poniedziałek, 24 listopada 2008

#84 - Loebtimates

Jedną z najlepszych serii nurtu super bohaterskiego ostatnich lat jest bez wątpienia "Ultimates". Mark Millar i Bryan Hitch na kartkach 26 zeszytów (vol1 i vol2 liczyły po 13 części) przedstawili dwie, świetne historie, które podbiły serca tysięcy czytelników. U nas z pierwszą serią próbował Egmont, ale skończyło się na dwóch cienkich tomach, które przedstawiały ledwo połowę historii. Za to w USA boom na „Ultimates” trwał w najlepsze. Mimo wielotygodniowych, czy wręcz wielomiesięcznych obsuw z wydaniem kolejnych zeszytów, fani cierpliwie czekali na dalsze losy Capa i spółki. Wraz z końcem ostatniej części drugiej serii, z "Ultimates" pożegnał się zasłużony duet twórców, który obecnie pracuje nad wzniesieniem na szczyty popularności Pierwszej Rodziny Marvela. I o ile panowie są w połowie swojej Fantastycznej przygody, o tyle do końca dobiegła trzecia seria "Ultimates'' już pod nowym dowództwem.
Marka Millara zastąpił Jeph Loeb, który kojarzony jest głównie ze współpracy z Timem Sale'em (razem tworzyli zarówno dla DC jak i Marvela), natomiast za grafikę wziął się Joe Madureira, odpowiedzialny kiedyś za serię "Battle Chasers" (wydaną również u nas za sprawą świętej pamięci Mandragory). Loeb - czterokrotny laureat Nagród Eisnera - został zakontraktowany zarówno na trzecią, jak i czwartą odsłonę przygód "Ultimates", w której to Madurierę zastąpić miał McGuinness (z którym to współpracował wcześniej przy "Superman/Batman" a obecnie przy serii "Hulk").

Już pierwsze zajawki nowej serii spotkały się z głośnym "WTF?" wśród fanów. Kontrowersję wzbudzały chociażby stroje niektórych herosów, przejęte ze świata 616 (Iron Man, Scarlet Witch), nowy Hawkeye, wyglądający jakby swój strój kupił w butiku Roba Liefelda czy też obecność cycatej kochanicy Thora. Ale co tam stroje, co tam niezgodność z wzorcami Millara i Hitcha, najważniejsza jest przecież historia. "Sex, Lies & DVD" zaczyna się w momencie, gdy do Internetu przecieka seks taśma wyczynów Tony'ego Starka i ś.p Black Widow. Komentująca fikołki grupa bohaterów zostaje zaatakowana już na drugiej stronie przez Venoma i mniej więcej od tej chwili, seria zamienia się w niemal nieustanne, często bezmyślne, mordobicie. Nie ma przecież większego sensu zawracać sobie głowy wprowadzeniami, tworzeniem klimatu i innych takich dupereli - ma być szybko, krwawo i dramatycznie. Na końcu pierwszego zeszytu pada strzał, następnie trup i po 20kilku przerobionych planszach można się domyślać wokół czego będą krążyły pozostałe 4 zeszyty. Krucjata bohaterów w celu wyjaśnienia śmierci jednego z nich zaprowadzi większość grupy do Savage Landu (aż dziwne, że tym razem lądowanie w tej krainie nie kończy się atakiem tyranozaura - plus dla Loeba), gdzie będą musieli stoczyć wielką bitwę z Brotherhood of Evil Mutants, dowodzonych oczywiście przez Mistrza Magnetyzmu. Generalnie dzieje się dużo. Loeb miesza jak może, tworzy miłosne pięciokąty, wprowadza tajemniczego i wiecznie milczącego Black Panthera, z Hawkeye'a robi emo-bohatera, który musi przecież jasno powiedzieć, że celownik na głowie jest symbolem jego pogardy dla życia. I tak dalej i tak dalej. Z początku można się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi i z jakimi bredniami mamy do czynienia, ale przyzwyczaiwszy się do poziomu historii można się w sumie nieźle bawić nie zważając czy to w ogóle ma jakiś większy sens. Parę momentów było naprawdę niezłych, jak np. Cap rzucający cytatem z Terminatora 2, czy też wiele tłumaczące nawiązanie Loeba do jednej z niby nic nie znaczących scen z runu Millara i Hitcha. Ale znacznie więcej było tych z gatunku "o co kaman?" - Wolverine i jego wielki miłosny sekret z przeszłości, tożsamość Czarnej Pantery, omawiany już Hawkeye czy też jego finalna akcja w numerze piątym, prowadząca wprost do kolejnego wielkiego wydarzenia i zarazem kolejnej serii sygnowanej nazwiskiem Loeba - "Ultimatum".

Co do rysunków - Madureira ma mocno mangowy styl, ze wskazaniem na mangowość spod znaku duże oczy / „duże oczy”. I o ile w serii pokroju "Battle Chasers" pasował jak ulał, o tyle w "Ultimates" jest mocno średnio. Bo skoro założenia całego ultimate świata opierały się na urealnieniu wszystkiego, to rozumiem, że mówiono tu również o stylu rysowania historii. Hitch pocisnął to wyśmienicie, Madureira przedstawił to w sposób bajkowy. Jest dynamicznie, ładnie, ale najzwyczajniej w świecie nie pasuje to do tego typu Marvel rzeczywistości.

Ciężko mi jednoznacznie ocenić ten pięcioczęściowy volume 3. Z jednej strony, pamiętając co się działo (a przede wszystkim jak się działo) u poprzedników, nie mógłbym ocenić tej historii inaczej jak porażki. Jednak z drugiej to całkiem nieźle bawiłem się przy lekturze Loebtimates’ów. Dwa pierwsze numery były niezłym szokiem, dwa kolejne jako tako przyzwyczaiły mnie do całej historii (w stylu byle do przodu, na końcu jakoś się to wyjaśni) a ostatni numer ładnie to wszystko domknął (w co nie wierzyłem), i zrobił grunt pod nadchodzące Loebtimatum. Był to trochę taki powrót do pierwszej połowy lat 90tych, kiedy królował wspomniany już Rob Liefeld, jego supernapakowani herosi uzbrojeni po zęby i historie tworzone tylko po to, żeby jak najwięcej tych dobrych skopało tyłki jak największej ilości tych złych. Taki wzorzec z Serves niezobowiązującej historii spod znaku superhero. Czyli – nie wymagając za wiele – można dostać godzinę niezłej napierdalanki, ot co.

Po „Ultimatum” - którego pierwszy numer niczym nie zaskoczył, a drugi jest nieustannie przesuwany - przyjdzie czas na „Ultimates 4”. W międzyczasie zmieniła się obsada rysownika – zamiast McGuinnessa będzie to Frank „Rysuję Duże Tyłki” Cho. To co Pan Ed stworzył (a jest tego podobno ładnych parę stron) przeznaczonych będzie na zupełnie inną historię. Znaczy to tyle, że robota jego nie pójdzie na marne, dopisze się tylko inny scenariusz. To w sumie też miłe nawiązanie do Liefelda, który kiedyś też najpierw rysował, a dopiero później wymyślane były scenariusze.

Aby naprawić zło wyrządzone przez Loeba, do świata ultimate wrócić ma Millar, który będzie rządził i dzielił w nowej serii „Ultimate Avengers”. Rysownicy będą się zmieniać w zależności od historii, tak samo jak główni bohaterowie – skład ma być różny, przystosowany do zagrożenia. Jeśli miałbym wybrać pomiędzy przyszłym komiksem Loeba i Millara miałbym duży problem. Tam świetna grafika, tu zapewne świetny scenariusz.

„Ultimatum” ma doprowadzić do sytuacji, w której serie spod szyldu ultimate, zostaną zredukowane do zaledwie czterech regularnych tytułów, tworzonych przez najlepszych z najlepszych. Na pewno będzie to “Ultimate Spider-Man” oraz „Ultimate Avengers”. „Ultimate X-Men” i „Ultimate Fantastic Four” kończą się wraz z numerem 100 oraz 60.

Przyszłość Ultimate Marvela zapowiada się więc nader interesująco. A jeśli dla tego przyszłego dobra musiał powstać „Ultimates 3” Loeba to zrozumiem i przestanę narzekać na wszelkie bzdurki w nim zawarte.

Chociaż tak po prawdzie to nie jest to takie złe.

4 komentarze:

Kuba Oleksak pisze...

O nie, nie, nie, nie arczu! Nie godzi się nazywać Loebtimatesów dobrą, superbohaterską nawalanką. Dobrą superbohaterską nawalanką sa "New Avengers" z okresu Bendis/Finch (Breakout) i Bendis/Yu (Revolution), w których fabuła wije się jak wąż, ale z sensem, gdzie bohaterowie są wyraziści i charakterni (można ich naprawdę polubić) skrzy się od zankomitych dialogów i punchlineów (Bendis!), a nad tym wszystkim unosi się jakiś specyficzny klimat nowej przygody. Loebtimates są złą superbohaterską nawalanką i nic tego nie zmieni! Co gorsza, obracją w pył to, co Millar z Hitchem z mozołem zbudowali wcześniej.

pawelk pisze...

To mnie zasmuciłeś wieścią, że Ultimate X-men się zakończą. Wprawdzie "Age of Apocalypse" było lekką zniżką formy i Kirkman niech lepiej pisze o zombie. Ale wcześniej mi się podobało...
Muszę sobie znaleźć jakąś inną serię do kupowania z USA. ;(

Kuba Oleksak pisze...

Pawel K.

O radykalnych zmianach w Ultimateverse było glosno od dawna. Myślę, że będziesz miał kłopoty bogactwa wyborze jakiejś fajnej super-hero serii zza Oceanu :)

Łukasz Mazur pisze...

To, że jest to dobra NIEZOBOWIĄZUJĄCA napierdalanka na godzinkę max pisałem nawiązując do wspaniałych lat 90tych i miłościwie panującego Liefelda. Jako kontynuacja runu MM i Hitcha jest to żenująco słabe.

A New Avengers przekozackie, wiadomo.