poniedziałek, 26 października 2009

#282 - 100 Naboi: konkluzje

Mówi się, że prawdziwych mężczyzn poznaje się nie po tym jak zaczynają, ale po tym jak kończą. "100 Naboi" to komiks opowiadający o "prawdziwych mężczyznach", i choć kadry nie ociekają testosteronem jak historie Franka Millera, to każdy fan serii czekał ze zniecierpliwieniem na ostatni zeszyt, by przekonać się czy Azzarello i Risso "dali radę"....

Sto numerów w dziesięć lat to prawdziwy bieg maratoński, w którym siłą rzeczy bywały lepsze i gorsze momenty. Jednak z ostateczną oceną nawet pomniejszych wątków trzeba było się wstrzymywać do samego końca. Dwanaście zeszytów zebranych w ostatnim trejdzie "Wilt" zamyka wszystkie wątki i daje czytelnikowi możliwość obejrzenia po raz pierwszy całej układanki i jej ocenienia.

(Uwaga! Możliwe spoilery!)

O magii walizki wręczanej przez Gravesa pisałem już w swoim debiutanckim tekście na Kolorowych. Dość powiedzieć, iż znaczną część popularności jaką zyskała ta seria zawdzięcza właśnie temu konceptowi, i przyznam, że zabierając się za ostatni rozdział "100 Naboi" byłem bardzo ciekaw jak zakończy się ten wątek. Niestety, choć od lektury minęło już sporo czasu, nadal nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie, czy Azzarello udźwignął ten motyw. Nie da się ukryć, że na przestrzeni całej serii zafundował czytelnikom istny rollercoster wrażeń. Zaczął tajemniczo, gdzie nie było wiadomo czym była ta oferta "wyrównania wszystkich rachunków". Z każdym numerem powstawało więcej pytań - kim jest Agent Graves i kogo reprezentuje, czy walizka to krwawa sprawiedliwość czy raczej chora tortura, a co najważniejsze czy istnieje jakiś klucz wedle którego wybierani są "obdarowywani" i jaką rolę odgrywają/odegrają w całej intrydze? Po tym preludium, gdy główna oś fabuły została już nakreślona, okazało się, że walizka jest "narzędziem" do przebudzenia Minutemanów i niestety aura tajemniczości opadła. Wtedy też oferta Gravesa zniknęła ze stron komiksu, pojawiając się tylko epizodycznie i to zazwyczaj w roli drugoplanowej "atrakcji". Ten stan przerwano dopiero w 91. numerze, w którym zostały odkryte wszystkie karty. I właśnie tu zaczyna się mój dylemat. Nie będę ukrywał, iż liczyłem, że walizka będzie czymś więcej niż tylko "ciekawym początkiem komiksu". Niestety okazała się wyłącznie prywatną grą Gravesa. I choć przedstawienie jak emocjonalnie podchodził on do całej tej sprawy - mimo jego opanowania i dystansu - było ciekawym doświadczeniem, to i tak czuję do teraz pewien niedosyt.

Na szczęście ten mały zawód został w pełni zrekompensowany rozwiązaniem konfliktu między Gravesem a Trustem.
Pamiętam, że od początku serii można było spotkać się z porównaniem jej do "Z Archiwum X". Nigdy tego nie rozumiałem, ponieważ nie widziałem żadnej wspólnej płaszczyzny, jednak zmieniło się to w trakcie czytania "Wilt". Sławne "Trust no one" aż bije ze stron ostatniego trejda serii. Konflikt Minutemanów ze swymi byłymi "pracodawcami" od początku przypominał partię szachów, gdzie każdy ruch był przemyślany i precyzyjny (no, pomijając Lono), ale na samym końcu gra pozorów i podstęp sięgają zenitu. Przy tak długiej serii czytelnik niejednokrotnie pisze własne "wersje" zakończeń i ma wobec niego pewne wymagania. Tymczasem zamiast ostatecznej rozgrywki między Gravesem i głowami (już tylko kilku) rodzin, twórcy zafundowali nam degustacje win w przytulnej piwniczce. Dodajmy do tej "sielankowej" sceny wyjaśnienie wydarzeń z Atlantic City, i po raz kolejny można zachwycić się maestrią z jaką Azzarello opowiadał tą historię.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że w komiksie, którego jedną z najmocniejszych stron było ciągłe zaskakiwanie, uczucie te po dłuższym czasie nie jest już takie same. Tym większe brawa należą się za finał "100 Naboi". W setnym numerze nie ma już tajemnic, podstępów i skomplikowanych sojuszy. Jest tylko wybór i jego konsekwencje. A w świecie wykreowanym przez Azzarello i Risso, gdzie narzędziem i celem jest władza, na końcu zawsze jest krew. I tylko Loop okazał się człowiekiem "nie z tej bajki". Chłopak, który od początku chciał tylko poznać swojego ojca, odwrócił się od tego świata. To jedyny happy end w tym komiksie. Poza nim jest tylko śmierć.

Czytając ostatni trejd "100 Naboi" starałem się przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po ten komiks. Takie długodystansowe serie sprawiają mnóstwo przyjemności - niczym uczestnictwo w maratonie. W moim przypadku cztery lata, w trakcie których poznawałem układankę Azzarello i Risso, były dla mnie bardzo satysfakcjonujące, i żałuję wręcz, że nie rozpocząłem tej przygody już w 1999 roku. Ponieważ, mimo że czekanie na kolejny zeszyt bywa mordęgą, to na końcu satysfakcja płynąca z oglądania "naturalnego rozwoju" historii jest ogromna. I w tym momencie zastanawiam się jak wielką satysfakcję muszą czerpać autorzy po dziesięciu latach pracy, widząc setny zeszyt swojego dzieła. Wiem tylko jedno - jest ona w pełni zasłużona...

1 komentarz:

qba- the impossible medieval warrior pisze...

Też się bardzo bałem zakończenia Kulek, ale nie zawiodłem się ani trochę. I samego Gravesa zaskoczyło chyba to, jak potoczyła się cała sytuacja w końcówce. Fantastycznie rozegrana sprawa- pokazuje jak bardzo wierni zasadom pozostają ci wyrachowani gracze. No i Lono- niezniszczalny sukinsyn. Do samego końca. Warto jak cholera mieć całość na półce. Dobrze, że ktoś z naszego blogowo-portalowego środowiska podjął ten temat- pRzYpAdKiEm zabierało się dość długo, żeby napisać trochę o konkluzji Kulek, ale jesteśmy całkowicie nieczasowi ostatnio, stąd nic do tej pory nie napisaliśmy.

pozdr