środa, 18 kwietnia 2012

#1014 - King City

Ten komiks mógłby spokojnie zaczynać się od cytatu z Marka Twaina: każdy kto będzie próbował doszukać się tu fabuły, powinien zostać rozstrzelany. “King City” rozdarte jest gdzieś pomiędzy science fiction, komedią i obyczajówką, ale tak naprawdę historia płynie sobie spokojnie w najprzeróżniejsze strony. Główna oś wydaje się prezentować następująco: Joe trenował wraz ze swoim kotem przez dwa lata, aby móc w przyszłości stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. Teraz wraca do swojego miasta rodzinnego. Głównie za pracą, ponieważ Joe jest szpiegiem i złodziejem. No i ma tego kota, którego nie zawaha się użyć.

Komiks zaczął swój żywot jeszcze w 2007 roku w amerykańskim wydawnictwie mangowym, TokyoPop. “King City” to efekt połączenia tych japońskich wpływów z amerykańskim komiksem niezależnym. Rezultat jest, trzeba to podkreślić, bardzo dziwny i niespodziewany. Brandon Graham łączy te dwa style na swój sposób. Z jednej strony historia rozwija się bardzo powoli, pewne mangowe klisze co jakiś czas się lekko naznaczają, kadrowanie jest bardzo japońskie i oszczędne, a i sam rysunek pod wieloma względami również. Jednak kiedy przychodzi co do czego, to okazuje się, że główny bohater nie dąży do zostania najlepszym kocimistrzem na świecie. Raczej snuje się bez celu, wykonuje różne prace na boku i marzy o utraconej dziewczynie. Innymi słowy, nasze zachodnie indie/hipsterstwo w pełnej krasie.

Ale co z tym kotem w wiaderku? Otóż jest to mała fabularna deus ex machina. Joker, który bije wszystkie karty przeciwników. Główny bohater nie może zostać zapędzony w kozi róg, bo wystarczy, że wstrzyknie swojemu kotu ‘juice’ i kot będzie zdolny do wszystkiego. Stanie się bezwzględną maszyną do pokonywania napastników, schowkiem na mózgi i klucze, matematycznym geniuszem czy, co jest jednym z najgłupszych, ale jednocześnie najzabawniejszych pomysłów w komiksie, kocim peryskopem.

Ogólnie, humoru jest tu bardzo dużo i inspirowany jest w największym stopniu “Dr Slumpem”. Podobnie do autora tej mangi, Graham lubi bawić się grami słownymi i wymyślać najdziwniejsze futurystyczne gadżety. Charakteryzuje się też podobną sympatią do skatologii. Ale nie w ten niesmaczny sposób, tylko w podobnie uroczy jak w “Slumpie”. Nie śmiałem się może zbyt dużo, ale uśmiech pojawiał się na mojej twarzy nie raz.

Ciekawe jest też to, że Brandon Graham zaczynał swoją komiksową karierę od rysowania pornografii. Nie widać tego jednak przesadnie wyraźnie w jego kresce. Oczywiście, jego kobiety prezentowane są w osobliwy sposób, chociażby usta mają dość duże, ale gdyby porównać je z mainstreamem amerykańskim czy japońskim, to wypadają całkiem przyzwoicie. Przynajmniej się normalnie ubierają. Już bardziej przeszkadza to, że wszystkie oddelegowane są do schematycznych ról: femme fatale, dream girl i damsel in distress. To jednak też zanadto nie uwiera, ponieważ postacie męskie również głębią nie grzeszą. Także specyficzne równouprawnienie jest w komiksie utrzymane. Wszystkie postaci są po prostu dość dwuwymiarowe, chociaż bardzo sympatyczne.

Wizualnie “King City” jest w większym stopniu zróżnicowane i trafia w mój gust idealnie. Autor pisze w posłowiu, że rysował to na co miał akurat ochotę danego dnia, i to widać. Przemoc pojawia się może w dwóch scenach, jakaś dynamiczniejsza akcja może w trzech. Zbłąkane piersi i członki natomiast przewijają się tylko przez parę plakatów na mieście. I to właśnie miasto jest tutaj głównym bohaterem, i z jego rysowania Graham wyraźnie czerpał największą przyjemność. Kiedy tylko pojawia się ono w kadrze to kreska staje się nagle bardziej szczegółowa. Momentami nawet przywołuje na myśl klasyków japońskiego science fiction. Wielka futurystyczna metropolia, jaką jest King City, żyje własnym życiem. Autor realizuje się poza głównym wątkiem fabularnym i tam właśnie upycha większość swoich szalonych pomysłów, a że wyobraźnię ma sporą, to jest na co popatrzeć.

Samo wydanie Image Comics jest fantastyczne. Komiks ma 424 strony i miękką okładkę ze skrzydełkami. Format jest odrobinę większy od amerykańskich standardów – szerszy od zwykłych wydań zbiorczych. Główna historia natomiast jest czarno-biała, ale w środku komiksu znajduje się też dwadzieścia stron w kolorze. Głównie są to dodatki, których jest po prostu cała masa. Część z nich to różnego rodzaju głupotki, typu gra planszowa, historyjki napisane dla żartu lub przez znajomych rysowników. Ogólnie, rzeczy bez których można by się obejść. Jednak doceniam to, że są. Od całości bije życie i ta szczególna wesołość tworzenia. Różne rysunki znajdują się nawet na skrzydełkach. To nie jest korporacyjny produkt, a autorowi zależy na czytelniku i to się czuje. Ten komiks mnie kocha i chce być kochanym! Podobne odczucia miałem czytając zbiorcze “Osiedle swoboda”. Do tego cena okładkowa jest bardzo niska ($20), biorąc pod uwagę obszerność i zawartość tego dziełka.

“King City” to, według mnie, bardzo ciekawy komiks. Historia wciąga, mimo że nie wywołuje szybszego bicia serca. Przyjemnie napędzana jest przez bogaty świat i ciekawy drugi plan. Dziwacy spacerujący po King City często zwracają najwięcej naszej uwagi. Chociaż głupie pomysły jak wykorzystanie kota jako środka destrukcji, również bawią. Należy jednak pamiętać i zaakceptować to, że na końcu zło nie zostanie pokonane. Głównych bohaterów ono niezbyt zajmuje, sam autor też nie jest zainteresowany. Niech ktoś inny ratuje świat. Mało to (super)bohaterów gdzie indziej?

Brak komentarzy: