wtorek, 30 kwietnia 2019

#2493 - Invincible tom 3

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Trzeci tom prawdopodobnie najlepszego komiksu superbohaterskiego na świecie (tak przynajmniej napisano na okładce każdego zeszytu amerykańskiego wydania serii oraz na tylnej okładce polskiego wydania) opiera się na dwóch fabularnych filarach. Jednym z nich jest konfrontacja Marka ze swoim ojcem – pierwsza od czasu dramatycznych i brzemiennych w skutkach wydarzeń z tomu otwierającego całą serię, gdy Nolan Grayson opuścił Ziemię, pozostawiając na niej zabitych przez siebie Strażników Planety Ziemia. 




Drugim filarem jest powrót złoczyńcy, który po raz pierwszy zagrozi głównemu bohaterowi i, zwłaszcza, jego rodzinie w bardzo realny sposób. Nie oznacza to oczywiście, że Invincible – tom 3 obraca się wyłącznie wokół przejmujących, melodramatycznych wydarzeń. W żadnym razie. Scenarzysta tej serii, Robert Kirkman, używa solidnego fabularnego pnia, by skonstruować wokół niego siatkę mniej lub bardziej istotnych motywów pobocznych, wątków drugoplanowych i drobnych wzmianek, które w kolejnych tomach nabiorą większego znaczenia. 

To stosunkowo rzadko spotykany sposób pisania komiksów superbohaterskich, a żeby zrozumieć dlatego tak jest, musimy najpierw porozmawiać przez chwilę o tym, w jaki sposób tworzone są współczesne komiksowe serie głównego nurtu. Najprościej rzecz ujmując, twórca komiksowej serii z którąś z ikonicznych postaci (jak, na przykład, Spider-Man, Batman czy Superman) bardzo rzadko ma luksus swobodnego planowania fabuły na kilka lat do przodu i rozkładania narracyjnych akcentów zbyt szeroko. I nie tylko dlatego, że w każdej chwili grozi mu jakaś roszada na scenopisarskim stołku, przekazanie prowadzonej przez niego serii innej osobie – istotnych jest wiele innych czynników, jak choćby to, co robią inni scenarzyści, konieczność konstruowania historii w sposób optymalny do późniejszego wydania w tomie zbiorczym (czyli około pięciu zeszytów na dany moduł fabularny) oraz dostarczanie fabuł na tyle zamkniętych, by niedzielny czytelnik mógł się w nich połapać bez znajomości kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu poprzednich numerów. 

Do tego dochodzą również przewidziane albo nieprzewidziane alteracje świata przedstawionego wprowadzane za pośrednictwem wielkich wydarzeń komiksowych rozciągających się na wiele serii wydawniczych, do czego w naturalny sposób scenarzyści muszą się odnosić – często porzucając albo przynajmniej wstrzymując linię narracyjną, którą budowali wcześniej, nierzadko przez wiele miesięcy. Albo komiks zaczyna sprzedawać się gorzej niż pierwotnie zakładano i redaktorzy naciskają na scenarzystę, by szybko coś z tym zrobił. 


"Invincible" ma tę przewagę, że jest komiksem niezależnym i znaczna część powyższych problemów dla niego nie istnieje albo nie jest aż tak znacząca. To z kolei daje Kirmanowi możliwości, których nie miałby w Marvelu albo DC – znaczące i trwałe zmiany w uniwersum, permanentne uśmiercanie istotnych postaci, dokonywanie nieintuicyjnych i niekoniecznie optymalnych dla rozwoju historii decyzji narracyjnych i tak dalej. Kirkman jest jednak dostatecznie inteligentnym twórcą, by korzystać z tych możliwości w odpowiedzialny sposób, sięgając po drastyczniejsze zwroty fabularne jedynie w przypadku gdy koniec końców pomogą one w opowiedzeniu ciekawszej historii. Mam ten komfort, że czytam ten komiks po raz drugi i, z tej perspektywy, dostrzegam, jak wiele nadchodzących wątków scenarzysta sygnalizuje już teraz, w niedomówieniach, aluzjach i drobnych poszlakach, na które póki co nie wraca się uwagi albo traktuje jak przypadkowy element tła. Kirkman buduje mocne fundamenty pod to, co ma się dopiero wydarzyć i jednocześnie korzysta z fundamentów wybudowanych wiele rozdziałów wcześniej, by główne atrakcje tego tomu miały odpowiedni ciężar znaczeniowy. 

I mają. Szeroki wachlarz postaci drugoplanowych oraz metatekstowe tło fabularne skonstruowane z kilku równolegle rozwijanych wątków sprawiają, że główni bohaterowie cały czas mają coś do roboty, a czytelnik – coś do zakotwiczenia uwagi. W dodatku scenarzysta często korzysta ze swojego ulubionego chwytu, czyli pozorowania jakiegoś sztampowego motywu, by w kluczowym momencie rozegrać go w zupełnie inny sposób. Nie robi tego jednak na tyle często, by stało się to przewidywalne – w trakcie swojej pierwszej lektury raz czy dwa złapałem się na tym, że podświadomie oczekiwałem zmyślnej subwersji, by przekonać się, że ten konkretny motyw Kirkman zdecydował się rozegrać konwencjonalnie. Pogrywanie z oczekiwaniami czytelników jest czymś, co cały czas zapewnia tej serii świeżość i czyni emocjonującą. Okazuje się, że z klasycznych superbohaterskich prefabrykatów fabularnych da się jednak wycisnąć coś fajnego (nawet jeśli nie do końca oryginalnego). 


Pod kątem graficznym bez zmian. "Invincible" rysowane jest bardzo stylizowaną, cartoonową kreską, która nie każdemu podejdzie – szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że komiks okazjonalnie potrafi być bardzo brutalny, z wiadrami krwi, odciętymi kończynami fruwającymi wokoło czy makabrycznymi scenami przemocy, co w połączeniu z lekką kreskówkowością oprawy wizualnej może budzić szokujący dysonans (prawdopodobnie zamierzony przez twórców). Rysownikowi często zdarza się kopiować raz już narysowane kadry – najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest kadr z budynkiem Pentagonu, który na przestrzeni całej serii powraca dziesiątki razy – ale jest to na tyle nieostentacyjne, że nie sprawia to żadnego problemu. 

Polskie wydanie prezentuje się znakomicie, z solidną, twardą oprawą i całą masą dodatków, od szkicownika począwszy, na galerii okładek skończywszy. Tłumaczenie też jest niezmiennie znakomite i wciąż szkoda, że (jak zdradziła mi osoba pracująca przy rodzimym wydaniu tego komiksu) amerykański wydawca wymusił na Egmoncie pozostawienie pseudonimów superbohaterów w anglojęzycznym oryginale. Do trzeciego tomu dorzucono również jeden z numerów mini-serii "Pact", w której pojawia się postać "Invincible’a" i o ile jest sympatycznym dodatkiem, o tyle można go spokojnie zignorować, bo niespecjalnie wnosi cokolwiek do fabuły głównej serii. 


Polecam, tak samo jak poprzednie tomy – a nawet bardziej, bo to jest ten moment, w którym uwaga poświęcona serii zaczyna się zwracać z nawiązką i solidny fundament w końcu naprawdę służy budowie przejmującej opowieści. Komiks ma swoje mniej lub bardziej interesujące momenty, ale nigdy nie schodzi poniżej pewnego (wysokiego) poziomu i zdecydowanie jest inwestycją wartą co najmniej rozważenia. 

Brak komentarzy: