Bez Franka Millera nie byłoby dziś Daredevila, którego znamy i kochamy. Nie byłoby Elektry i Sticka, całej tej mistyczno-ninjowej estetyki wymieszanej z miejską, gęstą noirową atmosferę. Nie powstałyby znakomite runy Bendisa, Brubakera i Waida, nie zrealizowano by netflixowego serialu. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że historia komiksu super-hero wyglądałaby zupełnie inaczej.
Przed pojawieniem się Millera człowiek, który nie zna strachu był tylko jednym z wielu marvelowskich superbohaterów. W zasadzie niczym szczególnym nie wyróżniał się z kolorowej masy stworzonej przez Stana Lee i spółkę. Ot, kolejny ubrany w trykot heros, który musi zmagać się nie tylko z superłotrami zagrażającymi Nowemu Jorkowi, ale również z tzw. "normalnym życiem".
Dopiero przyszły autor "Dark Knight Returns" i "SinCity" nadał mu unikalną tożsamość. Wymyślił lub rozwinął kluczowe postacie z drugiego planu, "zbudował" Hell`s Kitchen, awansował Nowy Jork na pełnoprawnego bohatera opowieści, całość nasycił noirowymi i orientalnymi inspiracjami. Słowem, sprawił, że Matt Murdock stał się jedną z najciekawszych kreacji Marvela. A wszystko to zaczęło się właśnie tu, w zeszytach obecnych w rzeczonym albumie...
Frank Miller karierę w Domu Pomysłów zaczynał robiąc okładki i wyręczając innych rysowników, kiedy ci nie wyrabiali się z terminami. Jako fill-in artist po raz pierwszy zetknął się z Daredevilem, rysując dwa zeszyty "The Spectacular Spider-Man" (#27 i #28). O jego pracach z tamtego okresu nie dało się powiedzieć więcej ponad to, że sprawnie kopiował styl Jacka Kirby`ego i raczej nie wychylał się poza poetykę "marvel method". Może właśnie wtedy Miller dostrzegł wielki potencjał w tym drugoligowym herosie, który właściwie w tamtym czasie #nikogo? "Intrygował mnie bohater definiowany przez własną niepełnosprawność – niewidoma postać w czysto wizualnym medium" - czytamy w posłowiu.
Ówczesny redaktor naczelny Marvela, Jim Shooter, dał szansę żółtodziobowi. Nie ryzykował niczym, bo w tamtym czasie "DD" nie sprzedawał się najlepiej. Miller miał zająć się oprawą graficzną. Nowy rysownik zadebiutował na łamach „Daredevila” w maju 1979 roku, ilustrując finał jednej z historii pisanych przez Rogera McKenziego. W albumie zdecydowana większość historii jest pisana przez niego i Davida Micheline`a (wspomniane Spidery), jedynie dwa zeszyty wyszło spod pióra samego Millera. Paradoksalnie, na tle pozostałych wyróżniają się dość negatywnie. Pierwszy z nich osnuty jest wokół diabolicznego planu doktora Octopusa polegającego na zdobyciu adamantium, które uczyni go niezwyciężonym, a drugi opowiada o starciu z Gladiatorem, chyba najbardziej żenującym obok Stilt-Mana członka galerii łotrów wczesnego Śmiałka. Ot, czytadełka do zapomnienia.
Nie mam wątpliwości, że "Daredevil. Wizjonerzy: Frank Miller. Tom 1" to zdecydowanie nie jest komiks dla każdego. Trzeba uczciwie przyznać, że to trykociarska ramotka z przełomu lat 70. i 80. W dodatku mocno przeciętna, bo w owym czasie Marvel wydawał przynajmniej kilka znacznie lepszych tytułów. Narracja jest, delikatnie mówiąc, dość staromodna. "Zwykły" czytelnik, który niedawno na półkę odłożył tomy autorstwa Bendisa i Bru, może się srodze rozczarować.
Co więcej, w tym albumie próżno jeszcze szukać momentów, w których Miller pokazuje na co go stać. Pamiętajmy jednak, że przyszły klasyk komiksu amerykańskiego ma zaledwie 22 lata, jest ledwie na początku swojej kariery i jeszcze pracuje nad swoim warsztatem. W albumie jest jednak kilka fragmentów, które zwiastują wielkość, ot choćby sekwencja na na Coney Island, w której DD mierzy się z Bullseye`m.
Album "Daredevil. Wizjonerzy: Frank Miller. Tom 1" mogę polecić maniakom człowieka nie znającego strachu i Franka Millera, nieuleczalnym komplecistom i zboczeńcom gustującym w starsoszkolnym Marvelu. Reszta czyta na własne ryzyko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz