Po kontynuacji całkiem udanego "Aldebarana" spodziewałem się utworu, co najmniej tak samo dobrego, jak jego pierwowzór. Liczyłem, że autor, ukrywający się pod pseudonimem Leo poprawi te kilka niedoskonałości, które doskwierały jego poprzedniemu komiksowi wydanemu w Polsce i zafunduje kolejną frapującą, kosmiczną wyprawę. Niestety, te małe, irytujące szczególiki, na które przy odrobinie dobrej woli potrafiłem przymknąć oko podczas lektury "Aldebarana", w "Betelgezie" strasznie się rozrosły i namnożyły. I nijak nie chcą się zmieścić pod moją powieką.
Sztuczno brzmiące dialogi zostały zastąpione infantylnymi tyradami, jeszcze dotkliwiej raniącymi uszy. Dziecinnie poprowadzony wątek dorastania i osiągania "dojrzałości płciowej" przekształcił się w jakiś pokraczny kabaret erotyczny, w którym wszystkie postacie męskie chcą za wszelką cenę spółkować z główną heroiną. Ten element wydaje się najbardziej niedopracowany na tle całego utworu i przypomina skomplikowane relacje interpersonalne rodem z domu Wielkiego Brata. Tylko nieco lepiej jest z oprawą graficzną – Leo nigdy nie uchodził za wirtuoza kreski, ale w "Betelgezie" zdarzają się drobne, ale liczne usterki, przez które czytelnik traci wiarę w iluzję świata przedstawionego i widzi tylko mniej lub bardziej sztuczne ilustracje. Całe szczęście, że chociaż liczba fabularnych naiwności, momentów zawieszenia niewiary i zaskakujących przypadków, które przytrafiają się bohaterom, nie wykracza poza normę, ustaloną w "Aldebaranie".
Najgorsze jest jednak to, że sequel w większej części powiela schemat fabularny swojego poprzednika. Podobnie, jak w przypadku pierwszego cyklu, sednem opowieści jest zagadka planety, tym razem znajdującej się w układzie Betelgezy. Czytelnik dostaje do rąk podobne kawałki układanki – niewyjaśnioną tragedię niedoszłych ziemskich kolonistów, tajemnicze istoty zamieszkujące obcy glob (tym razem są to człekokształtne jumy) i lokalne rozgrywki polityczne pomiędzy skłóconymi obozami. Niestety, tajemnica, na którą składają się te elementy nie jest w połowie tak pociągająca i zaskakująca, jak było to w wypadku "Aldebarana". Średnio rozgarnięty czytelnik z łatwością doda dwa do dwóch, kojarząc wszystkie fakty, ale nawet pomimo tego, Leo w zakończeniu umie zaskoczyć, czyniąc prawdopodobnie przygotowania pod trzeci cykl.
Jak już wspomniałem, w komiksie na pierwszy plan wysforowała się Kim, niepokorna i rezolutna dziewucha z "Aldeberanu", która w "Betelgezie" stała się dojrzałą i odpowiedzialną kobietą. Grający poprzednio główną rolę Marc dołączył do licznej obsady wspomagającej. Bohaterka w wyniku serii niefortunnych zdarzeń staje się głównodowodzącą misji ratunkowej na tytułowej planecie. W sporze pomiędzy grupą zbuntowanych naukowców, a rządem junty wojskowej od jej decyzji będzie zależał dalszy los kolonizacji Betelgezy.
Mam problem z twórczością Luisa Eduarda de Oliviery. Z jednej strony świetnie radzi sobie z kreowaniem obcych światów, z fascynującą fauną i florą. Jego prace mają smakowity posmak poczciwego, staroszkolnego science-fiction z lat osiemdziesiątych. Umie, podobnie jak choćby Andreas, intrygować tajemnicą ukrytą w swoim komiksie, a także nieźle zaprojektować scenariusz. Niestety, z poprowadzeniem jej w sposób więcej niż poprawny idzie mu znacznie gorzej. Często osiada na fabularnej mieliźnie, razi jakimś banalnym rozwiązaniem. Jego postacie są nieznośnie papierowe, a poruszany problem etyczny, aby zawsze robić to, co słuszne, nawet wobec niesprzyjających okoliczności, przedstawiony jest w drażniący szkolny sposób. Szkoda, że walory "Betelgezy" tak skutecznie są przesłanianie przez jej niedoróbki.
Sztuczno brzmiące dialogi zostały zastąpione infantylnymi tyradami, jeszcze dotkliwiej raniącymi uszy. Dziecinnie poprowadzony wątek dorastania i osiągania "dojrzałości płciowej" przekształcił się w jakiś pokraczny kabaret erotyczny, w którym wszystkie postacie męskie chcą za wszelką cenę spółkować z główną heroiną. Ten element wydaje się najbardziej niedopracowany na tle całego utworu i przypomina skomplikowane relacje interpersonalne rodem z domu Wielkiego Brata. Tylko nieco lepiej jest z oprawą graficzną – Leo nigdy nie uchodził za wirtuoza kreski, ale w "Betelgezie" zdarzają się drobne, ale liczne usterki, przez które czytelnik traci wiarę w iluzję świata przedstawionego i widzi tylko mniej lub bardziej sztuczne ilustracje. Całe szczęście, że chociaż liczba fabularnych naiwności, momentów zawieszenia niewiary i zaskakujących przypadków, które przytrafiają się bohaterom, nie wykracza poza normę, ustaloną w "Aldebaranie".
Najgorsze jest jednak to, że sequel w większej części powiela schemat fabularny swojego poprzednika. Podobnie, jak w przypadku pierwszego cyklu, sednem opowieści jest zagadka planety, tym razem znajdującej się w układzie Betelgezy. Czytelnik dostaje do rąk podobne kawałki układanki – niewyjaśnioną tragedię niedoszłych ziemskich kolonistów, tajemnicze istoty zamieszkujące obcy glob (tym razem są to człekokształtne jumy) i lokalne rozgrywki polityczne pomiędzy skłóconymi obozami. Niestety, tajemnica, na którą składają się te elementy nie jest w połowie tak pociągająca i zaskakująca, jak było to w wypadku "Aldebarana". Średnio rozgarnięty czytelnik z łatwością doda dwa do dwóch, kojarząc wszystkie fakty, ale nawet pomimo tego, Leo w zakończeniu umie zaskoczyć, czyniąc prawdopodobnie przygotowania pod trzeci cykl.
Jak już wspomniałem, w komiksie na pierwszy plan wysforowała się Kim, niepokorna i rezolutna dziewucha z "Aldeberanu", która w "Betelgezie" stała się dojrzałą i odpowiedzialną kobietą. Grający poprzednio główną rolę Marc dołączył do licznej obsady wspomagającej. Bohaterka w wyniku serii niefortunnych zdarzeń staje się głównodowodzącą misji ratunkowej na tytułowej planecie. W sporze pomiędzy grupą zbuntowanych naukowców, a rządem junty wojskowej od jej decyzji będzie zależał dalszy los kolonizacji Betelgezy.
Mam problem z twórczością Luisa Eduarda de Oliviery. Z jednej strony świetnie radzi sobie z kreowaniem obcych światów, z fascynującą fauną i florą. Jego prace mają smakowity posmak poczciwego, staroszkolnego science-fiction z lat osiemdziesiątych. Umie, podobnie jak choćby Andreas, intrygować tajemnicą ukrytą w swoim komiksie, a także nieźle zaprojektować scenariusz. Niestety, z poprowadzeniem jej w sposób więcej niż poprawny idzie mu znacznie gorzej. Często osiada na fabularnej mieliźnie, razi jakimś banalnym rozwiązaniem. Jego postacie są nieznośnie papierowe, a poruszany problem etyczny, aby zawsze robić to, co słuszne, nawet wobec niesprzyjających okoliczności, przedstawiony jest w drażniący szkolny sposób. Szkoda, że walory "Betelgezy" tak skutecznie są przesłanianie przez jej niedoróbki.
3 komentarze:
Swietnie podsumowane, bardzo trafnie:) Chociaz przez sentyment do klimatu stworzonego w aldebaranie, ja bardzo przymknelam oko na to co sie dzieje w betelgezie:)
IMHO Leo nie dorasta do stóp Andreasowi, choć "Aldebaran" jest całkiem sympatyczną lekturą. W "Betelgezę" jednak nie zainwestuję.
Znaczy Andreas jest tak o dwie ligi ponad Leo, ale obaj mają coś wspólnego w sposobie budowania fabuły. Tajemnica Aldeberana długo mąciła mi w głowie, szczególne bo wydaniu tylko dwóch pierwszych tomów.
Ssseleno, dziękuje za słowa uznania :) Staram się, jak mogę
Prześlij komentarz