W rok po premierze albumu "Warg" wydawnictwo Non Stop Comics opublikowało drugi tom serii "James Bond". Cykl ten ukazuje się od 2015, gdy za przygody agenta 007 wzięło się Dynamite Entertainment. Oficyna specjalizująca się w odświeżaniu klasycznych herosów, we współpracy z Ian Fleming Publications zapowiadała, że nowy wcielenie Bonda będzie adekwatne do współczesnych realiów, realistyczne, brutalnie, a jednocześnie w duchu literackiego oryginału. A jak wyszło?
"Eidolon" jest bezpośrednią kontynuacją wątków z "Warga", o którym pisaliśmy w tym miejscu. Kluczem do rozwiązania tajemnicy "nieoficjalnych" przepływów finansowych, do których dochodzi w brytyjskich służbach, jest niejaka Cadence Birdwhistle. 007 rusza po nią do Los Angeles, ale jak łatwo się domyślić szybko oboje staną się celem tajemniczych zabójców. Tymczasem w UK szef MI5 prowadzi gabinetową wojenkę ze swoim odpowiednikiem w MI6, co nie wróży dobrze naszemu bohaterowi.
Autor scenariusza komiksu, Warren Ellis, idzie po linii najmniejszego oporu. Bonda pisze bezpiecznie, żeby nie powiedzieć zachowawcza, nie próbując zrobić czegokolwiek ciekawego z jedną ze współczesnych ikon popkultury. Nie tego spodziewałem się po jednym z najbardziej wywrotowych scenarzystów pracujących w amerykańskim mainstreamie, który pisząc nawet najbardziej szablonowy event Marvel potrafił przemycić, coś swojego, coś kompletnie szalonego, coś niekonwencjonalnego.
I nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby jego historia miała tę bondowską siłę (jak klasyczny "Goldfinger") brutalny realizm dekonstruujący skostniałą konwencję (jak nowe "Casino Royale") albo była absurdalnie przegięta (niczym "Moonraker"). Niestety, w rzeczonym komiksie nic takiego nie znajdziemy. Niby całość jest utrzymana w realistycznym ujęciu bliskiemu prozie Iana Fleminga i filmom z Danielem Craig`em, niby pojawiają się tu nawiązania do mitologii najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości, ale całości brakuje wyrazu, dynamiki, mocy.
W drugim tomie przygód "Jamesa Bonda" od Dynamite Entertainment brytyjski scenarzysta bierze na warsztat mocno zużytą przez ostatnie dekady sztancę i nawet nie próbuje się starać. Czuje, że robiąc "Eidolona" po prostu odwalił fuchę. Główny villain jest okropnie nudny, intryga została sklecona na kolanie, dialogi są przepakowane wysilonymi one-linerami, a historię poprowadzono zupełnie bez nerwu i grama dramaturgii. A sam agent 007? Nijaki, mdły, irytujący. Jak wycięty z kartonu.
Wcale nie lepiej prezentuje się oprawa graficzna. O rysunkach Jasona Mastersa ("Detective Comics", "Batman, Inc") nie można nawet napisać, że są poprawne, bo bardzo często poprawne nie są. Określenie go mianem solidnego, głównonurtowego wyrobnika byłoby zbytnim pochlebstwem. Konserwatywny montaż, ziejące pustką drugie plany, pozbawione dynamizmu sceny akcji, nieporadne próby oddania za pomocą mimiki emocji poszczególnych bohaterów... Naprawdę trudno jest mi znaleźć tu coś, za co mógłbym pochwalić rysownika. Napiszę więc, że całość czyta się bardzo sprawnie, a narrację poprowadzono czytelnie.
Jeśli idzie o warstwę edytorską to trudno jest mieć jakieś zarzuty do roboty wykonanej przez Non Stop Comics. Przekład Tomasza Hacia czyta się dobrze, papier jest kredowy, okładka twarda i błyszcząca, czerń czarna i tylko ten font zupełnie mnie nie przekonuje.
Koniec końców po lekturze "Eidolonu" było mi smutno. Warren Ellis, jeden z moich ulubionych mainsteamowych twórców, który sumiennie zapracował na miano klasyka amerykańskiego komiksu, odwalił taką fuszerkę. Stary, po co ci to było...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz