niedziela, 8 kwietnia 2018

#2412 - S.H.I.E.L.D.

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Komiksowa seria "S.H.I.E.L.D." to pod wieloma względami projekt ambitny i unikalny – Jonathan Hickman podjął się rekontekstualizacji słynnej marvelowskiej agencji szpiegowskiej zajmującej się różnymi kryzysowymi problemami związanymi z aktywnością superludzi, zwalczaniem międzynarodowego terroryzmu i… właściwie czymkolwiek, czego w danym momencie wymaga imperatyw narracyjny, wpisując jej pochodzenie w pseudokabalistyczną narrację rodem z powieści Dana Browna. 




Korzenie agencji S.H.I.E.L.D. według sięgają czasów Imhotepa, który stanął na czele armii powstrzymującej inwazję kosmicznej rasy Brood na starożytny Egipt. Od tamtego czasu zaczęła wykształcać się sekretna organizacja zrzeszająca największe umysły naszego świata – między innymi Leonarada da Vinci, Michała Anioła, Isaaca Newtona, Galileusza, Nostradamusa i Zhanga Henga – którzy na przestrzeni dziejów stawiali czoła różnym kosmicznym i międzywymiarowym zagrożeniom. Ramowa akcja komiksu rozgrywa się w latach pięćdziesiątych XX wieku, u zarania Zimnej Wojny, gdy dochodzi do filozoficznej schizmy w Braterstwie Tarczy, zaś tajemniczy młody mężczyzna imieniem Leonid, który wrzucony został w cały ten bałagan zmuszony jest rozstrzygnąć spór i – oczywiście – uratować świat. 

"S.H.I.E.L.D". to, jak już wspomniałem, komiks szalenie unikalny. Fabuła prowadzona jest w sposób nielinearny, retrospekcje i futurospekcje przeplatają się, by opowiedzieć złożoną historię rozgrywającą się na przestrzeni tysięcy lat i splatając ze sobą (fikcyjne) życiorysy wielu ikonicznych dla naszego kręgu kulturowego postaci historycznych. Opowieść przesiąknięta jest patosem, przecudnie niweczonym szaloną absurdalnością komiksowej konwencji superbohaterskiej – filozoficzne dysputy odnośnie rozumu i wolnej woli przetykane są scenami, w których Leonardo da Vinci buduje swojego klona-robota, Nikola Tesla zostaje wyposażony w cybernetyczne implanty (przez dysponującego boskimi mocami Michała Anioła!), Isaac Newton wstrzykuje Nostradamusowi serum nieśmiertelności, by móc go torturować i zmusić do ujawnienia, jakie sekrety niesie przyszłość, a Galileusz buduje gigantyczne działo by za jego pomocą pozbyć się Galactusa, który w XVI wieku zaatakował Wenecję. Napisałem kiedyś, że większość komiksów superbohaterskich jest głupia i taki jest również "S.H.I.E.L.D.", który całą swoją absurdalność bierze na klatę z pełną powagą. To sprawia, że jeszcze trudniej jest go brać na serio, szczególnie z uwagi na fakt, że koncepcje filozoficzne są mocno bełkotliwe i stanowią zaledwie pretekst to zarysowania konfliktu, a nie – na przykład – opowiedzenia czegoś interesującego o świecie.


Nie chciałbym jednak być źle zrozumiany – mnie się "S.H.I.E.L.D." osobiście bardzo podobał. Choćby dlatego, że ten komiks jest głupi, owszem, ale w interesujący sposób, a to znacznie więcej, niż można napisać o większości komiksów superbohaterskich. Może niekoniecznie z uwagi na fabułę – pretekstową i treściowo niedorównującą formie – ale na to, w jaki sposób została opowiedziana. Opowieść budowana jest na zasadzie sukcesywnego kreślenia kontekstu sytuacji za pomocą niechronologicznie poustawianych scen i jest to dość nietypowe zagranie jak na przeważnie proste i fabularnie liniowe komiksy masowe. Poza tym, Hickman nie waha się korzystać z mniej konwencjonalnych zabaw formą właściwych raczej komiksowi awangardowemu. 

