Sięgając po komiks Lucie Lomovej dałem się nabrać. Uwierzyłem, że „centralne” wcielenie Zin Zin Pressu, po tym jak zrezygnowało z historyczno-patriotycznej sieczki, zainwestowało w środkowo-europejskie „graphic novels” z ciut większymi ambicjami. Zapoznając się z materiałami promocyjnymi i czytając opinie z ostatniej strony po cichu liczyłem na coś w stylu całkiem udanego „Alois Nebla”. No i się pomyliłem.
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że „Anna chce skoczyć” to sensacyjne komiksidło, utrzymane w poetyce francuskiej masówki serwowanej swego czasu przez Motopol w stylu „Błękitnej Jaszczurki” czy „Public Relations”. Gdyby komiks Lomovej był filmem, to byłaby to jakaś niskobudżetowa produkcja klasy D z tekturowymi pistoletami i odrzutami ze szkoły aktorskiej w rolach głównych. Fabularnie „Anna chce skoczyć” sytuuje się na poziomie dzieł z Stevenem Seagalem. Tych gorszych, kręconych w Polsce. Zaginiona siostra bliźniaczka, porachunki rosyjskiej mafii, w które przypadkowo zostają wplątani nasi bohaterowie i pełna niebezpieczeństw ucieczka przez Czechy i Słowację, podczas której Alan i Anna poczną zbliżać się do siebie. W tle pobrzmiewa banalnie przedstawiona historia naszych tatrzańskich sąsiadów. Ta sensacyjna konwencja zostaje złamana na ostatnich stronach komiksu, dwoma groteskowymi scenami, charakterystycznym dla czeskiego poczucia humoru, której nijak do komiksu nie pasują i budzą czytelnicze „WTF?”
„Anna chce skoczyć” pod względem wizualnym prezentuje się bardzo zacnie. Pozytywny efekt psuje tylko wpadka ze znikającą ze stołu babką na stronie 28. Porównania z ligne claire wydają się całkiem zasadne, widać, że Lomowa świetnie panuje nad komiksową materią. Moją uwagę zwróciło bardzo sugestywne oddanie ruchu na kadrach – widać, że postacie żyją, mówią, dziwią się, odczuwają strach. Ogólnie mówiąc – grafika to mocny punkt albumu. Jeden z niewielu.
Komiks Lucie Lomovej zdobył główną nagrodę w kategorii najlepszy czeski komiks na praskim festiwalu Komiksfet w 2007 roku, który, zgodnie z polskim zwyczajem, najpierw ukazał się zagranicą, we Francji, a dopiero potem w swojej ojczyźnie. I tak się zastanawiam czytając te pochlebne opinie różnych recenzentów z ostatniej strony, którzy cmokają nad igraniem z utartymi konwencjami, techniczną doskonałością albo obserwacją obyczajową, czy czytali na pewno ten sam komiks, co i ja? Może tylko mnie wpadł w ręce jakiś wybrakowany egzemplarz? A może zwyczajnie „się nie znam” i nie potrafię docenić klasy tego dzieła?
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że „Anna chce skoczyć” to sensacyjne komiksidło, utrzymane w poetyce francuskiej masówki serwowanej swego czasu przez Motopol w stylu „Błękitnej Jaszczurki” czy „Public Relations”. Gdyby komiks Lomovej był filmem, to byłaby to jakaś niskobudżetowa produkcja klasy D z tekturowymi pistoletami i odrzutami ze szkoły aktorskiej w rolach głównych. Fabularnie „Anna chce skoczyć” sytuuje się na poziomie dzieł z Stevenem Seagalem. Tych gorszych, kręconych w Polsce. Zaginiona siostra bliźniaczka, porachunki rosyjskiej mafii, w które przypadkowo zostają wplątani nasi bohaterowie i pełna niebezpieczeństw ucieczka przez Czechy i Słowację, podczas której Alan i Anna poczną zbliżać się do siebie. W tle pobrzmiewa banalnie przedstawiona historia naszych tatrzańskich sąsiadów. Ta sensacyjna konwencja zostaje złamana na ostatnich stronach komiksu, dwoma groteskowymi scenami, charakterystycznym dla czeskiego poczucia humoru, której nijak do komiksu nie pasują i budzą czytelnicze „WTF?”
„Anna chce skoczyć” pod względem wizualnym prezentuje się bardzo zacnie. Pozytywny efekt psuje tylko wpadka ze znikającą ze stołu babką na stronie 28. Porównania z ligne claire wydają się całkiem zasadne, widać, że Lomowa świetnie panuje nad komiksową materią. Moją uwagę zwróciło bardzo sugestywne oddanie ruchu na kadrach – widać, że postacie żyją, mówią, dziwią się, odczuwają strach. Ogólnie mówiąc – grafika to mocny punkt albumu. Jeden z niewielu.
Komiks Lucie Lomovej zdobył główną nagrodę w kategorii najlepszy czeski komiks na praskim festiwalu Komiksfet w 2007 roku, który, zgodnie z polskim zwyczajem, najpierw ukazał się zagranicą, we Francji, a dopiero potem w swojej ojczyźnie. I tak się zastanawiam czytając te pochlebne opinie różnych recenzentów z ostatniej strony, którzy cmokają nad igraniem z utartymi konwencjami, techniczną doskonałością albo obserwacją obyczajową, czy czytali na pewno ten sam komiks, co i ja? Może tylko mnie wpadł w ręce jakiś wybrakowany egzemplarz? A może zwyczajnie „się nie znam” i nie potrafię docenić klasy tego dzieła?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz