Każde pokolenie potrzebuje swojego Supermana. Jeśli nie po to, żeby ucieleśniać najbardziej chwalebne amerykańskie cnoty, to choćby po to, by móc kontestować lub odkłamywać idee stojące za postacią wymyśloną przez Joe'ego Shustera i Jerry'ego Siegela. Przyglądając się ikonie przemysłu komiksowego, niczym w lustrze można obejrzeć, jak zmieniała się kultura masowa, zwyczaje społeczne czy wreszcie jak zmieniamy się my sami, nasze dążenia i marzenia.
Co pewien czas narracja o narodzinach Człowieka ze Stali jest odświeżana tak, by była bardziej adekwatna do swoich czasów. Pierwszym twórcą, który dokonał tego typu zabiegu był John Byrne, który w mini-serii "Man of Steel" ukonstytuował kanoniczny origin Kal-Ela po wydarzeniach przedstawionych na łamach "Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach". Unowocześnił, zmodernizował i przystosował na nowej rzeczywistości przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ikonę Złotej i Srebrnej Ery, symbol walki o prawdę, sprawiedliwość i amerykański styl życia, który tak doskonale uchwycił Christopher Reeves w swojej kreacji. Na przełomie 2003 i 2004 roku najbardziej rozpoznawalny z amerykańskich superherosów doczekał się jedynie kosmetycznych zmian na łamach "Superman: Birthright". Mark Waid i Leinil Francis Yu wprowadzili kilka nowych elementów do jego biografii na fali popularności serialu "Smallville", odświeżyli kryptoński design, ale starali się być wierni duchowi Byrne'a. Po zamieszaniu związanym z "Infinite Crisis" przez pewien czas Superman pozostawał bez oficjalnego originu. Dopiero w zeszłym roku, na łamach "Secret Origin" Geoff Johns i Gary Frank ustanowili obowiązującą historię pochodzenia Człowieka ze Stali, przywracając przy okazji kilka elementów Silver Age do obecnego kontinuum DC. Johns, opuszczając wątki związane z rodzimą planetą Kal Ela, eksploatował wątki dojrzewania, poznawania samego siebie i swoich możliwości, który później zostały podjęte przez J. Micheala Straczynskiego w "Superman: Earth One".
Dzięki nowej linii tytułów pod szyldem "Ziemia Jeden" DC Comics chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze wydawnictwo pozwala najgorętszym twórcom w branży, w tym przypadku Straczynskiemu i Geoffowi Johnsowi (wkrótce zajmie się Mrocznym Rycerzem w "Batman: Earth One") opowiedzieć na nowo i po swojemu historie ikonicznych herosów. Po drugie DiDio chce zawojować rynek nowym formatem, proponując czytelnikom pełnometrażowy album, który wcześniej nie był publikowany w zeszytach. Patrząc na liczbę sprzedanych egzemplarzy – "Superman: Earth One" należy uznać za sukces. A jak jest pod względem jakości artystycznej?
W komiksie mocno zaakcentowano moment, w który Martha Kent odsuwa się w cień i pozwala swojemu synowi zdecydować, co ma robić dalej. W "Man of Steel" czy "Secret Origin" ten moment zawahania się nie pojawiał. Brakło ogniwa łączącego nastolatka jednocześnie zafascynowanego i przerażonego swoimi możliwościami z dojrzałym mężczyzną zdecydowanym, co ma zrobić ze swoim życie i darem. Clark Kent przybywający do Metropolis jest wątły, niebaczny i rozdwojony w sobie. "To, że możesz zrobić wszystko, wcale nie oznacza, że uczyni Cię to szczęśliwym" – słowa matki ciągle brzmią w jego głowie. Przyszły Superman jest zagubiony, jak nigdy wcześniej. Brakuje mu podpory w ojcu, którego scenarzysta szybko uśmiercił, nie pozwalając tak mocno zasiać tej farmerskiej prostolinijności, przywiązania do tradycyjnych amerykańskich wartości i wykształcić absurdalnie silnego imperatywu czynienia dobra. Oczywiście targany wątpliwościami Kal El w końcu założy swoją kolorową pelerynę i rozpocznie superbohaterską karierę, ale dzięki "Earth One" można zobaczyć, jak kształtowała się jego decyzja.
Straczynski wyposaża Supermana w niepewność, pyta o powody, które dla innych twórców były oczywiste i nie zaprzątali sobie nimi głowy - punkt dla niego. Ale nie należy spodziewać się po tym albumie etycznego traktatu, wszak "Superman: Earth One" to superbohaterski komiks akcji. Na jego potrzeby wymyślono nowego łotra, który związany jest z przeszłością Clarka, a efektowny pojedynek z nim zajmuje dobrą połowę historii. Drugą podzieliły się moralne rozterki, o których pisałem powyżej oraz stopniowe wprowadzenie klasycznych elementów ze świata wielkiego Esa (spotkanie z Lois, praca w "Daily Planet" czy pierwsze bohaterskie wyczyny), które musiały się w tej historii pojawić.
Autor oprawy graficznej Shane Davies to (kolejny) klon Jima Lee, który dopiero teraz, dobre dziesięć lat za późno, opuścił swoją rodzimą fabrykę, hodowlę, czy gdzie tam się produkuje jemu podobnych. Rysownikowi, mającemu na swoim koncie takie tytuły, jak "Justice League of America: The Lightning Saga" czy "Superman/Batman: The Search for Kryptonite" nie można odmówić zaangażowania i ogromu pracy, jaką włożył stworzenie komiksu, ale efekt finalny nie robi zbyt korzystnego wrażenia. Mutacja inspiracji przepakowanym stylem nineties z mangowymi deformacjami wyszła dość pokracznie. Jednocześnie brakuje mi jakiegoś rozmachu, który powinien towarzyszyć scenom z udziałem Człowieka ze Stali. Być może jest to efekt przez artystę zamierzony?
J. Micheal Straczynski stworzył Supermana godnego tych ciekawych czasów, w których żyjemy. Herosa epoki post-9/11, doskonale pamiętającego, co Alan Moore zrobił z jego mitem, bohatera z niepokojem spoglądającego w przyszłość, która dla Amerykanów może rysować się w ciemnych barwach. Może "Superman: Earth One" nie jest komiksem wielkim, ale jak na wysokobudżetowy blockbuster wśród mainstreamowych produkcji, przemycono w nim zaskakująco wiele ciekawych treści. I za to jestem w stanie wybaczyć Straczynskiemu nawet ten nieszczęsny emo-kapturek.
2 komentarze:
rysunki sa bardzo ok, kolory swietne.
Inspiracje Jimem lee? Chyba nie bardzo:)
Well, it`s like your opinion man!
Ja tam w tych bryłowatych. przepakowanych postaciach, które nie mają ubrań, tylko materiał naciągnięty na ciało i są narysowane z szczędząc kreseczek i tuszu widzę lata dziewięćdziesiąte w pełni. Tylko z większymi oczami.
Prześlij komentarz