W mojej notce poświęconej poprzedniemu filmowi o marvelowskiej inkarnacji nordyckiego Boga Piorunów wyrażałem nadzieję, że architekci kinowego uniwersum Marvela pójdą w stronę klasycznie pojmowanego „magicznego” fantasy. To miałoby spory sens – dzięki temu produkcje Domu Pomysłów pokrywałyby większość najpopularniejszych ostatnimi czasy gatunków filmowych.
W kolejnych częściach „Iron Mana” dostawalibyśmy lekkie, przygodowe sci-fi z charyzmatycznym głównym bohaterem, „Captain America” „obsługiwałby” fanów kina wojennego i sensacyjnego, a „Thor” – epickie widowiska w stylu „Władcy Pierścieni”. Niestety, architekci MCU postanowili, iż nie zawrą w uniwersum żadnych elementów nadprzyrodzonych i uczynią z Asgadczyków (i innych ras mitologicznych) zaawansowanych technologicznie humanoidów z kosmosu, umieszczając serię o Thorze w konwencji przeestetyzowanego science-fiction. O ile w filmie „Thor” można było mieć jeszcze nadzieję na jakieś niedopowiedzenia, o tyle jego sequel noszący podtytuł „The Dark World” nie pozostawia już w tym względzie żadnych wątpliwości – Mroczne Elfy mają statek kosmiczny jakby żywcem wyjęty z abramsowskiego „Star Treka”, pobratymcy Thora ganiają z bronią energetyczną i korzystają z zaawansowanych technologicznie urządzeń medycznych.
W kolejnych częściach „Iron Mana” dostawalibyśmy lekkie, przygodowe sci-fi z charyzmatycznym głównym bohaterem, „Captain America” „obsługiwałby” fanów kina wojennego i sensacyjnego, a „Thor” – epickie widowiska w stylu „Władcy Pierścieni”. Niestety, architekci MCU postanowili, iż nie zawrą w uniwersum żadnych elementów nadprzyrodzonych i uczynią z Asgadczyków (i innych ras mitologicznych) zaawansowanych technologicznie humanoidów z kosmosu, umieszczając serię o Thorze w konwencji przeestetyzowanego science-fiction. O ile w filmie „Thor” można było mieć jeszcze nadzieję na jakieś niedopowiedzenia, o tyle jego sequel noszący podtytuł „The Dark World” nie pozostawia już w tym względzie żadnych wątpliwości – Mroczne Elfy mają statek kosmiczny jakby żywcem wyjęty z abramsowskiego „Star Treka”, pobratymcy Thora ganiają z bronią energetyczną i korzystają z zaawansowanych technologicznie urządzeń medycznych.
Czy to źle? Początkowo takie założenie mogło się wydawać znakomitym pomysłem – raz, że utrzymywało spójność konceptualną uniwersum, a dwa, że dawało interesujący powiew świeżości w wymiarze estetyki współczesnego kina fantastyczno-naukowego, które pod tym względem jest beznadziejnie konserwatywne. Problem pojawił się dopiero w chwili, gdy „Guardians of the Galaxy” zawojował Box Office, niespodziewanie (tak dla widzów, jak i – zapewne – dla producentów) stając się jedną z najmocniejszych finansowo marek kinowego uniwersum Marvela. Istnieje ryzyko, że dwie tak podobne w założeniach serie mogą się nawzajem kanibalizować i po pewnym czasie zmęczyć widzów. Ciekaw jestem, w jaki sposób wpłynie to na serię. Ale to tylko taka drobna dygresja – przejdźmy do „Thor: The Dark World”.
Nie był to specjalnie udany film. Oczywiście, obyło się bez jakiejś katastrofy - fabuła została rozegrana poprawnie, postaci z poprzednich części wracają nie tylko po to, żeby się pokazać, bo scenarzyści w większości starają się zrobić z nimi coś ciekawego. Czasem się udaje (stażystka Darcy i jej stażysta - Darcy była mocnym punktem pierwszego Thora, a i tutaj nie traci swojego uroku) czasem nie (szaleństwo doktora Selviga - kompletne i niepotrzebne ośmieszenie tej skądinąd sympatycznej postaci. W pierwszym Thorze Selvig był taką trochę figurą ojca dla głównej bohaterki, tutaj zrobiono z niego bardzo sztampowego Świrniętego Wujka), ale mimo wszystko warto pochwalić scenarzystów za przynajmniej próby nakreślenia jakiegoś rozwoju tych bohaterów i bohaterek drugoplanowych. Szczególnie dlatego, że pierwszy plan rozczarowuje.
No, może „rozczarowuje” to nie jest odpowiednie określenie. Scenariuszowo „Mroczny Świat” został rozegrany nie gorzej (no, może minimalnie gorzej) niż jego poprzednik - ale problemem jest powtarzalność motywów. Znów panna Foster gania za jakimś kwantowym fenomenem, znów wpada na Thora i zostaje zaangażowana w kosmiczną aferę z udziałem kosmitów „udających” mityczne skandynawskie istoty. Konstrukcja fabularna pozostała w zasadzie bez zmian, scenarzyści okleili ją tylko nieco innymi wątkami - przez co film wydaje się momentami boleśnie wręcz wtórny.
Najciekawszym wątkiem jest niewątpliwie relacja Lokiego z Friggą. Stosunek tych dwojga był interesujący, ponieważ lekko niedookreślony - widzimy, że Loki zawsze mógł polegać na swojej przybranej matce i kochał ją nawet, gdy prawda o jego naturze wyszła na jaw. Akurat ja z całego filmu najlepiej zapamiętałem nie pokazową scenę ucieczki z Asgardu, ani statek Mrocznych Elfów cyklopowo górujący nad Londynem, tylko scenę, w której uwięziony Loki na wieść o śmierci Friggi w stojąc w zakamieniałym bezruchu demoluje swoją celę za pomocą telekinezy. To krótka scena, ale niesamowicie zapadająca w pamięć i gdyby takich scen (oraz motywów) było w tym filmie więcej, „Thor: The Dark World” byłby znacznie lepszym obrazem.
Nie brakowało wiele - film czasami próbuje przekonać widza, że jest o czymś, a tym „czymś” nie są malownicze strzelaniny i pojedynki, tylko złożona relacja rodzinna pomiędzy Thorem, Lokim, Friggą i Odynem. Tak, wiem - to blockbusterowy film akcji, a nie dramat obyczajowy, ale nawet w wysokobudżetowych hollywoodzkich produkcyjniakach da się od czasu do czasu pokazać coś głębszego. To przecież znamienne. Zastanówcie się, jaką scenę z - dajmy na to - „X-Men: First Class” pamiętacie do teraz i czemu jest to rozmowa Erica z Xavierem przy talerzu satelitarnym, a nie pokazowe starcie z finału, albo któraś z wcześniejszych scen akcji.
Z rzeczy, które mi się podobały wymieniłbym design tytułowego Mrocznego Świata. Jest znakomity, bardzo „obcy” z tymi swoimi monolitycznymi prostopadłościanami, wielkimi przestrzeniami pomiędzy i nieprzeniknioną ciemnością, z której wyłaniają się rozmyte kontury otoczenia. Nie wiem czy to tylko moje zboczenie, ale jestem niemal przekonany, że osoba, która zaprojektowała tę lokację silnie inspirowała się obrazami Zdzisława Beksińskiego - nawet jeśli nie i podobieństwo jest przypadkowe, to i tak ten element należy uznać ze ewidentny plus.
Za minus uznać należy natomiast kreację Malekitha, głównego złoczyńcę filmu. Ośmielę się stwierdzić, że jest on najsłabszym z dotychczasowych villianów z MCU. Poważnie, ta postać jest po prostu fatalna na wszystkich płaszczyznach. Ma absolutnie sztampową motywację (bardziej sztampowej wymyślić już się nie dało), ledwie co pokazuje się na ekranie, a i nawet wtedy prezentuje charyzmę wieszaka na ubrania. Christopher Eccleston robił wszystko, co tylko się dało, żeby uratować tę postać, ale gruba warstwa charakteryzacji i nijakie, pompatyczne dialogi skutecznie mu to uniemożliwiły. Podsumowując - kontynuacja „Thora” typowy marvelowski średniak. Można obejrzeć raz, do kotleta, ale z pewnością nie jest to obraz, który zapadnie nam w pamięć.
Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz