wtorek, 24 listopada 2020

#2438 - Moon Knight

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o komiksach i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm Popkulturowy.

Moon Knight zawsze był bohaterem, który z tych czy innych powodów wymykał się z radaru moich zainteresowań. W sumie sam nie wiem czemu – to przecież jedna z tych nieco bardziej niszowych, mniej popularnych postaci wydawnictwa Marvel, a do takowych miałem i nadal mam ogromny sentyment. Dlatego gdy tylko Egmont zapowiedział publikację zbiorczego wydania serii z tym bohaterem, od razu zaklepałem sobie egzemplarz do recenzji, by w końcu nadrobić tę zaległość.



Historia Marka Spectora sięga lat siedemdziesiątych, a konkretnie – komiksowej serii "Werewolf by Night". Były to czasy gdy Marvel dość mocno eksperymentował z konwencją, więc obok klasycznych superbohaterów oferował czytelnikom wycieczki w inne rejony, takie jak fantastyka naukowa, western czy horror. Na tej inspirującej przestrzeni nakładających się na siebie estetyk wyrósł Moon Knight – najemnik i były żołnierz sił amerykańskiej marynarki wojennej, który w czasie wizyty w Egipcie opętany został przez starożytne lunarne bóstwo imieniem Konshu, które obdarowało go witalnością i które od tamtej pory egzystuje w osobliwej symbiozie z Spectorem.

Późniejsi scenarzyści dopisali Moon Knightowi nieskonkretyzowane zaburzenie dysocjacyjne, przez które bohater czasami ma problem z odróżnieniem rzeczywistości od halucynacji albo które jego alter ego jest prawdziwe (bo ma ich kilka, z których część to superbohaterskie pseudonimy, jak Moon Knight czy Mister Knight, a część to fikcyjne tożsamości będące rezultatem jego kariery najemnika, jak Steven Gerber, multimilioner). Twórcy komiksów z Moon Knightem, z tego co udało mi się wyczytać, lubią zagrywać tą niejednoznacznością, często podważając różne elementy mitologii tego superbohtera i poddając w wątpliwość na ile Konshu jest realnie istniejącą nadprzyrodzoną siłą, a na ile rezultatem postępującej choroby Moon Knighta.


Posiadam zdecydowanie za małą wiedzę o zaburzeniach dysocjacyjnych, by ocenić czy jest to pozytywna reprezentacja osób z chorobami psychicznymi (ponieważ pokazuje taką, która mimo wszystko walczy ze złem i na ogół jest w tej walce skuteczna) czy negatywna (bo trywializuje realne problemy realnych ludzi wykorzystując je jako tani wytrych fabularny) dlatego nie mam zamiaru komentować tego aspektu komiksu. Jeśli jakaś osoba z większym doświadczeniem w tym zakresie będzie chciała się wypowiedzieć na ten temat, z przyjemnością jej wysłucham.

Piszę tu o tym wszystkim ponieważ wydany przez Egmont komiks cały opiera się na tej niejednoznaczności i nieustannie każe czytelnikowi zgadywać, na ile prezentowane wydarzenia są halucynacjami głównego bohatera, a na ile działaniami Konshu, który próbuje mieszać w głowie Markowi. Akcja rozpoczyna się w szpitalu psychiatrycznym i początkowo toczy się dwuwarstwowo – percepcja bohatera zmienia się czasami z kadru na kadr, prezentując alternatywny wygląd postaci i otoczenia i przerzucając go do jakiejś upiornej wersji Nowego Jorku zdominowanej przez piasek, piramidy i egipskie demony. Z czasem sytuacja komplikuje się jeszcze mocniej i aż do samego końca nie jesteśmy pewni prawdziwej natury wydarzeń z komiksu.

Początkowo jest to naprawdę intrygujące. Bałem się, że moja nieznajomość postaci w połączeniu z nieoczywistą naturą fabuły szybko doprowadzi do pogubienia, ale Jeff Lemire (scenarzysta serii) prowadzi narrację w na tyle precyzyjny sposób, by nie było to problemem. Niestety mniej więcej w połowie historia wytraca pęd, grzęźnie w kolejne halucynacje głównego bohatera – od jego życia jako producent filmu o Moon Knighcie po pulpową historię science-fiction, o eskadrze kosmicznych komandosów walczących z wilkołakami z kosmosu – o których wiemy, że nie mogą być prawdą, więc cała niejednoznaczność idzie w diabły i oglądamy wyłącznie zapychacze, które do niczego nie prowadzą. Zapychacze całkiem efektowne, muszę przyznać, bo mnogość konwencji daje rysownikom pretekst do zabawy różnymi estetykami, ale mimo wszystko niepotrzebne.


W sumie, jak tak teraz o tym myślę, to jest właśnie mój problem z komiksami Jeffa Lemire – zwykle mają fantastyczny, intrygujący punkt wyjścia, ale z czasem zaczynają grzęznąć w banałach, fabularnych kliszach albo kręcić się w kółko bez wyraźnego celu. Taki był "Łasuch", takie były rozmaite odpryski Czarnego Młota, które miałem okazję czytać, taki jest też, do pewnego stopnia, "Moon Knight". To frustrujące, bo Lemire nie jest jakimś fatalnym scenarzystą – potrafi operować dynamiką i dialogami na tyle sprawnie, by lektura nie był drogą przez mękę. W mini-seriach, gdzie wymusza na sobie kompresję fabuły i punkt kulminacyjny, do którego dąży sprawdza się zdecydowanie lepiej.

Na szczęście po zakończeniu tego zdecydowanie zbyt długiego podwątku seria wraca na stosunkowo stabilne tory, zaczyna eksplorować historię i psychikę Marka i aż do samego końca robi się coraz ciekawiej. Ostatecznie zakończenie nie udziela definitywnej odpowiedzi na prawdziwą naturę wydarzeń z komiksu, ale same wydarzenia się na tyle sensownie poskładane do kupy, że lekturę kończy się z satysfakcją. Ze wszystkich znanych mi komiksów autorstwa Lemire ten, mimo nieszczególnego środka, podoba mi się najbardziej.

Warstwa graficzna wygląda naprawdę świetnie. Podstawą oprawy wizualnej są semi-realistyczne rysunki Grega Smallwooda i sprawdzają się znakomicie. Są na tyle czytelne, by nie utrudniały czytania i zarazem na tyle wyraziste, by podkreślały surrealistyczną fabułę. Rysownicy towarzyszący, odpowiedzialni za ilustrację niektórych środkowych segmentów komiksu też dobrani są znakomicie. Spójna kolorystyka sprawia, że nic się ze sobą nie kłóci i wszystko wygląda na miejscu. 


Z niejakim zdumieniem muszę napisać, że… polecam ten komiks. Jako punkt wejścia w złożoną i nieustannie nadpisywaną oraz retconowaną mitologię Moon Knighta sprawdził się w moim przypadku znakomicie, w dodatku jest konsekwentnie realizowaną opowieścią, która ma temat przewodni i która dąży do określonej konkluzji. Nie wiem czy Marc Spector trafi na moją prywatną listę ulubionych bohaterów wydawnictwa Marvel, ale po przeczytaniu tego wydania zbiorczego naprawdę mam ochotę dać mu na to szansę i sięgnąć po inne komiksy z Moon Knightem.

Brak komentarzy: