Kreację Daredevila, w sporej mierze zawdzięczamy Frankowi Millerowi. Współcześnie autorzy, tacy jak Ed Brubaker czy Brian M. Bendis całymi garściami czerpali z jego przełomowego runu lub – jak Mark Waid – proponują coś zupełnie odmiennego. Jak zatem rodziła się postać jednego z najciekawszych superbohaterów?
Frank Miller karierę w Marvelu zaczynał robiąc okładki i wyręczając innych rysowników, kiedy ci nie wyrabiali się z terminami. Jako fill-in artist po raz pierwszy zetknął się z Daredevilem, rysując dwa zeszyty „The Spectacular Spider-Man” (27 i 28). O przyszłym autorze takich komiksów, jak „Mroczny Rycerz Powraca”, „300” czy „SinCity” nie dało się powiedzieć więcej ponad to, że sprawnie kopiował Kirby`ego. U progu swojej wielkiej kariery, dostrzegł coś w postaci Matta Murdocka. Chciał spróbować narysować coś dłuższego ze Śmiałkiem. Ówczesny redaktor naczelny Marvela, Jim Shooter, nie widział przeszkód i dał mu szansę. Nie ryzykował niczym, bo w tamtym czasie "DD" nie sprzedawał się najlepiej. Miller zadebiutował na łamach „Daredevila” w maju 1979 roku, ilustrując finał jednej z historii Rogera McKenziego. Wkrótce, rysowany przez Millera komiks podobał się coraz bardziej, a on sam zaczął pomagać w scenarzyści w wymyślaniu kolejnych przygód. Niemal w dwa lata od swego debiutu, w styczniu 1981 roku Miller przejął autorską kontrolę nad on-goingiem, posiłkując się jedynie pomocą Klausa Jansona, jako inkera. Właśnie w tym numerze (#168) zadebiutowała Elektra, a seria zaczynała zmierzać w wytyczonym przez Franka kierunku. Reszta była, jak powiadają, historią…
Nagle, z dość trywialnej superbohaterskiej historyjki super-hero „Daredevil” stał się znacznie poważniejszą historią, żeby nie powiedzieć dramatem (oczywiście w ramach pewnej przerysowanej konwencji). Seria w rękach Millera był znacznie bardziej ponura, pomijając już kryminalny sztafaż noir. Czytając kolejne odcinki ma się to uczucie, że historia Matta i Elektry nie może skończyć się typowym happy endem. I to według mnie jest największy wkład Franka Millera w wielką rewolucję komiksu superbohaterskiego lat osiemdziesiątych.
Inne, bardzo charakterystyczne elementy jego runu – orientalna otoczka, kryminalna stylistyka, rozwinięcie mitologii Daredevila i interesujące formalne chwyty – to rzeczy ciekawe (i ważne!), ale jednak drugoplanowe. Bardzo mi się podoba, w jaki sposób wyeksponowano rolę Nowego Jorku i dzielnicy Hell`s Kitchen. Podobnie, jak Gotham w bat-komiksach, Wielkie Jabłko u Millera jest niemal równoprawnym bohaterem, znakomicie przez niego odmalowanym. Któż nie kocha w amerykańskim komiksie tych super-bohaterów mknących nocą ponad dachami domów śpiących obywateli, tańczących na schodach pożarowych, odbijających się od wież z wodą, na tle panoramy NYC. A Miller, ze swoją elegancką, ale skrzącą się energią kreską, jednocześnie syntetyczną i szczegółową, potrafił jak mało kto odmalować całą tą dynamikę podniebnych baletów. Nie można w tym wypadku zapomnieć o roli Klausa Jansona, którego nazwisko nie przez przypadek jest eksponowane na okładce. Jeden z największych specjalistów od tuszu pomagał Millerowi wydobyć to, co najlepsze z jego kreski.
Kolejna sprawa – Miller znakomicie potrafi prowadzić postacie. Z nawet z najbardziej schematycznych i płaskich postaci umie wykroić pełnokrwistych, nasyconych emocjami ludzi. Bohaterowie pojawiający się w „Daredevilu” to już nie kolorowe figurki wycięte z sperbohaterskich szablonów – to znakomicie zarysowane, psychologicznie skomplikowane charaktery. Jednych Miller wymyślił niemal na nowo (Ben Urich), z innych wydobył esencje (Kingpin), zamieniając villainów budzących pogardliwy uśmieszek w przerażających psychopatów (Bullseye).
Przygoda Millera z człowiekiem, nieznającym strachu kończy się w lutym 1983 roku, wraz z numerem 191. Jego run doczekał się kilku reedycji w formie wydań zbiorczych, zwykle mieszczących się w trzech tomach. W pierwszym („SS-M” #27-28, „DD” #158-161, #163-172) część odcinków pisana jest jeszcze przez McKenziego, a także Davida Micheline`a i Billa Mantlo. To jeszcze millerowskie juwenalia. Kolejne dwa („DD” #173-184 oraz „DD” #185-191 i #219) pokazują jak formował się kunszt jednego z najważniejszych amerykańskich komiksiarzy. Narracja telewizyjna, mocno zarysowany drugi plan i supporting cast, charakterystyczny duet grubego i chudego bandziora, będący źródłem komizmu – to rzeczy, które pojawią się w jego późniejszych pracach w bardziej dojrzałej postaci.
To oczywiście nie wszystkie komiksy z Mattem Murdockiem pisane przez Millera, bo artysta wracał do tego bohatera nie raz. Czy to na łamy serii regularnej, aby opowiedzieć historię „Born Again” (#226-233), czy to eksperymentując z formułą komiksu super-hero w formacie graphic novel w „Daredevil: Love and War” lub opowiadając na nowo origin bohatera w „Daredevil: The Man Without Fear”. Ale to już nieco inna historia, a komiksy te zostały później zebrane w opasłym tomie „Daredevil by Frank Miller Omnibus Companion”.
Czy run Millera w „Daredevilu” ma jakieś wady? Oczywiście, że tak! Momentami boleśnie wychodzą bolączki źle prowadzonej serialowatości. W jednym zeszycie Matt przygnieciony umiera pod gruzem, a Urich zostaje (niemal) śmiertelne raniony przez Elektrę, a w kolejnym są zdrowi, jak konie, z kilkoma słowami off panelowymi wyjaśnienia. Niekiedy siada tempo, ginie gdzieś dramaturgia lub któryś z elementów jest zbyt przerysowany.
To za czasów Franka Millera Matt Murdock stał się postacią interesującą, kompleksową i oryginalną. Do tej pory był jedynie kaleką (dosłownie i w przenośni) kopią Batmana i Spider-Mana, a przyszłemu klasykowi amerykańskiego komiksu udało się znaleźć na niego przepis. To on dopowiedział jego origin, wzbogacając go o Sticka i Elektrę. On dodał wszystkie smaczki do jego historii o zemście, karze, tragicznej miłości i uczynił go naprawdę wielką, komiksową postacią.
Frank Miller karierę w Marvelu zaczynał robiąc okładki i wyręczając innych rysowników, kiedy ci nie wyrabiali się z terminami. Jako fill-in artist po raz pierwszy zetknął się z Daredevilem, rysując dwa zeszyty „The Spectacular Spider-Man” (27 i 28). O przyszłym autorze takich komiksów, jak „Mroczny Rycerz Powraca”, „300” czy „SinCity” nie dało się powiedzieć więcej ponad to, że sprawnie kopiował Kirby`ego. U progu swojej wielkiej kariery, dostrzegł coś w postaci Matta Murdocka. Chciał spróbować narysować coś dłuższego ze Śmiałkiem. Ówczesny redaktor naczelny Marvela, Jim Shooter, nie widział przeszkód i dał mu szansę. Nie ryzykował niczym, bo w tamtym czasie "DD" nie sprzedawał się najlepiej. Miller zadebiutował na łamach „Daredevila” w maju 1979 roku, ilustrując finał jednej z historii Rogera McKenziego. Wkrótce, rysowany przez Millera komiks podobał się coraz bardziej, a on sam zaczął pomagać w scenarzyści w wymyślaniu kolejnych przygód. Niemal w dwa lata od swego debiutu, w styczniu 1981 roku Miller przejął autorską kontrolę nad on-goingiem, posiłkując się jedynie pomocą Klausa Jansona, jako inkera. Właśnie w tym numerze (#168) zadebiutowała Elektra, a seria zaczynała zmierzać w wytyczonym przez Franka kierunku. Reszta była, jak powiadają, historią…
Nagle, z dość trywialnej superbohaterskiej historyjki super-hero „Daredevil” stał się znacznie poważniejszą historią, żeby nie powiedzieć dramatem (oczywiście w ramach pewnej przerysowanej konwencji). Seria w rękach Millera był znacznie bardziej ponura, pomijając już kryminalny sztafaż noir. Czytając kolejne odcinki ma się to uczucie, że historia Matta i Elektry nie może skończyć się typowym happy endem. I to według mnie jest największy wkład Franka Millera w wielką rewolucję komiksu superbohaterskiego lat osiemdziesiątych.
