Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
W długiej i bogatej historii wydawnictwa komiksowego Marvel pojawiły się tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy superbohaterów – od samego początku oficyna eksperymentowała z nowymi postaciami, by wyłonić z nich te najbardziej lubiane przez czytelników i posiadające największy potencjał, aby rozwijać je i na nich zarabiać.
To nieuniknione, że w podczas takiego procesu pojawi się wiele odrzutów – bohaterów, którzy nie wzbudzili większego zainteresowania odbiorców i po kilku występach zostali zapomniani, skazani na egzystencję w komiksowym limbo i pamięci nielicznych fanów oraz fanek. U zarania wydawnictwa, gdy nosiło ono jeszcze nazwę Timely Comics, powstały takie postaci jak Captain America, Vision, Patsy Walker czy Bucky Barnes – fani współczesnych komiksów superbohaterskich znają te postaci, ponieważ z powodzeniem zostały one przetransplantowane do zmodernizowanego świata Marvela i do dziś cieszą nas swoimi występami na kartach komiksów oraz ekranach kin i telewizorów. Ale to wyjątki – zdecydowana większość superbohaterów wymyślonych w latach czterdziestych XX wieku albo błąka się gdzieś na trzecim, czwartym planie albo została zapomniana.
Pomysł na The "Twelve" był prosty – wygrzebać z lamusa zapomnianych herosów, znaleźć jakiś sposób na wrzucenie ich do współczesnego uniwersum Marvela i zobaczyć, czy będą w stanie się przystosować. Tego zadania podjął się J. Michael Straczynski, weteran scenopisarstwa nie tylko komiksowego, ale również filmowego i telewizyjnego. Fakt, że w trakcie pracy nad dwunastoczęściową zamkniętą serią trochę mu się zeszło – między numerem ósmym, a dziewiątym nastąpiła czteroletnia przerwa – sprawił, że w trakcie premierowej publikacji komiksu pominąłem go i wróciłem dopiero niedawno, gdy przypomniałem sobie, że istniało coś takiego, zaś sama koncepcja wydała mi się ciekawa. Teraz, gdy "The Twelve" wydane zostało już w całości, przeczytałem serię za jednym posiedzeniem i… naprawdę mi się podobało. Jasne, nie wszystko zagrało w niej tak, jak zagrać powinno, sporo zawartych w niej rzeczy jest dość dyskusyjnych, ale generalnie z czystym sumieniem poleciłbym ten komiks wszystkim osobom lubiącym nieco mniej konwencjonalne spojrzenie na mainstreamowe komiksy superbohaterskie.
W trakcie Operacji Berlińskiej do Europy zlecieli się chyba wszyscy ówcześnie działający peleryniarze, by rzucić na kolana Trzecią Rzeszę i na dobre zakończyć II Wojnę Światową. Było ich tylu, że dosłownie wpadali na siebie na ulicach miasta – w ten sposób tytułowa dwunastka superbohaterów doraźnie połączyła siły. Chwilę później wpadła w pułapkę zastawioną przez Nazistów, została zahibernowana i przeleżała grubo ponad pół wieku pod Berlinem, aż w końcu przypadkowo odnaleziono smacznie śpiących herosów w trakcie prowadzenia prac remontowych. I tu zaczyna się właściwa fabuła – bohaterowie zostają przetransportowani do USA, gdzie próbują odnaleźć się w nowej (komiks rozgrywa się na krótko po wydarzeniach z pierwszej "Civil War") rzeczywistości. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej, jeszcze innym – w ogóle. Sytuacja pogarsza się w momencie, gdy jeden z tej grupy żywych skamielin – pozbawiony mocy superbohater imieniem Blue Blade – zostaje zamordowany. Fabułę śledzimy z perspektywy Phantom Reportera – jednego z Dwunastki, byłego dziennikarza, który do samego końca opisuje losy swoich towarzyszy i ich próby dopasowania się do dwudziestego pierwszego wieku.
Na samym początku muszę napisać, że bardzo podoba mi się zniuansowanie jego wydźwięku. W opowieściach, gdy postać z zeszłej epoki nagle ląduje w obecnej na ogół mamy do czynienia z dwoma wariantami – albo żywa skamielina zachwycona jest postępem albo odwrotnie, to współcześni bohaterowie, porównując dawne czasy z obecnymi, wzdychają do niewinności i prostoty, jaką charakteryzowała się nieszczęśliwie miniona przeszłość. W "The Twelve" jest to szczęśliwie trochę bardziej skomplikowane – z jednej strony mamy superbohaterów z lat czterdziestych, którzy wyobrażali sobie przyszłość jako krystalicznie czystą utopię, w której bieda została wyeliminowana, a wszyscy mają plecaki odrzutowe (tak, w komiksie pada nawiązanie do memu jesteśmy w przyszłości, gdzie są nasze jetpacki?, na szczęście ładnie i nienachalnie wkomponowane w całość), a zastali… no cóż, zastali XXI wiek ze wszystkimi jego niedoskonałościami.
Z drugiej strony mamy współczesnych, którzy idealizowali przeszłość, jako Złoty Wiek, w którym naprawdę można było odnieść sukces, ulice były bezpieczne, a dzieci i żony posłuszne… zapominając, że nie było wtedy takich luksusów jak choćby możliwość poślubienia kogoś o innym kolorze skóry. Poza tym, niektórzy bohaterowie z tytułowej Dwunastki również nie byli tacy grzeczni i niewinni, jak to się może wydawać – część z nich ma pochowane w szafach trupy (metaforyczne albo i dosłownie), a intencje jednego czy dwóch również nie są do końca czyste.
Bohaterami "The Twelve" jest aż dwanaście osób (teoretycznie – jedna z nich jest bardziej czymś w rodzaju rekwizytu, niż pełnoprawną postacią), co w rękach mniej uzdolnionego scenarzysty skończyłoby się zapewne chaosem. Na szczęście Straczynskiemu udało się zapanować nad opowieścią i każdy bohater w jakimś stopniu zostaje wyeksponowany i ma wpływ na główny wątek fabularny (czyli morderstwo Blue Blade’a)… z jednym wyjątkiem. Witness – superbohater posiadający dar ograniczonego wpływania na rzeczywistość – otrzymał najmniej miejsca w całym komiksie, jego rola ogranicza się do zaledwie kilku dialogów i jednej sceny, w której ma okazję wyeksponować origin i zaprezentować swoje moce w działaniu. I tyle. Kilka innych postaci również cierpi na brak czasu antenowego, w trakcie którego można byłoby lepiej je poznać, ale to Witness jest według mnie największym pokrzywdzonym, szczególnie że jego moce mają spory potencjał fabularny i ten superbohater spokojnie udźwignąłby nawet własną serię.
Najwięcej miejsca otrzymali Dynamic Man (zwany Człowiekiem Jutra, który – paradoksalnie – ma chyba największe trudności w oswojeniu się z XXI wiekiem), Mister E (który musi zmierzyć się z faktem, że jego żyjący wciąż jeszcze syn nienawidzi go za ukrywanie przed światem swojego żydowskiego pochodzenia) oraz Captain Wonder (którego cała rodzina nie żyje, zaś umierający na raka były sidekick błaga go o odtworzenie formuły, dzięki której otrzymał swoje moce). Kilkoro innych – Rockman, Blue Blade czy Phantom Reporter – ma trochę mniejsze role, zaś pozostali – Black Widow (ale nie ta, o której myślicie), Electro (też nie ten, o którym myślicie), Feiry Mask, Laughing Mask i Master Mind Excello – to postaci w najlepszym razie satelickie. Ich indywidualne wątki przeplatają się w miarę równomiernie, co z jednej strony sprawia, że komiks się nie nudzi i co chwila zaskakuje czymś nowym, z drugiej – powoduje, iż fabuła toczy się w bardzo ślimaczym tempie.
Zdecydowaną większość komiksu zajmuje zobrazowanie, jak każde z Dwunastki układa sobie życie w nowym, wspaniałym świecie XXI wieku. To dość ograny motyw, na szczęście na tyle dobrze poprowadzony, że w trakcie lektury nie odczuwałem znużenia. No, może odrobinę – bo główny wątek rozwijał się naprawdę wolno i momentami miałem już trochę dosyć. W ramach komiksu poznajemy również origin stories każdej postaci. Te szczególnie absurdalne zostały zretconowane jako oficjalne wersje znacznie bardziej dramatycznych wydarzeń. Właściwie w każdym numerze otrzymujemy co najmniej jedną retrospekcję i… to trochę męczy. Niekoniecznie dlatego, że te fragmenty są źle napisane, bo na ogół tak nie jest – po prostu jest ich dużo i negatywnie wpływają na dynamikę i tak dość statycznego komiksu. Na pewno część z tych historii dałoby się skrócić czy wręcz pominąć i zaoszczędzone kadry wykorzystać do lepszej ekspozycji tych mniej prominentnych bohaterów, ale z drugiej strony nie jest to jakiś olbrzymi problem i nie mam zamiaru kruszyć z tego powodu kopii.
Oprawa graficzna "The Twelve" nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Rysownik, Chris Weston, odwalił kawał naprawdę porządnej rzemieślniczej roboty i komiks wygląda po prostu dobrze – kreska jest realistyczna, kadrowanie przyzwoicie prowadzone, czytelnicze oko nie ma problemów z nadążeniem za fabułą i wyłapuje wszystko to, co wyłapać powinno. Bardzo podoba mi się fakt, że każde z Dwunastki posiada urodę odpowiadającą kanonom piękna obowiązującym w latach czterdziestych – od razu widać, że ci ludzie pochodzą z tamtych czasów. Kolory są nieco przytłumione, co ładnie rezonuje z ogólnym klimatem komiksu. Na uwagę zasługują bardzo fajne okładki autorstwa Kaare’a Andrewsa – świetnie narysowane, obdarzone soczystymi kolorami, przypominające filmowe plakaty albo okładki pulpowych magazynów z epoki. Wizualnie ten komiks naprawdę nie ma się czego wstydzić, choć z drugiej strony ciężko powiedzieć, by prezentował się jakoś oszałamiająco – ale może to i dobrze, bo w tym konkretnym przypadku obraz pełni raczej służebną rolę w stosunku do opowieści.
Najfajniejsze w "The Twelve" jest to, iż ta seria jest kompletna – po jej zakończeniu mam satysfakcję z poznania zamkniętej, zaplanowanej od początku do końca opowieści i nie oczekuję żadnego ciągu dalszego. Ewentualne sequele byłyby zresztą trudne do przeprowadzenia, bo sporo postaci nie dożywa finału, a część zmienia się właściwie nie do poznania. Komiks nie jest zbyt mocno osadzony w kontinuum uniwersum Marvela i by w pełni cieszyć się jego treścią nie potrzeba prawie żadnych dodatkowych informacji. Podoba mi się również sposób, w jaki Straczynski sięgnął do samych korzeni wydawnictwa, wydobył zupełnie zapomniane postaci i pozwolił im zabłysnąć (niektórym pewnie po raz ostatni) w nowej erze.
To bardzo porządnie napisana seria – jasne, styl Straczynskiego nie każdemu musi pasować, ale fani scenarzysty mogą być spokojni. Nie jest to w żadnym wypadku arcydzieło na miarę "The Watchmen" czy "Marvels", tylko po prostu sympatyczny komiks superbohaterski trochę próbujący subwersji, trochę żonglujący ogranymi motywami, trochę dekonstruujący (ale też nie za bardzo) i na swój sposób niesamowicie satysfakcjonujący. Nie jest to typowy peleryniarski produkcyjniak z gnającą na złamanie karku fabułą – raczej spokojna, kameralna obyczajowa opowieść o niedoskonałych ludziach oraz ich małych i dużych problemach. Bardzo słodko-gorzka, bardzo ujmująca. Bardzo polecam.
Pomysł na The "Twelve" był prosty – wygrzebać z lamusa zapomnianych herosów, znaleźć jakiś sposób na wrzucenie ich do współczesnego uniwersum Marvela i zobaczyć, czy będą w stanie się przystosować. Tego zadania podjął się J. Michael Straczynski, weteran scenopisarstwa nie tylko komiksowego, ale również filmowego i telewizyjnego. Fakt, że w trakcie pracy nad dwunastoczęściową zamkniętą serią trochę mu się zeszło – między numerem ósmym, a dziewiątym nastąpiła czteroletnia przerwa – sprawił, że w trakcie premierowej publikacji komiksu pominąłem go i wróciłem dopiero niedawno, gdy przypomniałem sobie, że istniało coś takiego, zaś sama koncepcja wydała mi się ciekawa. Teraz, gdy "The Twelve" wydane zostało już w całości, przeczytałem serię za jednym posiedzeniem i… naprawdę mi się podobało. Jasne, nie wszystko zagrało w niej tak, jak zagrać powinno, sporo zawartych w niej rzeczy jest dość dyskusyjnych, ale generalnie z czystym sumieniem poleciłbym ten komiks wszystkim osobom lubiącym nieco mniej konwencjonalne spojrzenie na mainstreamowe komiksy superbohaterskie.
W trakcie Operacji Berlińskiej do Europy zlecieli się chyba wszyscy ówcześnie działający peleryniarze, by rzucić na kolana Trzecią Rzeszę i na dobre zakończyć II Wojnę Światową. Było ich tylu, że dosłownie wpadali na siebie na ulicach miasta – w ten sposób tytułowa dwunastka superbohaterów doraźnie połączyła siły. Chwilę później wpadła w pułapkę zastawioną przez Nazistów, została zahibernowana i przeleżała grubo ponad pół wieku pod Berlinem, aż w końcu przypadkowo odnaleziono smacznie śpiących herosów w trakcie prowadzenia prac remontowych. I tu zaczyna się właściwa fabuła – bohaterowie zostają przetransportowani do USA, gdzie próbują odnaleźć się w nowej (komiks rozgrywa się na krótko po wydarzeniach z pierwszej "Civil War") rzeczywistości. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej, jeszcze innym – w ogóle. Sytuacja pogarsza się w momencie, gdy jeden z tej grupy żywych skamielin – pozbawiony mocy superbohater imieniem Blue Blade – zostaje zamordowany. Fabułę śledzimy z perspektywy Phantom Reportera – jednego z Dwunastki, byłego dziennikarza, który do samego końca opisuje losy swoich towarzyszy i ich próby dopasowania się do dwudziestego pierwszego wieku.
Na samym początku muszę napisać, że bardzo podoba mi się zniuansowanie jego wydźwięku. W opowieściach, gdy postać z zeszłej epoki nagle ląduje w obecnej na ogół mamy do czynienia z dwoma wariantami – albo żywa skamielina zachwycona jest postępem albo odwrotnie, to współcześni bohaterowie, porównując dawne czasy z obecnymi, wzdychają do niewinności i prostoty, jaką charakteryzowała się nieszczęśliwie miniona przeszłość. W "The Twelve" jest to szczęśliwie trochę bardziej skomplikowane – z jednej strony mamy superbohaterów z lat czterdziestych, którzy wyobrażali sobie przyszłość jako krystalicznie czystą utopię, w której bieda została wyeliminowana, a wszyscy mają plecaki odrzutowe (tak, w komiksie pada nawiązanie do memu jesteśmy w przyszłości, gdzie są nasze jetpacki?, na szczęście ładnie i nienachalnie wkomponowane w całość), a zastali… no cóż, zastali XXI wiek ze wszystkimi jego niedoskonałościami.
Z drugiej strony mamy współczesnych, którzy idealizowali przeszłość, jako Złoty Wiek, w którym naprawdę można było odnieść sukces, ulice były bezpieczne, a dzieci i żony posłuszne… zapominając, że nie było wtedy takich luksusów jak choćby możliwość poślubienia kogoś o innym kolorze skóry. Poza tym, niektórzy bohaterowie z tytułowej Dwunastki również nie byli tacy grzeczni i niewinni, jak to się może wydawać – część z nich ma pochowane w szafach trupy (metaforyczne albo i dosłownie), a intencje jednego czy dwóch również nie są do końca czyste.
Bohaterami "The Twelve" jest aż dwanaście osób (teoretycznie – jedna z nich jest bardziej czymś w rodzaju rekwizytu, niż pełnoprawną postacią), co w rękach mniej uzdolnionego scenarzysty skończyłoby się zapewne chaosem. Na szczęście Straczynskiemu udało się zapanować nad opowieścią i każdy bohater w jakimś stopniu zostaje wyeksponowany i ma wpływ na główny wątek fabularny (czyli morderstwo Blue Blade’a)… z jednym wyjątkiem. Witness – superbohater posiadający dar ograniczonego wpływania na rzeczywistość – otrzymał najmniej miejsca w całym komiksie, jego rola ogranicza się do zaledwie kilku dialogów i jednej sceny, w której ma okazję wyeksponować origin i zaprezentować swoje moce w działaniu. I tyle. Kilka innych postaci również cierpi na brak czasu antenowego, w trakcie którego można byłoby lepiej je poznać, ale to Witness jest według mnie największym pokrzywdzonym, szczególnie że jego moce mają spory potencjał fabularny i ten superbohater spokojnie udźwignąłby nawet własną serię.
Najwięcej miejsca otrzymali Dynamic Man (zwany Człowiekiem Jutra, który – paradoksalnie – ma chyba największe trudności w oswojeniu się z XXI wiekiem), Mister E (który musi zmierzyć się z faktem, że jego żyjący wciąż jeszcze syn nienawidzi go za ukrywanie przed światem swojego żydowskiego pochodzenia) oraz Captain Wonder (którego cała rodzina nie żyje, zaś umierający na raka były sidekick błaga go o odtworzenie formuły, dzięki której otrzymał swoje moce). Kilkoro innych – Rockman, Blue Blade czy Phantom Reporter – ma trochę mniejsze role, zaś pozostali – Black Widow (ale nie ta, o której myślicie), Electro (też nie ten, o którym myślicie), Feiry Mask, Laughing Mask i Master Mind Excello – to postaci w najlepszym razie satelickie. Ich indywidualne wątki przeplatają się w miarę równomiernie, co z jednej strony sprawia, że komiks się nie nudzi i co chwila zaskakuje czymś nowym, z drugiej – powoduje, iż fabuła toczy się w bardzo ślimaczym tempie.
