Leo Patterson to prawdziwy mistrz kieszonkostwa, aczkolwiek
doświadczenie ma i w przestępstwach większego kalibru. Jedni bardzo
cenią sobie jego rzemiosło i profesjonalizm, drudzy natomiast
postrzegają go jako zwykłego tchórza. Bo tak samo dobry jest w
kradzieżach i planowaniu skoków, co w unikaniu przemocy i błyskawicznych
ucieczkach w razie zagrożenia. O czym jednak wielu nie wie, wszystko to
wynika z zasad, którymi postanowił się w życiu kierować. I,
niespodziewanie, niektóre z nich przyjdzie mu na naszych oczach złamać.
"Tym, czego potrzebowałem, była maszyna do podróży w czasie, żebym mógł
wrócić i nie popełnić tych wszystkich błędów" - wspominać będzie w
pewnym momencie. - "Ale z drugiej strony wtedy prawdopodobnie
popełniłbym inne i byłoby tak samo źle."
"Coward", pierwsza opowieść składająca się na (rozgrywany w fikcyjnym Center City) cykl "Criminal",
to już od pierwszej strony wyraźny ukłon w stronę tradycji noir. Rzecz
do samego końca bardzo klasyczna, ale wyraźnie zakotwiczona we współczesności i unikająca
popadania w sztampę, swoją siłę czerpie przede wszystkim z miłości, jaką
scenarzysta darzy gatunek, oraz empatii, z jaką wespół z rysownikiem
portretuje swoje postaci. Fabuła okazuje się być zresztą bardziej
podyktowana charakterami bohaterów, niż związaną z pewnym napadem
intrygą. Ci najważniejsi z nich okazują się zaś tak przekonujący, jakby
komiks stanowił dokumentalny zapis żywotów prawdziwych ludzi.
Motorem
napędowym opowieści jest narracja subiektywna. Napisana niezwykle
lekko, bardzo prostym, ale też pięknym, czasem wręcz - za sprawą
okazjonalnej aluzyjności i metafor - poetyckim językiem, lekturę dzieła
czyni błyskawiczną. Na szybkość czytania niewątpliwie wpływa też
prostota samej historii, choć ta jest bardziej przewrotna i
niejednoznaczna, niż to się początkowo wydaje. Wszystko to za sprawą
wcale przemyślanej konstrukcji scenariusza, opartej na niewidocznych
początkowo niedopowiedzeniach oraz skokach czasowych. Te pierwsze służą
oczywiście skutecznemu zaskakiwaniu czytelnika, te ostatnie zaś najpierw
tylko dynamizują opowieść, a następnie też, poprzez nagłe retrospekcje
do czasów dawno minionych, zbliżają nas jeszcze bardziej do bohatera.
Czynią całość coraz to bardziej emocjonującą, aż do iście wybuchowego
finału.
Narracja słowna kapitalnie uzupełnia tą
obrazkową, miejscami zmierzającą w jakby zupełnie inne rejony, jak gdyby
rozchodziło się o komiksowy odpowiednik kontrapunktu
wizualno-dźwiękowego. Najlepszym tego przykładem jest zresztą sam
początek opowieści, kiedy to z jednej strony obserwujemy nieudany,
brutalnie kończący się napad na bank, a z drugiej "słuchamy" wspomnień
bohatera o czasach jego dzieciństwa, jego nieżyjącym już, będącym
legendą lokalnego półświatka, ojcu, a wreszcie przemyśleń na temat reguł
służących bezpiecznemu życiu przestępcy. Być może największym plusem "Coward"
jest jednak jego filmowość, niewątpliwie wynikająca także z faktu, iż
rzecz początkowo pomyślana była właśnie jako scenariusz filmowy.
W trakcie lektury do głowy przychodziło mi niemało tytułów
reprezentujących mniej czy bardziej "czarno-kryminalne" oblicze X Muzy.
Cokolwiek absurdalne rysy wybranych wydarzeń w połączeniu z tematyką
napadu przywodziły na myśl "Zabójstwo" Stanleya Kubricka; przygotowania
do tegoż skoku w połączeniu z oddzielającymi kolejne rozdziały,
wzmacniającymi dramaturgię informacjami o tym, w którym miejscu historii
obecnie się znajdujemy, przypomniało mi z kolei o "Drugim oddechu"
Jean-Pierre'a Melville'a. Leo okazujący się być postacią trochę inną niż
wszyscy - w tym czytelnicy! - myślą, to koncept a la "Zabójstwo
chińskiego bukmachera" Johna Cassavetesa, oparty o makabryczną zbrodnię
punkt zwrotny, który pod koniec zmienia tory historii skojarzył mi się z
"Dajcie mi głowę Alfredo Garcii" Sama Peckinpaha, a wreszcie za sprawą
samego finiszu narracyjny punkt wyjścia okazał się przypominać nieco ten
z "Bulwaru Zachodzącego Słońca" Billy'ego Wildera.
Sam
Brubaker ujawnia zresztą swoją kinofilię wprost, kiedy ukazuje nam
bohaterów bawiących się w odgadywanie cytatów filmowych. Unika przy tym
jednak łopatologii i rzuca tytułami reprezentującymi zupełnie inne, niż
szeroko pojmowane crime flick, gatunki (a dokładniej
sexploitation i spaghetti western). Zabieg ten zdaje się też wskazywać
na coś więcej - brak jakiegoś konkretnego wzorca. Nie, żeby brakowało
jakichkolwiek inspiracji, acz wśród nich nie znalazł się ani jeden
tytuł, o którym bym pomyślał. Przypomina to sytuację z głośnym "Drive"
Nicolasa Windinga Refna, który posiłkował się głównie baśniami braci
Grimm, kinem samurajskim i młodzieżowymi komediodramatami romantycznymi,
podczas gdy recenzenci doszukiwali się wpływów westernu czy kina
sensacyjnego lat 80. I wcale się nie mylili, skoro pewne wzorce dalekie
są sobie tylko na pozór. Wystarczy nie ograniczać się odwiecznymi
regułami. "Myślę, że historie tworzące 'Criminal' to ostateczne efekt
wszystkich moich inspiracji" - wyjaśniał w jednym z wywiadów słynny
komiksiarz. - "Połączone są z tym, co, jak mam nadzieję, jest moim
własnym głosem, oraz z motywami, które zwykłem ciągle eksplorować."
Sean
Phillips starał się z kolei unikać jakichkolwiek inspiracji, jeśli
tylko nie liczyć tego, iż chciał, aby "Criminal" było bardziej
europejskie niż amerykańskie. Śmiało rozbudowywał obmyśloną wcześniej
przez scenarzystę stronę wizualną. Dodawał kolejne panele, ażby, niczym
reżyser czy montażysta, rozciągać w czasie pewne sytuacje, tym samym
pozwalając mocniej wybrzmieć tkwiącym w nich emocjom. Przy tym forma,
choć imponująca, ani na moment nie rzuca cienia na treść. Wprost
przeciwnie, jest jej na każdym kroku podporządkowana. Tyczy się to
zarówno przepełnionych niemałą ilością tuszu rysunków Phillipsa
(rysunków, jak trafnie opisywał je Brubaker, tyleż subtelnych, co
sugestywnych), jak i kolorów nałożonych na nie przez Vala Staplesa. Te z
jednej strony uwypuklają rodowód historii, ale z drugiej, jakkolwiek
dziwacznie by to nie brzmiało, nie pozwalają jej uciec od realizmu,
będącego jedną z największych zalet całości.
"Coward"
jest nie tylko pozycją, którą świetnie się czyta. To jedna z tych
rzeczy, które nawet dłuższy czas po lekturze siedzą w głowie odbiorcy, a
ochota na pozbycie się jej wcale nie przychodzi. Oby tak samo było ze
zbliżającą się powoli jej filmową adaptacją. Ale hej, za jej scenariusz
także odpowiedzialny jest Brubaker, a więc szykuje się kawał porządnego kina.
Znowu, ale tym razem na ekranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz