie innego. Tłumaczenia, że logistycznie tego typu crossovery są bardzo trudne do wdrożenia nie wyjaśniają braku choćby najdrobniejszych nawiązań. Wszechświat nie zawaliłby się, gdyby w "Captain America: Winter Soldier" obok nazwiska Stephena Strange’a padłoby nazwisko Matta Murdocka – nie wymagałoby to żadnego kosztownego planowania, sprowadzania na plan aktora, fikołków fabularnych związanych uzasadnieniem jego obecności na arenie wydarzeń. A to zaledwie jedna z całej masy sposobności zasygnalizowania istnienia szerszego, wychodzącego poza srebrny ekran uniwersum. Wystarczyłaby odrobina dobrej woli, by oczekiwania wielu fanów zostały zaspokojone. Woli, która być może pojawiłaby się, gdyby nie zła krew między Feige’em, a Perlmutterem. 


Wróćmy jednak do "Inhumans", którzy najwyraźniej przestali być sprawą biznesu, a zaczęli być kwestią ambicji. Nie będąc w stanie wymusić realizacji tego filmu na wielkim ekranie, postanowił zrobić to na małym. Początkowo poboczne postaci przynależące do tej rasy przedstawiono nam w "Agentach", jednak większość ikonicznych postaci i elementów mitologii – rodzina królewska, Attilan, Lockjaw – zostało pominiętych, zaś sami Nieludzie traktowani byli jako ekwiwalent X-Men, czyli opresyjnie traktowana mniejszość osób obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami. To z kolei budzi nieco inny problem, z którego istnienia prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy osoby nieznające komiksów. Otóż Inhumans to postaci o skrajnie odmiennej koncepcji, powierzchownie tylko przypominającej tylko to, w co po latach wyewoluowały komiksy o X-Men. Marvelowi mutanci są celebracją różnorodności i metaforą emancypacji mniejszości. Nieludzie są natomiast obcą rasą posługującą się skrajnie odmiennym od naszego kodeksem moralnym – są społeczeństwem projektowanym eugenicznie, przez bardzo długi czas operującym systemem kastowym i długą tradycją niewolnictwa oraz izolacjonizmu. 

W dodatku ich transformacje w osoby z supermocami są na ogół procesem świadomym i całkowicie dobrowolnym, w przeciwieństwie do homo superior, którzy nie mają żadnej kontroli nad stanem swoich posiadanych mocy. Nieludzie są praktycznie antytezą mutantów, od wielu lat dokładających starań, by stać się integralną częścią społeczeństwa, w którym się urodzili. Tworzenie z tych pierwszych tych drugich jest zatem dość kontrowersyjną sprawą. "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.", wyjmując z równania rodzinę królewską, odbierając im ich unikalną, spinającą społeczność kulturę oraz decyzyjność w kwestii posiadania mocy zbliżył serialowych Inhumans do mutantów,  – nie rozwiązało to wszystkich problemów, ale moim zdaniem wyszło całkiem zgrabnie. Teraz jednak, wraz z pojawieniem się serialu "Inhumans" i całej tej mitologii może nas czekać kolejne przeprojektowanie tej koncepcji i zbliżenie jej do komiksowego pierwowzoru. Ciężko stwierdzić, choć osoba showrunnera nie napawa optymizmem – Iron Fist, poprzedni serial tworzony przez Scotta Bucka, krytykowany był za brak wyczucia w poruszaniu kwestii rasowych i kulturowych, można więc mieć wątpliwości, czy w szerszej perspektywie identyfikacja Nieludzi nie zostanie potraktowana w podobnie niefrasobliwy sposób. 

Jak już pisałem na samym początku mojego wywodu, Inhumans – i mam tu na myśli nie tylko miniserial, ale cały wątek związany z tą rasą – to mikrokosmos wielu problemów nękających to wyjątkowe, serialowo-telewizyjne uniwersum, na jakim Marvel i Disney od paru lat zarabiają potężne pieniądze. Jasne, to nadal jest prężnie działająca maszyna, która niemal nie zalicza żadnych spektakularnych klap marketingowych i wizerunkowych (największą był bodaj pierwszy sezon serialu "Iron Fist"), nie zmienia to jednak faktu, że pod przykrywką wrze. Tu nie chodzi tylko o moje – oraz relatywnie niewielkiej, ale dość głośnej grupy – pragnienie zobaczenia telewizyjnych inkarnacji postaci na wielkim ekranie, choć nie ukrywam, że wizja Jessiki Jones dogadującej Starkowi albo ideologiczno-efekciarskiego pojedynku idealistycznego Catpaina America i cynicznego Punishera jest dla mnie czymś niesamowicie atrakcyjnym. Problem sięga jednak znacznie dalej i historia powstawania miniserialu "Inhumans" jest tego najlepszym przykładem. Mamy tu bowiem do czynienia z wewnętrznym konfliktem, który nadal nabrzmiewa, a rozdzielenie dywizji kinowej i telewizyjnej jedynie na moment go rozładowało. 