Inne, bardzo charakterystyczne elementy jego runu – orientalna otoczka, kryminalna stylistyka, rozwinięcie mitologii Daredevila i interesujące formalne chwyty – to rzeczy ciekawe (i ważne!), ale jednak drugoplanowe. Bardzo mi się podoba, w jaki sposób wyeksponowano rolę Nowego Jorku i dzielnicy Hell`s Kitchen. Podobnie, jak Gotham w bat-komiksach, Wielkie Jabłko u Millera jest niemal równoprawnym bohaterem, znakomicie przez niego odmalowanym. Któż nie kocha w amerykańskim komiksie tych super-bohaterów mknących nocą ponad dachami domów śpiących obywateli, tańczących na schodach pożarowych, odbijających się od wież z wodą, na tle panoramy NYC. A Miller, ze swoją elegancką, ale skrzącą się energią kreską, jednocześnie syntetyczną i szczegółową, potrafił jak mało kto odmalować całą tą dynamikę podniebnych baletów. Nie można w tym wypadku zapomnieć o roli Klausa Jansona, którego nazwisko nie przez przypadek jest eksponowane na okładce. Jeden z największych specjalistów od tuszu pomagał Millerowi wydobyć to, co najlepsze z jego kreski.
Kolejna sprawa – Miller znakomicie potrafi prowadzić postacie. Z nawet z najbardziej schematycznych i płaskich postaci umie wykroić pełnokrwistych, nasyconych emocjami ludzi. Bohaterowie pojawiający się w „Daredevilu” to już nie kolorowe figurki wycięte z sperbohaterskich szablonów – to znakomicie zarysowane, psychologicznie skomplikowane charaktery. Jednych Miller wymyślił niemal na nowo (Ben Urich), z innych wydobył esencje (Kingpin), zamieniając villainów budzących pogardliwy uśmieszek w przerażających psychopatów (Bullseye).
Przygoda Millera z człowiekiem, nieznającym strachu kończy się w lutym 1983 roku, wraz z numerem 191. Jego run doczekał się kilku reedycji w formie wydań zbiorczych, zwykle mieszczących się w trzech tomach. W pierwszym („SS-M” #27-28, „DD” #158-161, #163-172) część odcinków pisana jest jeszcze przez McKenziego, a także Davida Micheline`a i Billa Mantlo. To jeszcze millerowskie juwenalia. Kolejne dwa („DD” #173-184 oraz „DD” #185-191 i #219) pokazują jak formował się kunszt jednego z najważniejszych amerykańskich komiksiarzy. Narracja telewizyjna, mocno zarysowany drugi plan i supporting cast, charakterystyczny duet grubego i chudego bandziora, będący źródłem komizmu – to rzeczy, które pojawią się w jego późniejszych pracach w bardziej dojrzałej postaci.
To oczywiście nie wszystkie komiksy z Mattem Murdockiem pisane przez Millera, bo artysta wracał do tego bohatera nie raz. Czy to na łamy serii regularnej, aby opowiedzieć historię „Born Again” (#226-233), czy to eksperymentując z formułą komiksu super-hero w formacie graphic novel w „Daredevil: Love and War” lub opowiadając na nowo origin bohatera w „Daredevil: The Man Without Fear”. Ale to już nieco inna historia, a komiksy te zostały później zebrane w opasłym tomie „Daredevil by Frank Miller Omnibus Companion”.
Czy run Millera w „Daredevilu” ma jakieś wady? Oczywiście, że tak! Momentami boleśnie wychodzą bolączki źle prowadzonej serialowatości. W jednym zeszycie Matt przygnieciony umiera pod gruzem, a Urich zostaje (niemal) śmiertelne raniony przez Elektrę, a w kolejnym są zdrowi, jak konie, z kilkoma słowami off panelowymi wyjaśnienia. Niekiedy siada tempo, ginie gdzieś dramaturgia lub któryś z elementów jest zbyt przerysowany.
To za czasów Franka Millera Matt Murdock stał się postacią interesującą, kompleksową i oryginalną. Do tej pory był jedynie kaleką (dosłownie i w przenośni) kopią Batmana i Spider-Mana, a przyszłemu klasykowi amerykańskiego komiksu udało się znaleźć na niego przepis. To on dopowiedział jego origin, wzbogacając go o Sticka i Elektrę. On dodał wszystkie smaczki do jego historii o zemście, karze, tragicznej miłości i uczynił go naprawdę wielką, komiksową postacią.
4 komentarze:
Bardzo lubię Daredevila, śmiesznie się w niego śmietnikami rzuca w Marvel Ultimate Alliance, bo jest ślepy i nie widzi, że śmietnik leci xD
Pytanie z innej beczki,
na jaki adres przesyłać fotki z pracowni komiksiarza ?
@Bunt Papier
Najlepiej na mojego maila - drugiejszansy na gmail.com
@SStefenia
Wiesz, że nabijasz się z legendy, hę?
nie o Daredevilu ale czy nie powinniście zlikwidować tych banerów z prawej strony o tym, że coś tu się dzieje w sobotę i niedzielę o 17:00? bo się nie dzieje
Prześlij komentarz