Zdecydowaną większość komiksu zajmuje zobrazowanie, jak każde z Dwunastki układa sobie życie w nowym, wspaniałym świecie XXI wieku. To dość ograny motyw, na szczęście na tyle dobrze poprowadzony, że w trakcie lektury nie odczuwałem znużenia. No, może odrobinę – bo główny wątek rozwijał się naprawdę wolno i momentami miałem już trochę dosyć. W ramach komiksu poznajemy również origin stories każdej postaci. Te szczególnie absurdalne zostały zretconowane jako oficjalne wersje znacznie bardziej dramatycznych wydarzeń. Właściwie w każdym numerze otrzymujemy co najmniej jedną retrospekcję i… to trochę męczy. Niekoniecznie dlatego, że te fragmenty są źle napisane, bo na ogół tak nie jest – po prostu jest ich dużo i negatywnie wpływają na dynamikę i tak dość statycznego komiksu. Na pewno część z tych historii dałoby się skrócić czy wręcz pominąć i zaoszczędzone kadry wykorzystać do lepszej ekspozycji tych mniej prominentnych bohaterów, ale z drugiej strony nie jest to jakiś olbrzymi problem i nie mam zamiaru kruszyć z tego powodu kopii.
Oprawa graficzna "The Twelve" nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Rysownik, Chris Weston, odwalił kawał naprawdę porządnej rzemieślniczej roboty i komiks wygląda po prostu dobrze – kreska jest realistyczna, kadrowanie przyzwoicie prowadzone, czytelnicze oko nie ma problemów z nadążeniem za fabułą i wyłapuje wszystko to, co wyłapać powinno. Bardzo podoba mi się fakt, że każde z Dwunastki posiada urodę odpowiadającą kanonom piękna obowiązującym w latach czterdziestych – od razu widać, że ci ludzie pochodzą z tamtych czasów. Kolory są nieco przytłumione, co ładnie rezonuje z ogólnym klimatem komiksu. Na uwagę zasługują bardzo fajne okładki autorstwa Kaare’a Andrewsa – świetnie narysowane, obdarzone soczystymi kolorami, przypominające filmowe plakaty albo okładki pulpowych magazynów z epoki. Wizualnie ten komiks naprawdę nie ma się czego wstydzić, choć z drugiej strony ciężko powiedzieć, by prezentował się jakoś oszałamiająco – ale może to i dobrze, bo w tym konkretnym przypadku obraz pełni raczej służebną rolę w stosunku do opowieści.
Najfajniejsze w "The Twelve" jest to, iż ta seria jest kompletna – po jej zakończeniu mam satysfakcję z poznania zamkniętej, zaplanowanej od początku do końca opowieści i nie oczekuję żadnego ciągu dalszego. Ewentualne sequele byłyby zresztą trudne do przeprowadzenia, bo sporo postaci nie dożywa finału, a część zmienia się właściwie nie do poznania. Komiks nie jest zbyt mocno osadzony w kontinuum uniwersum Marvela i by w pełni cieszyć się jego treścią nie potrzeba prawie żadnych dodatkowych informacji. Podoba mi się również sposób, w jaki Straczynski sięgnął do samych korzeni wydawnictwa, wydobył zupełnie zapomniane postaci i pozwolił im zabłysnąć (niektórym pewnie po raz ostatni) w nowej erze.
To bardzo porządnie napisana seria – jasne, styl Straczynskiego nie każdemu musi pasować, ale fani scenarzysty mogą być spokojni. Nie jest to w żadnym wypadku arcydzieło na miarę "The Watchmen" czy "Marvels", tylko po prostu sympatyczny komiks superbohaterski trochę próbujący subwersji, trochę żonglujący ogranymi motywami, trochę dekonstruujący (ale też nie za bardzo) i na swój sposób niesamowicie satysfakcjonujący. Nie jest to typowy peleryniarski produkcyjniak z gnającą na złamanie karku fabułą – raczej spokojna, kameralna obyczajowa opowieść o niedoskonałych ludziach oraz ich małych i dużych problemach. Bardzo słodko-gorzka, bardzo ujmująca. Bardzo polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz