czwartek, 28 marca 2013

#1266 - Comic Book Confidential

Z dzisiejszej perspektywy „Comic Book Confidential” (rok produkcji – 1988) mocno się zestarzał. I nie chodzi mi tylko o to, że w opisie historii amerykańskiego komiksu Ron Mann dochodzi mniej więcej do końcówki lat osiemdziesiątych, tylko o pewną optykę. Film kończy się bowiem w chwili narodzin nowoczesnej sztuki komiksowej. Na momencie przełomu, dzięki któremu, dzisiejszy komiks wygląda tak, a nie inaczej.

Trudno dziś wyobrazić sobie losy historyjek komiksowych z pominięciem Alana Moore`a (którego nieobecność w tym filmie wydaje się wręcz znamienna), bez brytyjskich najeźdźców, z Neilem Gaimanem i Grantem Morrisonem na czele, po przybyciu, których mainstream nigdy nie był już taki sam. Na współczesny kształt rynku komiksowego ogromny, wręcz decydujący wpływ miał sukces i upadek masowego rynku zeszytów superbohaterskich i pojawienie się twórców niezależnych, będących niejako spadkobiercami podejścia Willa Eisnera i myślenia Arta Spiegelmana, a wcześnie Roberta Crumba i rzeszy twórców undergroundowych. O Danielu Clowesie czy Chrisie Ware (o Charlesie Burnsie już wspomniano) dopiero usłyszymy. Można powiedzieć, że z pieczołowitością godną sumiennego dokumentalista Mann dał obraz komiksowego „wczoraj” zatrzymując się tuż przed nastaniem „dziś”.

Historia przemysłu komiksowego zaczyna się od tandetnej rozrywki, od tych zabawnych historyjek obrazkowych drukowanych w gazetach kosztujących kilkanaście centów. Tam właśnie zaczną pojawiać się superbohaterowie, tam zadebiutują wojenne propagandówki i ckliwe romanse, pulpowe sci-fi i pełne makabrycznych scen horrory. Wzlot komiksów do popularność nie został zahamowany słynnym Comics Code Authority, lecz z pewnością opóźnione zostało jego wejście w dorosłość, a jego łatka medium infantylnego, skonwencjonalizowanego, przeznaczonego dla dzieci mocno się umocniła. To przecież czas, gdy do głosu dochodzi Stan Lee ze swoimi klasycznymi superbohaterskimi kreacjami, popularnymi, niewątpliwie kultowymi (także i dla mnie), ale bardzo "komiksowymi". Z takim stereotypem komiksu już wkrótce zaczną walczyć twórcy antysystemowi. Undergroundowe pokolenie roku 68 wypowiedziało wojnę nie tylko cenzurze, ale również przemysłowi komiksowemu. W drugim obiegu zaczęły ukazywać się komiksy polityczne niepoprawne, wulgarne, ostro komentujące ówczesną rzeczywistość. I choć komiks mainstreamowy dominuje to do głosu zaczyna dochodzić twórcy o zupełnie innej mentalności, innych oczekiwaniach, z artystycznymi ambicjami albo po prostu z chęcią wywrócenia tego wszystkiego do góry nogami…

W roli jaskółki, zapowiadającą zupełnie nowe erę wystąpił Frank Millera ze swoim "Powrotem Mrocznego Rycerza". Album, mocno kontestował ówczesną amerykańską rzeczywistość, choć był już częścią „systemu”. To z punktu widzenie Manna, obok kombinowania z narracją i konwencją, uciekania form typowych dla narracji superbohaterskich i nie ograniczanie się tylko do gatunkowych klisz, było najważniejsze. Z dzisiejszej perspektywy ważniejsze wydaje się to, że w przypadku "DKR" możemy mówić o realizacji autorskiego konceptu w ramach bardzo silnie skonwencjonalizowanego gatunku. Zresztą, chyba nie przez przypadek Eisner prezentowany jest jako twórca nieszablonowego „Spirita”, a nie jako pionier „graphic novel”, Spiegelman (wraz z żoną) występuje jako wydawca magazynu „Raw”, a nie autor „Mausa”. To pokazuje jak inna była optyka lat osiemdziesiątych i jak rożni się od dzisiejszej perspektywy.