Nie twierdzę tu bynajmniej, że "S.H.I.E.L.D." to metatekstowy traktat formatu "Cerebusa", ale… nie da się ukryć, że trochę z tego "Cerebusa" w sobie ma. Choćby jedną sekwencję, w której rozmowa Leonida i Leonarda jest wyjęta ze standaryzowanych dialogowych baloników i osadzona w samej ilustracji jako blok tekstu. Albo dwustronicowe złożone kompozycje kadrów mających oddać wielopłaszczyznowość snutej opowieści. Albo kontrastowe bloki tekstu będące dla siebie nawzajem kolorystycznymi negatywami obrazujące konflikt światopoglądowy. Głupi komiks o eleganckiej formie – oto hickmanowskie "S.H.I.E.L.D." Jest jednak w tej serii coś ciekawszego i o tym również chciałbym opowiedzieć.


Nauka jest mężczyzną, prawie zawsze białym – tak przynajmniej wynika z tego komiksu. Brotherhood of Shield jest organizacją ekskluzywnie męską, w całym komiksie pojawiają się wyłącznie dwie kobiety, obie wyłącznie w roli narzędzi fabularnych usuniętych z horyzontu zdarzeń w momencie, w którym spełniły one już swoje zadanie. Tymi zadaniami było urodzenie dziecka (płci męskiej) i opieka nad nim. Mimo faktu, że przez całą opowieść przewija się masa postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych, wszystkie mające cokolwiek wspólnego z aktywną fabularną progresją to mężczyźni. W kilku scenach komiksu pojawia się nawet coś w rodzaju synodu, w którym bierze udział kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset osób należących do Braterstwa – znów, nie ma wśród nich żadnej kobiety. Najwyraźniej przez całą długą i burzliwą historię uniwersum Marvela żadna osoba płci żeńskiej nie okazała się na tyle znacząca by dostąpić zaszczytu wstąpienia do organizacji zrzeszającej najbardziej błyskotliwe umysły świata strzegące go przed zagrożeniami z zewnątrz. 

Na kartach komiksu pojawił się Imhotep – ale nie Merit Ptah. Leonardo da Vinci – ale nie Hildegarda z Bingen. Isaac Newton – ale nie Maria Skłodowska-Curie. Aglaonike – żyjąca w okolicach II wieku p.n.e astrolożka – posiadała tak imponującą wiedzę odnośnie cyklów zaćmień Księżyca, że jej współcześni brali to za przejaw mocy magicznych. Jej – czy którejkolwiek z tysięcy innych kobiet, które zapisały się na kartach historii – imię nie pada w "S.H.I.E.L.D." ani razu. Nie chciałbym zostać w tym momencie źle zrozumiany – to nie jest zarzut per se, a jedynie obserwacja. Nie twierdzę, że Hickman jest mizoginem i jest to przyczyną absencji kobiet z wybudowanej przez niego mitologii. Taki stan rzeczy jest rezultatem pewnego niełatwego do odkręcenia procesu, który zresztą świetnie obrazują same komiksy.


Przeciętny czytelnik chętniej kupi komiks, jeśli jego bohaterem jest postać, którą rozpoznaje. Dlatego nawet najsłabszy komiks z Batmanem na okładce będzie miał znacznie lepszą sprzedawalność niż najlepszy komiks o Slapsticku – ponieważ ten pierwszy jest ikoną popkultury rozpoznawalną nawet przez osoby, które nigdy w życiu nie miały w rękach żadnego komiksu, a ten drugi jest postacią egzotyczną nawet dla większości koneserów kolorowych zeszytów. Ta sama zasada działa w przypadku postaci historycznych. Leonardo da Vinci z burzą kędzierzawych włosów, gęstą brodą i rozchełstaną na piersi koszulą (oraz steampunkowym plecakiem odrzutowym na plecach) jest postacią znaną większej liczbie czytelników niż Hildegarda z Bingen. Odpowiednio zatem, więcej osób – w tym także więcej scenarzystów komiksowych – słyszało o Leonardzie niż o Hildegardzie. A nawet jeśli jakiś scenarzysta komiksowy słyszał o tej drugiej – prawdopodobnie i tak użyje bardziej rozpoznawalnej postaci historycznej, ponieważ ją rozpozna więcej czytelników. To samonapędzająca się machina, rodzaj memetycznego szklanego sufitu. 

Kobiety zawsze uprawiały naukę oraz realizowały się artystycznie – ponieważ są istotami ludzkimi i jako takie posiadają naturalny pęd do poznawania otaczającego ich świata. Przez większość czasu robiły to w ukryciu, z uwagi na fakt że uwarunkowania kulturowe i obyczajowość większości kręgów kulturowych nie pozwalały im na działalność naukową w takim stopniu jak mężczyznom. W wielu przypadkach patriarchat do dzisiaj rzuca kłody pod nogi kobietom chcącym poświęcić się pracy naukowej albo przynajmniej zmusza je do chodzenia na niekiedy bardzo duże kompromisy.


Aż do dwudziestego wieku naszej ery ani jedna kobieta nie została włączona do angielskiego Royal Society czy francuskiej Académie des sciences, choć przez setki lat wstecz wiele badaczek i naukowczyń dokonywało istotnych odkryć w różnych dziedzinach. Nie były (zasmucająco często nadal nie są) traktowane poważnie, ponieważ praca kobiet powszechnie uznawana była za mniej znaczącą czy istotną – nawet jeśli była to praca naukowa. Wiem, że czytelnicy patrzący na ten tekst mniej życzliwym okiem mogą posądzić mnie o atakowanie Hickmana za to, że nie śmiał uwzględnić w swojej pracy jakiegoś wydumanego parytetu. Raz jeszcze – nie uważam, by scenarzysta świadomie pominął w swojej komiksowej narracji kobiety naukowczynie. Mój tekst nie jest krytyką – jest kontestacją. 

Wyżej wspomniałem o Cerebusie. Dla niezorientowanych w temacie – "Cerebus the Aardvark" to liczący sobie trzysta zeszytów niezależny komiks autorstwa Dave’a Sima będący (między wieloma, bardzo wieloma innymi rzeczami) fabularyzowaną krytyką feminizmu. Tak jak "S.H.I.E.L.D.", "Cerebus" opowiada o światopoglądowej schizmie w szeregach organizacji o pseudokabalistycznym rodowodzie. U Sima jest to matriarchalna religijna organizacja Cirin, której dwa walczące o dominację odłamy prezentują skarykaturyzowane, ideologicznie wypaczone fale feminizmu – drugą (reprezentowaną przez Matki) i trzecią (reprezentowaną przez Córki). Autora "Cerebusa" ciężko nazwać inaczej niż mizoginem – jak każdy mizogin gniewa się zresztą, jeśli go tak określać. Jego poglądy na temat ruchów emancypacyjnych kobiet wahają się od zatrważająco obrzydliwych po nieintencjonalnie zabawne. Dave Sim jednak, oprócz tego, że jest mizoginem, jest również bardzo utalentowanym scenarzystą komiksowym – a przynajmniej był takim, gdy pisał kluczowe rozdziały Cerebusa. "Mothers & Daughters", liczący prawie tysiąc stron moduł fabularny, w którym dochodzi do ostatecznej konfrontacji obu odłamów, ma (oczywiście) wiele postaci kobiecych. Wszystkie przedstawione są w negatywnym świetle, co nie powinno dziwić. Wszystkie jednak mają aktywną, dominującą rolę w fabule, każda posiada w pełni rozwiniętą osobowość, historię, wyraziste motywacje swoich działań. Sim-mizogin napisał kobiety jako postaci z gruntu złe, negatywne i niosące ze sobą wyłącznie destruktywny potencjał. Sim-scenarzysta nadał tym kobietom głębi i wymiarów, dał im decyzyjność i sprawczość, wyposażył we własne opinie i przemyślenia, marzenia i aspiracje.


Znajduję zasmucająco ironicznym, że napisany w latach dziewięćdziesiątych niezależny komiks stworzony przez człowieka, który swoją nienawiść do kobiet literalnie uczynił częścią swoich przekonań religijnych posiada znacznie więcej znacznie lepiej napisanych i fabularnie wyeksponowanych postaci kobiecych niż współczesny (bo liczący zaledwie siedem lat) komiks dużego komercyjnego wydawnictwa. "S.H.I.E.L.D". jest, esencjonalnie, historią mężczyzn walczących między sobą o władzę i dominację i naprawdę mocno się tu powstrzymuję od czynienia kolejnych paralel między komiksem Hickmana, a Cerebusem. Dlatego napiszę tylko tyle – jeśli moje intuicje są słuszne i autor "S.H.I.E.L.D." naprawdę mocno inspirował się Dave’em Simem, to pozostaje mi tylko wyrazić ubolewanie, że nie poszedł o pół kroku dalej. A "S.H.I.E.L.D." mimo wszystko polecam – przy odpowiednim podejściu to jest naprawdę fenomenalny komiks.

1 komentarz:

Kapral pisze...

"S.H.I.E.L.D."!!! Jeden z moich ulubionych komiksów. Niestety niedokończony, ale podobno w maju Marvel ma wydać brakujące #5 i 6. A kobieta tam jednak była - patrz one-shot "Infinity" i vol. 2 #1. W kontynuacji tez wystąpi.