Gdzieś w siedzibie telewizyjnej dywizji Marvela znajduje się pokój pełen bardzo znerwicowanych redaktorów ślęczących nad scenariuszami wszystkich seriali i pilnujących, by ich treść nie przeczyła temu, co dzieje się w filmach (ani sobie nawzajem). Pewnego dnia jednak cała ta ich mrówcza praca pójdzie na marne, gdy Feige uzna, że ma ochotę zrobić film o którejś z serialowych postaci. Może, tak jak zapowiadał, zechce stworzyć kinową wersję Inhumans? Albo Daredevila? Charlie Cox w przeprowadzonym kilka miesięcy temu wywiadzie wspomniał, iż pojawienie się postaci Diabła z Hell’s Kitchen na wielkim ekranie wcale nie oznacza, że będzie ona grana przez swojego serialowego aktora. Serialowy i kinowy świat Mavela są ze sobą integralne na tyle, na ile jest to poręcznym gimmickiem, marketingowym hasłem, hasztagiem #ItsAllConnected, który zapewniał dobre zasięgi w mediach społecznościowych. Marvel zapomina jednak, że jest to również obietnica złożona fanom – obietnica, która zmieniła się w kłamstwo i nikt już nie próbuje udawać, że jest inaczej. Obietnica, która została złamana. I to nawet nie w imię finansowych korzyści, co nosiłoby jednak znamiona racjonalności. Do takiej sytuacji doszło, ponieważ dwóch dorosłych mężczyzn odpowiedzialnych za tysiące miejsc pracy oraz decyzje, które potrafią sprawić, że kilkanaście milionów dolarów może z dnia na dzień zmienić właścicieli nie jest w stanie zdobyć się na profesjonalizm i przejść do porządku dziennego nad osobistymi animozjami. 

Nie szukam tu konkretnego winnego, ponieważ nie sądzę, by takiego można było wskazać. Oczywiście, intuicja podpowiada, że winny takiemu stanowi rzeczy jest Perlmutter, który wiele w swoim życiu zrobił, by zapracować na miano legendarnie wręcz złego szefa i odpychającej osoby. Z drugiej strony mamy Kevina Feige’a, który przeważnie pokazuje się publicznie w spranych dżinsach i czapce z daszkiem, wzmacniając tym samym wrażenie, że jest "jednym z nas", zwykłym gościem z ulicy, dobrym kumplem, dużym dzieciakiem zaczytanym w komiksach – kimś, kto pasuje do naszego wyobrażenia o osobie, która powinna zajmować się przenoszeniem na ekran komiksowych opowieści. Prawda rzadko kiedy jest jednak tak prosta i jednostronna. Choć Perlmutter jest osobą, z którą nie poszedłbym na piwo, ani nawet nie pożyczył ładowarki w pociągu, to jednak nie wszystkie jego decyzje były fatalne i kontrskuteczne. 

Na początku budowania Marvel Cinematic Universe Ike Perlmutter powołał do istnienia komitet kreatywny czuwający nad powstającymi filmami. Znajdowali się w nim, między innymi, Brian Michael Bendis (wówczas jeden z najważniejszych scenarzystów wydawnictwa, twórca takich postaci jak Jessica Jones, Miles Morales czy drużyna Secret Warriors) oraz Joe Quesada (człowiek, który odegrał kluczową rolę w wyciągnięciu Marvela z kreatywnego i finansowego dna po krachu w latach dziewięćdziesiątych). Trudno stwierdzić, na ile kinowe uniwersum zawdzięcza swój sukces nadzorowi tych ludzi – ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z tego, co w komiksowych postaciach i motywach jest najważniejsze, co najlepiej sprawdzi się na srebrnym ekranie, a co lepiej sobie odpuścić. Trudno jednak stwierdzić, by ich działania jakoś specjalnie zaszkodziły rozwojowi kinowego imperium Marvela. Po rozbracie obu dywizji, Feige rozwiązał komitet, usuwając tym samym kolejne ogniwo nadzoru. Na rezultaty tego posunięcia – o ile okażą się w jakimkolwiek stopniu zauważalne – musimy jeszcze trochę poczekać, ponieważ filmy, które obecnie wchodzą na ekrany powstawały jeszcze pod merytorycznym wpływem komitetu. Ja jednak odczuwam pewne intuicyjne zaniepokojenie. Twórca, który usuwa ze swojego procesu twórczego kolejne bariery redakcyjne nie budzi mojego zaufania. Raczej przeciwnie. Oczywiście to tylko moje podejrzenia, nie mam zamiaru stawiać diagnoz na podstawie decyzji, których skutków nie miałem szans jeszcze zaobserwować.


Chciałbym, by "Inhumans" okazał się miniserialem co najmniej niekatastrofalnym. Póki co spodziewam się dość przykrej porażki, ale z dziką rozkoszą pragnąłbym się pomylić i po premierze odszczekać wszelkie moje wątpliwości. Nie wykluczam, że pod ubogimi sceneriami, słabymi efektami specjalnymi i nieprzekonywująco wyglądającymi kostiumami może kryć się dobrze pomyślany, błyskotliwie napisany serial. Niestety wszystko wskazuje na to, że będzie inaczej – ten miniserial powstaje nie dlatego, że ktoś miał określoną wizję i zapragnął ją zrealizować. On powstał, ponieważ jedno duże dziecko chciało zrobić na złość drugiemu i zabrało mu zabawki. A na tym się nie skończy – bynajmniej. Obie dywizje MCU sukcesywnie i nieprzerwanie eksplorują kolejne zakątki uniwersum i pewnego dnia dojdzie do sytuacji, w której pokłócą się o jakąś konkretną postać albo wątek. W świetle ciężaru tylu ugruntowanych animozji i obopólnej niechęci w końcu eksploduje konflikt, a iluzja spójnego uniwersum pęknie jak mydlana bańka. Paździerzowy "Inhumans" to zaledwie przedsmak tego, co będzie nas wtedy czekało.

1 komentarz:

Tomek pisze...

Dobry tekst, szkoda byłoby Inhumans zmarnować. Ale fakt, pierwsze zajawki trochę przerażają...