W „Comic Book Confidential” uderzyło mnie to, w jaki niezwykły sposób komiks sprężony jest z amerykańskimi dziejami. Mann w serii bezpośrednich rozmów z jednymi z najwybitniejszych artystów komiksowych patrzy na jego historię przez pryzmat przemian społeczno-obyczajowych, często w kontekście mocno politycznym. „Wielka historia” miała niebagatelny wpływ na rozwój medium obrazkowego, a i komiks pewnie też nie pozostał dłużny w tej materii. Od konserwatywnej cenzury ogarniętej gorączką polowania na „czerwonych” do eksplozji wolnej miłości i liberalnych swobód, od prostego narzędzia propagandowego przez pulpową, związaną z biznesowo-kulturowym establishmentem rozrywkę, aż do artystycznych poszukiwań, łamiących rynkowe schematy – jednego (historii) od drugiego (komiksu) oddzielić się nie da. Dziś, gdy słowo kryzys odmieniane jest na wszystkie możliwe sposoby warto przyjrzeć się temu aspektowi.

Od kilkudziesięciu lat mainstreamowy komiks amerykański zamknął się we własnej niszy. Adorowany przez grupkę gorliwych akolitów nie wychyla nosa poza swoje getta. Niemal całkowicie niewrażliwy na zmiany zachodzące we współczesnym świecie, ogranicza się ewentualnie do zaaranżowania spotkania Baracka Obamy ze Spider-Manem. Postoją, przybiją piątkę w blasku fleszy, pokażą się na okładce i rozejdą. Tyle. Komiks w masowym wydaniu jest bardzo konserwatywny w swojej formie i treści, z rzadko pozwala sobie na jakieś eksperymenty. Często brakuje mu języka, aby powiedzieć coś świeżego, coś ciekawego, coś nie byłoby jedynie mieleniem ogranych klisz. I wcale nie ma ochoty, aby się zmieniać… 

5 komentarzy:

Michał Szyszka pisze...

Nie nazwał bym amerykańskich fanów komiksu "mainstreamowego" (naprawdę nie ma na to lepszego określenia? Może nasz swojski "głównonurtowy"?) "grupką gorliwych akolitów". Zobacz na jakiekolwiek wyniki sprzedaży, na ich aktywność w internecie, na konwentach. Utarło się u nas, że "mainstreamowe" to głupie, płytkie i złe, a "chamskie undergroundy" to prawdziwa sztuka, a tymczasem jest jak ze wszystkim innym: są produkty dla masowego odbiorcy i produkty dla tych, którzy szukają czegoś innego. Proporcje zawsze powinny być z 1000:1. To zwykły biznes, jak każdy inny.

Kuba Oleksak pisze...

Nie wiem jak moje sformułowanie przyczyniło się do wyciągnięcia na wierzch wojny majnstrimy vs andergrandy...

Ale mniejsza!

Zatem jakbyś Michale nazwał czytelników, którzy jeżdzą po konwentach, przebierają się w swoje ulubione postacie, dyskutują na forach, święteym oburzeniem reaguje każdy zamach na ich świętość (gatki WW, Ott-Pająk, gej-Lantern - przykłady mozna mnożyć), kupują po 16 on-goingów z bat-linni albo dają się nabrać na kolejną kolekcjonerską wersję ich ulubionej historii?

Przemysław Zawrotny pisze...

Mnie inna rzecz uderza w filmie - to, że jest on amerykocentryczny. Nie ma tam ani słowa o europejskich twórcach drukowanych w "Heavy Metalu" ani - o czym wspominasz - o Alanie Moorze, który wówczas był już znaną postacią w USA. Trochę głaskanie swoich. Ważna wydaje mi się Twoja uwaga o tym, że historia komiksu jest tu opowiadana przez pryzmat opowieści seryjnych.

Michał Szyszka pisze...

Kubo,
rzuciło mi się w oczy słowo "grupka" i chodziło mi o ich ilość, tylko jakoś pokrętnie mi wyszło.
Zresztą to samo można by napisać choćby o zapalonych kibicach, z zewnątrz mogą się wydawać idiotami, a tak naprawdę to piękna pasja, tylko nie zawsze rozumiana.
Zawsze odbiorców mainstreamu będzie dużo więcej i siłą rzeczy będą bardziej widoczni. Filmu niestety nie widziałem i nie wiem też, jakie założenia przyjęli autorzy, co dokładnie chcieli pokazać. Jeśli to miał być obiektywny przegląd zjawiska, to faktycznie trochę brakuje. Ciekawe, jaką świadomość istnienia komiksów spoza głównego nurtu ma przeciętny czytelnik ze Stanów?

Kuba Oleksak pisze...

Michale!

No to teraz widzę, o co to nieporozumienie. A co do przeciętnej świadomości czytelnika mainstreamowego w Stanach - kurcze, trudno coś konkretnego mi powiedzieć. jak siedze z Amerykanami na 4chanie to znają europejską klasykę i ją lubią. Moebius, Druuna, War of Trenches, Lucek i Asterix - oczywiste wybory. A co taki zjadacz superhero może wiedzieć? Nie umie powiedzieć!